Trzy kaczki
Zastanawiałem się co tak naprawdę zrobiłem w poprzednim wcieleniu, jeśli moje teraźniejsze życie wyglądało właśnie tak. Padał okropny, rzęsisty deszcz, a ja nie miałem przy sobie nawet torby, którą mógłbym się ochronić. Zrezygnowany pozwalałem ulewie na przesiąknięcie przez każdą suchą nitkę (prawdopodobnie tylko moja skórzana kurtka chroniła mnie przed przemoknięciem) i kierowałem się w stronę swojego... a może już naszego brzegu?
Od rozmowy Brendon zawsze siadał koło mnie, nie ukrywam, że wcale mi to nie przeszkadzało. Brunet był bardzo cichy, a kiedy już rozmawialiśmy (czyli przez ostatni miesiąc całkiem często), jego głos wydawał się częścią tego parku - tak samo delikatny i spokojny, przyjemny w słuchaniu, niezbyt monotonny, ale i niezbyt przesycony ekscytacją czy też emocjami. Był jak śpiewa ptaków, które pouciekały w tak gromką ulewę. Raczej nie liczyłem, że zobaczę tam młodszego (przynajmniej tak ostatnio usłyszałem) o rok chłopaka.
Jednak on siedział na tym samym brzegu, jego liliowy sweter wydawał się teraz fioletowy przez przesiąknięte nitki, na nogach te same czarne trampki i nieco przyluźne przy kostkach spodnie. Na ustach uśmiech, jak zwykle i kilka kaczek w małym kółeczku, wyjadając teraz przemoczony na amen chleb. Usiadłem koło ciemnookiego, uśmiechając się subtelnie i położyłem na jego udach mały, biały pojemniczek z ciastkiem w środku. Brunet uniósł wzrok znad stawu i ogarnął mokre kosmytki z twarzy.
- Nie chciałem Ci przeszkadzać... - odparłem cicho.
- Nie przeszkadzasz mi, lubię Cię tutaj. - przysiadłem zaraz obok niego, uśmiechając się pod nosem.
Bo nie przywykłem do tego, że ktoś mnie lubił, a co lepsze, chciał mnie gdzieś. Mój ojciec zawsze uważał, że nie zasługuję na miejsce pod jego dachem. Jestem żałosną ciotą i nawet on mnie nie lubił.
Jedyne co lubiłem w moim ojcu to przykład czego mam w życiu nie robić i słowa, które mogłem przelać na papier. Jedyne co warte było uwagi w tym człowieku, to jego ogromny problem z agresją i alkoholem - co było warte uwagi i pomocy.
Brendon trząsł się delikatnie, zimny wiatr przechodził na wylot przez jego przemoczone ubranie. Jego wątłe ciało musiało umierać pod warstwą lodowatego materiału.
- Hej... - zdjąłem kurtkę i zarzuciłem ją młodszemu na plecy, uśmiechając się subtelnie. - Wyglądasz jakbyś miał zamarznąć... - Brendon uśmiechnął się nieco szerzej, jego oczy wydawały się nieco weselsze niż zwykle.
- Dziękuję. - brunet przyciągnął kurtkę bliżej, opatulając się nią mocniej i chwycił za swój pojemniczek z jedzeniem. - Nie wiem czy powinienem tyle brać... nie mam czym teraz zapłacić. Będę mógł oddać dopiero jutro. - spojrzał na mnie z przykrością, na co naprawdę zrobiło się się go szkoda. Pokiwałem przecząco głową i otworzyłem pudełko za chłopaka.
- Raz kupię ja, raz Ty. Będziemy kwita, nie przejmuj się tym. - brunet skinął głową z wesołą miną, nabierając troszkę ciasta na plastikowy widelec. Jeśli jadł w takim tempie, nie dziwię się, że wyglądał jak kościotrup.
Mimo początkowego zniechęcenia, spoglądałem na bruneta z subtelną nadzieją, że może jednak się zaprzyjaźnimy, że będę wreszcie miał kogoś bliskiego. Nie wydawał się jak taki, jak większość moich rówieśników. Był stonowany, bardzo przyjaźnie nastawiony do życia. Momentami wydawało mi się, żeby moja antyspołeczna, pełna przerażenia persona była mniej wystraszona niż ciemnooki.
Zastanawiałem się jaki był jego problem. Zawsze ubrany w markowe ciuchy, jego telefon wydawał się nowy, a raczej na pewno taki był. Z tego co mówił jego tata jest prawnikiem, a mama kierownikiem banku... nikt z nich nie jest uzależniony, agresywny (przynajmniej po chłopaku nie było tego widać tak jak po mnie). Mimo wszystko, mimo tego sztucznego uśmiechu był smutny - i to była moja zagadka.
- Nie mogę zjeść więcej, jest pyszne - chłopak zrobił małą przerwę, przygryzając swoją pełną wargę i ułożył pojemnik obok mnie - ale naprawdę nie powinienem. - przytaknąłem i przysunąłem się nieco bliżej, odsuwając się od brzegu. - Jesteś naprawdę miły, Ryan. Lubię Cię.
- Wiesz... ja Ciebie też lubię. - uśmiechnąłem się szeroko, chwytając kawałek chleba i rzucając go na staw. Całe szczęście ulewa już ustała, a ja rozpromieniałem razem ze słońcem na niebie.
Bo naprawdę zaczynałem go lubić.
Od autorki: HELLO. Jezu, witam. Przepraszam za brak aktywności, ale koniec roku tuż tuż, a pasek sam o siebie nie zadba.
Jak tam u Was, moi drodzy?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top