Rozdział 11

DollyLoo p.o.v.
-Moja odpowiedź brzmi ...- nie mogę. Patrząc się w jego oczy nagle ruszyłam przed siebie. Biegłam przed siebie nie zważając na gałęzie, które okładały mnie po twarzy. Biegłam. Od tego zależy moja przyszłość. Byle jak najszybciej trafić do rezydencji wuja. Nagle znikąd wyrusł przede mną jak cień. Wyciągnął rękę do mnie z jakimś zwojem. Wiem, że już nie ma ucieczki. Przeczytałam cały zwój. Od razu wiedziałam, że to pakt. Szukałam ukrytych wątków, których nie było. Wzięłam sztylet i naciełam swoją skórę. Kilka kropel szkarłatnej cieczy zatopiło się w kartce. Wiedziałam, że to już koniec. Nie ma odwrotu. Muszę zabijać creepypasty. On rozpłynął się w powietrzu tak jak jego sługi. Obróciłam kilka razy jeden z moich sztyletów w ręce. I wyruszyłam w długą podróż. Muszę przedłużać to jak najbardziej. Nie mogę być jego żoną.

~∆~

To jest już trzeci dzień bez bez zabitej creepypasty. Zostały mi jeszcze cztery. Dobrze, że w lesie spotkałam Rake. Dzięki temu miałam tydzień , który kończy się za cztery dni! To za mało! Nie dam rady. Chyba nieprzemyślałam tego. Teraz mogłabym siedzieć z niby rodzicami i żyć w ciągłym kłamstwie. Tak też by było gdyby nie Jeff i Liu. Dawno ich nie widziałam. Muszę coś zjeść dobrze, że jest noc. Weszłam do małego domku przy lesie. W środku była tylko staruszka, której pozbyłam się jednym ruchem, a następnie poszłam do kuchni. Otworzyłam lodówkę. Zjadłam kilka rzeczy po czym dostałam czymś twardym w głowę. Nie zamdlałam, lecz leżałam na ziemi. Mogłam się przyjrzeć mojemu oprawcy. Była to dziewczyna łudząco podobna do Jeffa po przemianie. Biała jak śnieg cera, kruczoczarne włosy z pasemnkiem o kolorze fuksi i wycięty uśmiech. Zbliżała się do mnie z nożem. Poszczęściło mi się. Kolejny tydzień właśnie stoi przede mną. Zamachneła się nożem. W porę zrobiłam unik. Kilka razy próbowała wbić mi nóż w serce, ale ja się nie dałam.

-Niezła jesteś, ale ja lepsza!- krzyknęła dziewczyna i się na mnie rzuciła się na mnie przygważdżając mnie do ziemi. Nożem poprawiła mi lekko zbliźniony uśmiech. Już miała zadać ostateczny cios, ale ja byłam szybsza. Zwaliłam ją z siebie i w gnieniu oka wbiłam jej nóż. Prosto z serce. Można było poczuć jak dusza z niej ulatuje. Wruciłam do jedzenia. Po skończonym posiłku wzięłam jeszcze prysznic i wyszłam. Biegłam przez las moim celem było dotarcie do jeziorka. 
Powoli podeszłam do pomostu i usiadłam na jego krańcu. Po jakimś czasie po prostu zasnęłam. Nie wiem ile spałam, ale zbudziły mnie kroki. To na pewno był człowiek. Zwierzę nie jest takie ciężkie. Udawałam, że śpię. Osobnik był na tyle blisko, że mogłam zaatakować. Przewróciłam go na plecy. Mogłam mu się przyjrzeć. To był Masky. Teraz muszę go zabić. Nie chciałam się z nim bawić więc od razu rzuciłam się na niego. Lecz od odparł atak. Widać, że trenował. Po krótkiej walce on uciekł... po prostu uciekł. Biegłam za nim cudem go dogoniłam. Skoczyłam na niego i wbiłam sztylet w kark. Padł martwy. Szkarłat toczył się z jego ust. Uciekłam stamtąd. Muszę na razie uciec. Mam dwa tygodnie do kolejnego zabójstwa. Na razie zaszyje się gdzieś...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top