j e d e n ś w i a t



    już bez oczekiwań i bez presji. wszystko zostaje w tyle. nikt nie może tego przerwać.

    na ulicy stoi auto z opuszczonym dachem, w nim mężczyzna z ciemnymi okularami na nosie. odwraca głowę, gdy słyszy chrzęst otwieranej bramy.

    drzwi otwierają się, by chwilę później z hukiem się zatrzasnąć. kobiecy ― nie — dziewczęcy śmiech rozbrzmiewa w jesiennym powietrzu.

    — przytrzasnęłam sobie sznurówki — woła rozbawiona, a on czeka, aż ponownie zawiąże buta, zanim poda jej okulary.

    nie bierze ich. za to zabiera mu jego własne. więc on zakłada jej. patrzą na siebie i znów wybuchają śmiechem.

    on próbuje odpalić silnik, ale jedynie rzężenie dobiega spod maski.

    — myślałem, że wszystko naprawiłem — mówi zaskoczony.

    — taki z ciebie mechanik, jak i ze mnie. 

    jej uśmiech jest chytry, trochę złośliwy, ale on się tym nie przejmuje. szczególnie, że chwilę później silnik zaczyna pracować. wtedy on odwdzięcza jej się cwanym uśmieszkiem.

    wyjeżdżają, zostawiają to wszystko, choć nie mają pojęcia, gdzie zmierzają. to nie ma najmniejszego znaczenia. już nie.

    a może nigdy nie miało?

    bawi ich myśl, co jutro ukaże się w gazetach. oboje chcieliby zobaczyć ich miny, ale nie będzie im to dane.

    nie wrócą.

    kiedy wjeżdżają na autostradę, on ujmuje jej dłoń w swoją. ich palce się splatają. takie ciche porozumienie.

    niema więź.

    każdy z nich miał swój świat.

    z początku każde chciało wciągnąć drugie do swojego.

    skończyło się na tym, że uciekli, znajdując własny.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top