Rozdział 6

#05.10.1997#
= Diana =

Michael'owi zdjęli gips z nóg i potwierdzili, że żebra i piszczele się zrosły, a uszkodzenie rdzenia kręgowego się zmniejszyło, na tyle, że był już w stanie siedzieć bez oparcia...

***

Gdy wróciliśmy do domu, a Caroline zajęła się kolejnym dniem jego rehabilitacji, ja zabrałam Sami i Alice do parku rozrywki...

Około godziny później Caroline przyszła do mnie

- Pan Jackson prosił, żeby przyszła Pani do niego. Ja popilnuję dziewczynek.

Wróciłam do budynku. Michael siedział na wózku patrząc przez okno.

- Mike?

- Myślisz, że jeszcze będę chodził?

- Najwyżej razem z naszym dzieckiem będziesz się uczył chodzić... będziesz chodzić. Będziesz tańczyć. Wszystko wróci do normy - podeszłam do niego. - Posłuchaj mnie - usiadłam naprzeciw niego na fotelu. - Nie możesz stracić wiary. Wszystko idzie dobrze. Kości ci się zrosły prawidłowo. Rehabilitacja idzie świetnie. Niedługo będziesz chodzić

Popatrzył na mnie z uśmiechem

- Chodź do mnie... poprzytulamy się...

Usiadłam mu na kolanach i objęłam ramionami jego szyję...

- Brakowało mi twojego uśmiechu...

Przejechał wózkiem do naszej łazienki

- Może trochę zabawy, co? - zapytał kładąc dłonie na mojej talii

- Ostatni raz nim ciąża zacznie w tym przeszkadzać, mówisz?

- Tak...

Usiadłam mu na kolanach okrakiem.

- Brakowało mi tego... - wpiłam się w jego usta... Rozpięłam mu spodnie i wyjęłam jego przyrodzenie na wierzch - dziewczynki mają opiekę, więc my się póki co możemy bawić...

Czułam jak mnie obejmuje...

***

Po około godzinie namiętnej zabawy, ubraliśmy się i wróciliśmy do dziewczynek...

Akurat jeździły na młynie diabelskim, więc mieliśmy jeszcze chwilę dla siebie... Michael przytulił mnie i pocałował mój brzuch

- Słuchaj mała fasolko - zaczął - tatuś cię kocha nad wszystko, nawet jeśli jeszcze nie wiesz, że istniejesz... Nie ważne kim się okażesz być... Ja cię będę kochać...

#21.12.1997#

Michael był z dziewczynkami w swoim zoo, gdy ochroniarze przynieśli listy. Był wśród nich jeden ze szpitala, z wynikami kolejnych badań Michael'a... Nerwy się zregenerowały i mógł zacząć znów chodzić... Postanowiłam, że schowam ten list i położę go pod choinką jako jeden z prezentów...

#26.12.1997#

Gdy Michael otworzył list, popłakał się...

- Będę chodził... - szepnął przez łzy, z uśmiechem na ustach...

- Będziesz... - odparłam - z czasem też wrócisz do tańca...

Rehabilitacją Michael'a nadal miała się zajmować Caroline Falconsky...

#14.03.1998#

Na krótkie odległości, jak np z naszego łóżka do wanny lub toalety, Michael bez większego problemu chodził sam, jedynie podpierając się czasem rękami o meble...

To i tak był już sukces, bo pierwotnie lekarze zakładali przecież, że nawet się nie obudzi...

#09.04.1998#

Po domu Michael chodził bez problemu, ale po dworze już tak pewnie się nie poruszał...

#30.04 1998#

Samantha skończyła 10 lat...

#05.05.1998#
= Michael =

Diana urodziła naszego synka... uroczego, zdrowego chłopca, którego nazwaliśmy Michael Edward - pierwsze imię po mnie, drugie po ojcu Diany... Tak czy inaczej planowaliśmy mówić do niego głównie Mike.

O ile można to tak nazwać, dostąpiłem zaszczytu przecięcia pępowiny... Gdy tylko pielęgniarki umyły Mike'a, dały go nam... Diana zaczęła go karmić...

- Myślisz, że czyje ma oczy? - zapytała. - Jego obie siostry mają twoje oczy...

- Liczę, że będzie miał twoje oczy...

Gdy Diana nakarmiła małego, dała mi go, żeby go potrzymał do odbicia

- Nawet nie wiesz, maleństwo - zacząłem trzymając go - co mamusia i tatuś musieli przejść, żebyś się urodził... Nawet nie wiesz jak cudowną masz mamusię...

Gdy małemu już się odbiło, położyłem go do mydelniczki czyli tego łóżeczka, w którym maluch śpi w szpitalu... spojrzał na mnie...

- Diana, on ma oczy po nas obojgu... - stwierdziłem - ma jedno oko ciemnobrązowe, a drugie niebieskie...

- To dziecko generalnie jest magiczne... - stwierdziła Diana siadając - cudem uniknęło śmierci w wypadku, przetrwało cały mój stres związany z twoją rehabilitacją, i jeszcze te oczy... - stanęła obok mnie i spojrzała na uśmiechającego się do nas Mike'a...

- Lekarz mówił, że tylko uzupełnią papiery do wypisu i możemy wracać... - objąłem ją

- Brakowało mi takiego ciebie... - cmoknęła mnie w policzek - szczęśliwego, beztroskiego... z tym błyskiem w oczach...

- Wiesz dobrze, że tylko cud sprawił, że chodzę... A nadal nie czuję się pewnie na nogach.

- Cudem jest to, że w ogóle żyjesz...

- Wiem...

Lekarz przyniósł nam papiery do podpisu i puścił nas do domu. Gdy tylko tam dotarliśmy, dziewczynki dopadły nas i koniecznie chciały zobaczyć małego...

- Jaki on tyci - stwierdziła Sami, po czym ona i Alice zaczęły robić głupie miny do Mike'a...

- Sami, Alice, Mike jest za mały, żeby zrozumieć - zaczęła Diana - on was nawet dobrze nie widzi...

- Jakie ma śliczne oczka - stwierdziła Alice...

#20.05.1998#

Alice skończyła 10 lat.

#05.07.1998#

Mike skończył 2 miesiące... mimo twierdzeń lekarzy, jego oczy wciąż miały intensywne i różne kolory...

Samantha i Alice prawie się od niego nie odklejały...

#28.08.1998#

Sam wpadła zapłakana i przerażona do sypialni mojej i Diany.

- Mamo! Tato! - wrzasnęła.

Tak samo ja jak i Diana zerwaliśmy się na równe nogi...

- Co się dzieje? - zapytałem, widząc śmiertelne przerażenie na jej twarzy...

- Ja umieram...- wyszlochała pokazując mi zakrwawioną dłoń.

- Skąd ta krew? Boli cię coś? - zapytałem, domyślając się już, co ci dzieje...

- Tam na do...- słowa Samanthy przerwało wpadniecie do sypialni równie przerażonej Alice...

Przez łzy wydukała praktycznie to samo co Sami, ale ona sprecyzowała, że ma zakrwawione majtki...

- Liczyłam, że zdąrzymy im powiedzieć nim to się stanie... - szepnęła do mnie Diana

- Dziewczynki, po pierwsze nie płaczcie. Nie umieracie. - przytuliłem je do siebie - Zrobimy tak: teraz mama pójdzie dla was po czyste rzeczy, wy wskakujecie do wanny i zaraz z mamą wam powiemy co się dzieje.

Tak też zrobiliśmy. Gdy Diana wróciła z ubraniami dla Sami i Alice i ich ręcznikami. Spojrzała na mnie

- Kto zaczyna? - zapytała

- Mogę ja... - odparłem, poczym spojrzałem na dziewczynki, które nadal były przerażone... - Pamiętacie jak mama była w ciąży? - zapytałem na co one pokiwały głowami - Więc teraz tak. Ciąża to wynik zapłodnienia, czyli spotkania plemnika z komórką jajową.

- Co to? - zapytała Samantha

- W ciele kobiety, w dolnej części brzucha jest macica...

= Diana =

Po spędzeniu około dwóch godzin na tłumaczeniu dziewczynkom, co dzieje się z ich ciałami i dlaczego, zabraliśmy je i Mike'a na lody.

- Diana - Michael odciągnął mnie na kilka metrów od naszych dzieci - Myślisz, że to dobry moment, żeby poznali swoich braci?

- Masz więcej dzieci? - zdziwiłam się

- Mówię o twoich synach. Uważam, że powini się spotkać osobiście. Twoi synowie są niewiele starsi od Sami i Alice.

– Straciłam do nich prawa w momencie rozwodu z Charlesem. To nie wyjdzie.

– Pieprzyć Charlesa. On ma mało do gadania w tej kwestii. Ty urodziłaś tą dwójkę i nikt nie może ci tego odebrać tylko przez rozwód z ich ojcem – wziąłem ją za ręce. – Zadzwoń do Williama, jest rozsądnym chłopakiem. Jest mądry po mamie – cmoknąłem ją w policzek. –  William, Harry, Samantha i Mike to rodzeństwo, niech chociaż raz się spotkają. Nawet pod okiem babci starszej dwójki, jeśli ma to być dla niej argument.

– Ona chce się pozbyć i mnie, i naszych dzieci. Dlatego mieliśmy wypadek. Czuję to. Tylko przez to, że mamy dzieci, ty prawie zginąłeś – zaczęła płakać. – Oni to zaplanowali. Chodzi o przyrodnie rodzeństwo Williama i Harrego. Żeby go nie było... Michael, musimy chronić Sam i Mike'a za każdą cenę.

– Czemu dzieci Camilii nadal żyją? I czemu nie mamy chronić Alice?

– Bo Charles nie jest ojcem jej dzieci a ja matką Alice. To tylko pasierby. Dla linii sukcesyjnej nie grają żadnej roli, ale Sam i Mike to moje biologiczne dzieci tak samo jak William i Harry. Mogli by domagać się tytułów.

- Nadal pozostajesz Lady Diana, więc mają jednak jakiś tytuł po twojej rodzinie. Odemnie mają co najwyżej korzenie wśród Indian i czarnych. Jeśli mowa o nas, to 100 lat temu nawet nie moglibyśmy być razem.

Diana zadzwoniła do Williama i udało się nam załatwić, żeby na ferie zimowe przyjechali do nas...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top