"Powrót Azamaela"

Tagi: Fantasy, Czarnoksiężnik, Rytuał

Niebo zakryły ciężkie chmury, spomiędzy nich sączył się krwawy blask. Wśród ostrych, skalistych szczytów samotna postać ostatni raz obejrzała się na rozciągające się za nią, pozbawione życia pustkowia.

Velxorsus - niski, łysiejący, lekko zgarbiony starzec w prostej szacie z cienkiej, czarnej tkaniny - nie wyglądał zbyt imponująco. W tej chwili był jednak jedną z najpotężniejszych istot na tym świecie.

A mimo to czuł strach.

Colerni głupcy - myślał czarnoksiężnik - Mogą wszystko zepsuć, gdy jestem już tak blisko!

Ograniczeni fałszywą moralnością, papierowymi prawami stworzonymi przez ignorantów, nie zdają sobie sprawy...

Osiągnięcie celu wymaga potęgi. A zdobycie potęgi wymaga ofiar...

Wiedział, że ma rację. Niczego nie żałował.

Ale wiedział też, że nie może pozwolić na bezpośrednie starcie. Jeszcze nie. Ryzyko było zbyt wielkie.

Uśmiechnął się, wyciągając z kieszeni fioletowy klejnot wielkości pięści i wszedł do krypty ukrytej wśród skał.

* * *

Plugawa sztuka powszechnie zwana nekromancją to jedna z prostszych form magii. Sprawianie, że martwe ciało na powrót zacznie się poruszać jest znacznie łatwiejsze, niż tchnięcie życia w coś, co żywe nigdy nie było.

Jakim ignorantem musiał jednak być ten, kto nadał procederowi tworzenia bezwolnych ożywieńców z opuszczonych przez dusze ciał szlachetną nazwę „nekromancja" - rozmowa z duchami zmarłych.

Velxorsus jako jeden z nielicznych poznał jednak sztukę, która łączy w sobie oba te rodzaje magii. Pozwala ona przyzwać duszę zmarłego i na powrót związać ją z ciałem.

Stworzyć licza.

* * *

Niewielka komnata w głębokich podziemiach, oświetlana przez zielone płomienie pochodni płonących od setek lat

Starzec oddychał ciężko. Pokonanie nieumarłych strażników, kilku innych magicznie stworzonych istot i ominięcie pułapek nie było trudne, ale jednak bardziej wyczerpujące, niż się spodziewał. Ich ilość, a także potęga i kunszt niektórych z nich naprawdę go zaskoczyły.

Uspokoił oddech, wyciszył umysł i rozpoczął medytację, aby odnowić swą moc.

Po kilkudziesięciu minutach całkowitego bezruchu czuł, jak powoli rozchodząca się po jego ciele energia zaczęła łagodnie pulsować. Było to bardzo przyjemne, ale...

Muszę się pospieszyć. Ci przeklęci idioci depczą mi po piętach. Tylo mocy powinno wystarczyć...

Stojąc przed kamiennym sarkofagiem, rozpoczął przygotowania do rytuału. Dziwną, czarną mazią nakreślił mnóstwo skomplikowanych znaków na marmurowych ścianach i posadzce, które mimo upływu wieków wciąż lśniły czystością. W kilku miejscach ustawił niewielkie, kamienne stożki, nad którymi pojawiły się cienkie, błękitne płomienie.

Velxorsus odsunął wieko grobowca - jego oczom ukazał się szkielet. Zdobiły go pierścienie na palcach i kilka strzępków czegoś, co kiedyś musiało być bogato zdobioną szatą.

Mag szybkim ruchem włożył kamień do jego klatki piersiowej i natychmiast cofnął się do ochronnego kręgu z wpisanym oktogramem. Uniósł ręce i rozpoczął inkantację. Brzmienie zakazanych słów zapomnianego języka odbijało się głuchym echem wśród podziemnych korytarzy.

Z sarkofagu w pewnym momencie zaczął się wydobywać fioletowy blask, z każdą chwilą silniejszy. Nieludzko głęboki głos wrzeszczał przeraźliwie - od tego dźwięku świat wydawał się drżeć...

Gwałtowny podmuch zdmuchnął płomienie, niesamowity blask wygasł, wszystko ucichło. Komnata na kilka chwil pogrążyła się w całkowitej ciemności, lecz starożytne pochodnie wkrótce zapaliły się na nowo.

Przed czarnoksiężnikiem stał licz. Kryształ - teraz już kamień duszy - unosił się między żebrami ożywieńca, lekko rozświetlając jego sylwetkę.

- Powstań, Azamaelu. Ja, Velxorsus, przywróciłem cię do istnienia. Na mocy odwiecznych praw magii zaklinam cię, bądź mi posłuszny!

Głos, któy mu odpowiedział, był ciężki, potężny i pozbawiony życia. Taki głos wydaje się niezdolny do wyrażania jakichkolwiek emocji, a jednak wyraźnie dawały się w nim wyczuć duma, pogarda i rozbawienie.

- Jestem ci wdzięczny. Zapamiętam twe imię, Velxorsusie. Jesteś jednak głupcem... Mówisz o „odwiecznych prawach magii" tak niewiele o nich wiedząc. Żałosne, jak wiele ludzkość zdążyła zapomnieć...

Azamael uniósł się w powietrze i natarł na czarnoksiężnika, rażąc go błyskawicami spływającymi z kościanych palców. Te jednak zatrzymały się na niewidzialnej barierze nad wyrysowanym okręgiem. Ożywieniec minął przeciwnika i stanął w wyjściu.

Obaj magowie wyglądali na zaskoczonych. Velxorsus odezwał się pierwszy.

- Wiele zapomnieć, jeszcze więcej odkryć. Imponujące, że jesteś w stanie stawiać opór, ale walka ze mną to naprawdę kiepski pomysł...

- Milcz! Nie będę służył śmiertelnikowi! - oczodoły licza rozbłysnęły gwałtownie, a starzec wyglądał na zbitego z tropu - Wiem, co teraz myślisz: słowa inkantacji i symbole powinny były stłumić moją wolę i uczynić mnie całkowicie posłusznym twojej... Nie powinieneś wypowiadać słów, których nie rozumiesz... Ani wierzyć we wszystko, co przeczytasz!

- Czyli ta księga... - Velxorsus zgarbił się jeszcze bardziej, chowając twarz w dłoniach - To niemożliwe...

- Tak, to moje dzieło. Sporo wysiłku włożyłem w to, by wyglądała na rękopis samego Thauma...

- Ale... - czarnoksiężnik wziął głęboki oddech, wyprostował się i spojrzał na swojego przeciwnika - To już nieistotne.

Plan się nie powiódł, lecz jeszcze nie wszystko stracone - myślał Velxorsus - To ryzykowne, ale nadal mogę pokonać ich wszystkich...

Jednym ruchem dłoni sprawił, że chroniące go symbole zniknęły i natychmiast posłał w ożywieńca falę niszczycielskich zaklęć i klątw. Azamael jednak nie pozostawał mu dłużny.

Rozpoczął się prawdziwy magiczny pojedynek na najwyższym poziomie. Obaj uczestnicy doskonale znali zasady - jedno odpowiednio użyte zaklęcie może zapewnić zwycięstwo. Można próbować przewidzieć i przeciwdziałać jego działaniu, ale przy tysiącach możliwości najpewniejszym sposobem jest jak najszybciej przytłoczyć przeciwnika czystą potęgą. Nie dać mu czasu na przygotowanie bardziej wyrafinowanych czarów.

Stali niemal nieruchomo, zbyt zajęci formowaniem mocy, by choćby myśleć o wykonywaniu jakichkolwiek uników. Kamienne ściany, sklepienie i podłoże pękało i roztapiało się, w powietrzu przemykały różnokolorowe błyski i cienie, przez ogłuszający huk co chwilę przebijały się świsty, trzaski i inne odgłosy, których nie sposób opisać. Powietrze gęstniało, sama osnowa rzeczywistości zdawała się mięknąć, rozmywać i rozdzierać.

Przez kilkanaście sekund siły wydawały się wyrównane, ale tak intensywna walka nie mogła trwać długo.

Velxorsus widział, jak pod naporem zaklęć licz słabnie, aż w końcu dosłownie rozpływa się w powietrzu. Padł na kolana, wykończony i starał się opanować gwałtownie narastającą euforię.

To jest moc! Kiedy ostatnio tak się czułem?! Tyle lat... Skrupulatne planowanie, powolne dążenie do celu, unikanie ryzyka...

Powoli wstał, nie mogąc już powstrzymać histerycznego śmiechu.

Nagle uchichł i zamarł z otwartymi ustami, czując na plecach dotyk chudych, twardych palców.

- I znów dałeś się oszukać... - ciężko stwierdzić, czy w głosie Azamaela więcej było dumy, czy rozczarowania.

Ręka ożywieńca wniknęła wgłąb ciała, zacisnęła się na sercu i zgasiła w nim życie. Po prostu.

- Nie wiem, do czego był ci potrzebny licz... Ale trzeba było liczyć na siebie.

* * *

527 lat wcześniej

- Nie rozumiem, mistrzu... Po co ci ta księga? Skoro potrafiłbyś sam zamienić się w licza...

- Teraz? Po co? Spójrzmy prawdzie w oczy, Lamanabie, moje imperium chyli się ku upadkowi i niewiele można z tym zrobić. Polityka jest znacznie trudniejsza, niż magia...

Prędzej czy później ktoś spróbuje wykorzystać tę „wiedzę" dla własnych potrzeb... A wtedy go pokonam, wzmocnie się jego mocą i będę mógł zacząć wszystko od nowa...

Azamael szczegółowo wyjaśnił uczniowi swój plan i jego w nim rolę. Lamanab nawet nie próbował ukrywać swoich wątpliwości...

...Ale uczeń przecież musi słuchać swojego mistrza, prawda?

* * *

Po przeszło połowie milenium Azamael wyłonił się z krypty. Stanął wśród spiczastych skał i sięgnął wzrokiem aż po horyzont...

Coś przemknęło obok niego. Rozmazana od pędu sylwetka elfickiego wojownika uniosła ostrze.

- Pomszczę...! - zaczął, lecz licz wyciągnął tylko niedbale wyciągnął rękę i potężna fala mocy rzuciła napastnika o kamienne iglice, krusząc je.

Jeden wyeliminowany, lecz dookoła szybko pojawiło się jeszcze trzech wrogów.

- A więc taki miał plan - powiedział krasnolud w runicznej zbroi - Przemienić się w licza, by zyskać nieśmiertelność!

- To nie on - odparła twardo kobieta o świetlistych oczach i białej szacie, niewątpliwie kapłanka - W imieniu Sandynga nakazuję ci, plugawa istoto, mów prawdę! Gdzie jest twój pan?!

Azamael poczuł, jak moc boga światła zmusza go do mówienia prawdy.

- Ja nie mam pana. Chodzi wam o Velxorsusa, tego żałosnego starca, który mnie uwolnił? Zabiłem go.

Nie osiągnąłem jeszcze pełni mocy... - myślał - Teraz ich nie pokonam, muszę...

- Nie pozwolę! - krzyknęła kapłanka i obejrzała się na swych towarzyszy - Teraz!

Złote światło otoczyło licza, nie pozwalając na wykonanie żadnego ruchu. Ogromny, półnagi barbarzyńca rzucił się naprzód i kilkoma szybkimi uderzeniami dwóch toporów rozrąbał klatkę piersiową. Odłamki żeber natychmiast zaczęły wracać na miejsce, lecz ledno uderzenie krasnoludzkiego młota rozbiło kamień duszy, raz na zawsze unicestwiając ożywieńca.

Lamanab miał rację - zdążył jeszcze pomyśleć - Ja też powinienem był liczyć na siebie...



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top