Jim Moriarty
Moje cierpienie nie trwało krótko. Po chwili zobaczyłem byle światło.
Awanturnicy mnie puścili i odskoczyli na kilka kroków. Upadłem wprost w kałużę, ale prócz obolałych kolan nic mi nie było...
Zobaczyłem samochód. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Mycroft przyjechał mnie ocalić wraz z swoją parasolką i nadętym tyłkiem. Byłbym mu wdzięczny.
Ale nie.
Drzwi czarnego pojazdu otworzyły się, a z niego wysiadł... Jim Moriarty.
Poprawił drogi frak i cylinder.
Podszedł i patrzył chwilę na nas.
- A wy czego tu jeszcze szukacie? - zapytał cicho i spokojnie, wyjmując broń zza pasa.
Ku mojej uldze, ci obdartusi zabrali szybko manatki i dali nogę. Odetchnąłem spokojnej i oparłem się o ścianę.
- Sherlocku, gdzie się włóczysz po nocach? Niegrzecznie. - cmoknął mój wybawca. - Nic ci nie jest?
- Nie, nic. - burknąłem. Lecz w sumie...czemu mam być dla niego niemiły? Właśnie mnie uratował. - Dziękuję. - westchnąłem.
Przewrócił oczami. - Chodź. - złapał mnie za ramiona i poprowadził w stronę swojego automobilu.
Byłem zmęczony.
W środku było tak ciepło, a fotele były takie miękkie...
***
Sherlock zasnął w moim samochodzie. Mam nadzieję, że mi jej nie oślini? Gdzie jego pieseczek i co robił o tak później porze sam? Czyżby brał narkotyki?
Raz na jakiś czas nie zaszkodzi.
Ostatnio ćwiczyłem sztukę, którą on posiadł, choć chyba nie zdawał sobie sprawy z tego jako to dar.
Dedukcja.
Spojrzałem na niego i już wiedziałem. Musiał się pokłócić z Watsonem.
I dobrze.
Do całkowitej władzy nad Sherlockiem zostały mi tylko dwa dokumenty. Muszę się wyrobić przed jego osiemnastką. I będzie mój. Jego rodzice to idioci. Są tak głupi jak i bogaci.
Jego brat to inna sprawa, ale mam na niego haki. Inspektora Lestrade'a na przykład.
Szantażowanie ludzi podpatrzyłem u Irene. Tylko, że ona się puszczała, a ja jestem mądry.
Jedynym problemem był John.
Taki prosty i taki głupi...
To czyniło go istnym geniuszem!
Nie potrafiłem go rozgryźć.
Zaparkowałem moim wspaniałym autem pod budynkiem opery. Tu będzie Shelrockowi lepiej niż we własnym domu. Ja będę dla niego najlepszy. I niech się Irenka i Johnny odwalą.
Jest mój.
- Sherlock. - zaczął budzić go śpiewnym głosem. - Wstawaj.
Mruknął coś i otworzył oczy, po czym roztrzepał sobie włosy.
- Hm?
- Już jesteśmy. - oznajmiłem.
- Gdzie? - zapytał.
Był taki słodki, gdy był śpiący!
- W operze. Chodź, kotek.
- Nie jestem kotek. - warknął.
Już mniej słodki.
Złapałem go pod rękę i wyciągnąłem z auta.
Gdy już leżał u siebie w pokoju i grzecznie spał, a ja zamknąłem mu okna i drzwi na klucz... poszedłem do swojego gabinetu.
Telefon, który leżał na biurku posłużył mi i zadzwoniłem do państwa Holmesów, gdyby zastanawiali się co się dzieje z ich dzieckiem.
Wytłumaczyłem im co i jak, a oni byli mi bardzo wdzięczni.
I prawidłowo!
Jeszcze trochę a podpiszą te dwa durne papiery...
Byłem głodny, więc zawołałem Molly, żeby poszła coś kupić. Później przypałętał się Sebastian, a zaraz potem Adler.
Łasili się do mnie. Eh...
Może ich zeswatam?
Pomyślałem, że Sherlock powinien coś zjeść. Gdy Hooper przyniosła włoską kuchnię, powszechnie znaną jako pizza o jakieś sałatki, wziąłem to wszystko i zapukałem do drzwi bruneta. Otworzyłem je kluczem i wszedłem.
Siedział w łóżku w koszuli nocnej i coś czytał. Czyżby chciał być mądrzejszy ode mnie?
Niedoczekanie.
- Mam jedzenie. - powiedziałem, siadając obok niego.
- Nie zjem. - odparł sucho.
- A ze mną? - spytałem.
- Z tobą szczególnie nie.
- Sherloooooock. Chyba coś mi się należy za ten ratunek? - poruszyłem brwiami.
- Okej. Niech będzie. - Westchnął.
Zjadł całą sałatkę i kawałek tej pizzy. Smakowało mu i nawet nie rzygał. Ślicznie.
Musi mieć siły, żebym mógł go bezkarnie wykorzystywać. Prawda?
Zjedliśmy razem, rozmawialiśmy nawet o czymś i było tak przyjemnie. Trochę nudno, ale bardzo miło.
- Napijesz się wina? - zapytałem. Miałem pyszne czerwone wino z 1895 roku.
Zastanawiał się chwilę.
- Tak. - odparł w końcu. Polałem mu i rozcieńczyłem z wodą.
Wypił sporo, trochę się skrzywił przy tym.
Niegrzeczny chłopiec...
Pomyślałem, że to idealna sytuacja dla mnie, bo Sherlock był cały roześmiany i nie panował nad sobą.
Aż tu nagle...
Adler bezczelnie nam wpełzła i zawołała mnie, że niby ktoś chce się ze mną spotkać.
Westchnąłem i zwaliłem cztery litery z łóżka. Czasem inni ludzie mnie wyręczają (zwykle) bo nie lubię brudzić sobie rąk. Teraz miało być inaczej.
Eh...
Aż na pizzę nabrałam chęci ;-;
Burza była, dziękuję.
Rozdział dedykowany Blakiszcze
Za to, że jest taka świetna, ok?
Do następnego, dzieci! Kto miał rację z teoriami na temat światła?
Komu się podoba to co się dzieje?
A komu nie?
I...
Euruhn
Czy...
Jourus?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top