"Renzo 4021"

Tagi: śmieszne, Mars, Renzo

Dominic Renzo to postać której nie trzeba przedstawiać nikomu. No, może poza tymi, którzy o nim jeszcze nie słyszeli. Najlepszy szermierz na całym Marsie i większości wszechświatów równoległych. Poza tym pijak i dziwkarz, który mimo to pozostaje obiektem westchnień każdej kobiety. Zawsze ubrany w długi płaszcz i kapelusz. Wszystko w kolorze czarnym. Na plecach obowiązkowo długi miecz, za pasem pistolet dużego kalibru. Zwykle 200. Pewnego dnia Renzo postanowił odwiedzić dawnego znajomego - profesora Doopermana, wybitnego pseudonaukowca. Podszedł do jego tajnego labolatorium. Ultra tytanowe drzwi grubości 2 decymetrów naprawdę robiły wrażenie. Ale tylko na zwykym śmiertelnku. Rezno wyważył właz jednym kopnięciem. Jego oczom ukazał się znajomy widok. Mnóstwo różnego rodzaju dziwnych przedmiotów i papierów z niezrozumiałymi zapiskami walających się wszędzie. Biurko pod ścianą, również zawalone, a przy nim siwowłosy staruszek z bujną czupryną, tak skupiony na swojej pracy, że dopiero po kilku sekundach zauważył obalenie kilkudziesięciu ton tytanu.

- Co jest doktorku?! - Zawołał wesoło, wchodząc do bunkra.

- Coś ty dokonał! - Krzyknął porfesor, łapiąc się za głowę. - Zgniotłeś pięciofazowy extragenerator stupiętnastowymiarowego anaflanitu!

- Oj tam, oj tam! - Renzo podszedł do staruszka i poklepał go po plecach. Po drodze strącił z taboretu jakąś pierdółkę - Się wyklepie!

- Tylko nie ultrakolimator polimorficznego węzła unununkuadium do rosszzepiania jądra atomowego wodoru! - Profesor wyrywa włosy z głowy - Zbudowanie go zajęło mi całe 4 minuty, 34 sekundy i 234 nanosekundy! Wiesz, jak bardzo nie lubię tracić czasu?

- Wiem, doktorku. - Powiedział szermierz, wyciągając spod płaszcza butelkę wódki - Dlatego wykorzystamy czas najlepiej jak tylko się da.

- O nie! Pamiętam jak to się skończyło ostatnio - Dooperman zdecydowanie pokręcił głową - Cofnąłem cię w czasie i doprowadziłeś do fatalnego paradoksu czasowego!

- Taa, skutki były fatalne... - Skrzywił się Renzo. - Rozwaliłem prom kosmiczny z wódką, przez co nie mogło dojść do libacji. Potem nie mogłem się cofnąć w czasie, bo takie rzczy to tylko po pijaku. Straszny paradoks...

- Mało brakowało, a wszechświat by się rozwalił. - Westchnął profesor. - Musimy być trochę bardziej odpowiedzialni. Ale wiesz co? Polej jednego, tak na dobre trawienie.

- Pewnie! - Rezno błykawicznie napełnił dwa kieliszki. - No to za wszysktie ultrakolimatory!

- Uch... - Skrzywił się staruszek po wypiciu. - Ale daje po gardle! Co to jest?

- Jowiszańska wątrobowa mocna 120%. Byle czym bym cię nie poczęstował, doktorku.

- A wiesz co? Polej jeszce...

23 godziny, 43 minuty, 23 sekundy i 76 nanosekund później

- Kurrrwa mać! - Renzo wstał powoli, trzymając się za głowę. - Gdzie ja jestem?

Rozejrzał się dookoła. Otaczały go drzewa.

- Jestem w lesie. - Stwierdził, używając niezwykle rozwiniętej dedukcji. Spojrzał na zegarek.

- Dobrze, że przynajmniej nie cofnąłem się w czasie. Dwa dni temu mi zajebali zegarek i dalej go nie mam.

Szermierz wstał powoli. Coś było nie tak. Pomacał się po włosach. Coś było nie tak...

- Cześć, chuju! - Zawołała wiewiórka, trzymająca w łapkach kapelusz. - Tego szukasz?

- O ty ruda suko! - Renzo wyjął zza pasa pistolet i wycelował w gryzonia. - Oddawaj mój kapelusz!

- Bo co? Bo zabijesz bezbronne zwierzątko? - Wiewiórka zaśmiała się, wyciągając z kapelusza prostokątny przedmiot. - Gówno mi zrobisz bez magazynka!

- Dorwę cię! - Szermierz sięgnął po miecz. Którego oczywiście również już nie miał. - Kurwa! Zgniotę cię gołymi rękami.

Ruszył jak błyskawica za zwierzakiem. Przerażona wiewiórka skakała z drzewa na drzewo, które to drzewa powalał ścigający ją Dominic. Jako że jest najszybszym człowiekiem na Marsie, bez problemu dogoniłby ją, gdyby nie naktknął się na kogoś po drodze. Przewrócił się, odbijając od człowieka w czarnym płaszczu z czarnym kapeluszem na głowie. Zza jego pleców wystawała rękojeść miecza. Czarne włosy i przystojna twarz, na widok której mdleje co druga kobieta.

- Co robi lustro w środku lasu? - Zdziwił się Renzo. Zaraz potem jednak przypomniał sobie, że nie ma już ani kapelusza, ani miecza.

- Czy ja ci kurwa wyglądam na lustro? - Powiedział drugi Renzo. - Eee.. Ty wyglądasz jak ja...

- Jesteś tylko nędzną podróbą. - Wycedził przez zęby pierwszy Dominic. - Załatwię cię nawet bez broni.

- No kurwa! Jakiś klon koniecznie chce dzisiaj zginąć! - Odparł drugi. - Na takiego jak ty to nawet szkoda miecza wyciągać.

Obaj rzucili się na siebie. Ich błyskawiczne ciosy i kopięcia blokowały się wzajemnie i żaden z nich nie mógł trafić drugiego.

- Nieźle, jak na klona. - Powiedzieli jednocześnie.

- O! Walka cosplayerów. - Trzeci Dominic zobaczył ich, wychodząc zza krzaków. - Zupełnie brak im ogłady w walce, nie daliby mi rady nawet we dwóch.

Pierwszy i drugi popatrzyli na siebie, przerywając walkę. Potem ramię w ramię ruszyli na trzeciego. Bronił się dzielnie, ale wkrótce Renzo został pobity przez dwóch samych siebie.

Nagle pojawił się kolejny Dominic. Z blizną na twarzy. W jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej odciętą głowę jednego z siebie.

- Prawdziwy Rezno, a nie jakiś podrabianiec! - Powiedział, wyrzucając ścięty łeb. - Ktoś tu mi jeszcze chce wmówić, że to nie ja jestem prawdziwy?

18 godzin wcześniej

- Wiesz szo? - Wybełkotał profesor, łapiąc Renzo za ramię. - Ja... ja sze lubie Dominiś. Ja sze tak bazdzo lubie, sze chszałbym, szeby cie było więsej

- Aalee dochrorku! Mię jest tylko jeden. Mosze byś tylko jeden Dmominic Renso...

- A ja mówwię, sze ja mam tu taki duplikator jonowo kwarkowy do powielania elementu materialno-psychicznego - Dooperman nawet po pijaku potrafił wypowiedzieć skomplikowane nazwy swoich wynalazków. - Wizisz, tam jest tak szafa... ty tam wleziesz, i bedzie ciebie więsej.

- Dobrra... To ja ładuje tam swoją dupę. - Rezno wstał i chwiejnym krokiem podszedł do dziwnej maszyny przypominającej dwie lodówki połączone setką dziwnych kabli. Wszedł do jednej z kapsuł. Profesor wcisnął jeden z wielu przycisków na swoim biurku. Duplikator zaczął się trząść, podskakiwać, dymić i świecić całą masą kolorowych światełek. Po chwili z drugiej lodówki wyszedł Rezno. Z pierwszej też.

- I jak... dochtorku? - Spytali obaj jednocześnie. - Zaziałało?

- Perfechsyjne! - Wykrzyknął Dooperman, wypijając kolejny kieliszek. - Robimy to jeszsze raz!

18 godzin, 69 minut, 89 sekund i 2 nanosekundy później

- Jeden, dwa, trzy, cztery... - Armia Dominiców Renzo stała na polanie i wszyscy na głos liczyli siebie nawzajem. - Hehe, ja liczę siebie! A do tej pory zawsze najwyżej liczyłem na siebie. Ale jaja!

- Tak przy okazji liczenia na siebie. - Powiedzieli chóralnie wszyscy, wyciągając miecze i pistolety, o ile mieli. - Każdy wie, że może zostać tylko jeden...

I tak zaczęła się największa rozróba w historii galaktyki. Sześciu tysięcy dzięwięćset dziewiędziesięciu dziewięciu Dominiców Renzo starało zabić siebie nawzajem. A zabić najlepszego wojownika na Marsie to nie lada wyzwanie, nawet jak sam się nim jest. Walka szybko rozprzestrzeniła się na większy obszar i ucierpiał nie tylko las. Zniszczono kilkaset większych miast, kilkatysięcy promów kosmicznych, spowodowano implozję Alfa Centauri oraz spowodowano nieodwracalne zmiany w pięciu światach równoległych. Straty liczono w sekstyliardach dolarów. Ale w końcu, po długim i wyczerpującym starciu został tylko jeden. Dominic Rezno stanął ubroczony krwią przeciwników (technicznie rzecz biorąc to swoją własną), z wystrzępionym mieczem. Poprawił wygnieciony kapelusz, splunął na ziemię.

- Nędzne podróbki... - Lewdo łapał oddech po wyczerpującym starciu. - Nie potrafią walczyć. Wygrałem bez problemu. Pokonałem samego siebie. I to kilka razy. Zawsze mogę na siebie liczyć.

Nagle coś mu wskoczyło na głowę i pobiegło z kapeluszem.

- Nara chuju! - Usłyszał znajomy głos wiewiórki, która szybko zniknęła w leśniej gęstwinie.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top