Sześć kaczek
- Hej, Brendon? - zapytałem subtelnie chłopaka, byłem zbyt wystraszony na poważne rozmowy w moim życiu. Brunet odwrócił się do mnie, jego kasztanowe tęczówki wydawały się nieco bardziej szare przez zachmurzone niebo. Przygryzłem subtelnie wargę, wzdychając. - Masz jakieś plany na środę wieczór?
- Miałem czytać... ale zależy co się stało. - uśmiechnął się tak delikatnie i subtelnie, że nawet pływające po stawie małe kaczuszki nie były tak urocze jak jego drobny uśmiech.
- Chciałem oglądać gwiazdy. - spuściłem głowę, bawiąc się moimi palcami. - Zawsze oglądałem sam, pomyślałem, że mogłoby Ci się spodobać.
- Brzmi super. - Urie uśmiechnął się szeroko po krótkiej chwili ciszy, podając mi kawałek chleba. - Gdzie miałbym przyjść?
- Tutaj... wiesz, do parku na to miejsce. - młodszy skinął, rzucając pieczywo przed siebie. Jego szczupłe i stosunkowo krótkie nóżki kiwały się na przemian, co jakiś czas hacząc o siebie. - Ostatnio wydajesz się taki wesoły, coś się stało?
- Poznałem Ciebie! Jestem mniej samotny ze wszystkim, nie mam czasu na rozmyślanie. - uśmiechnąłem się szeroko i odchyliłem głowę w stronę słońca, łapiąc nieco letnich promyków. Nigdy nie lubiłem lata, było dla mnie zbyt upalne, raziło mnie wszystkimi szczęśliwymi ludźmi, kiedy ja tkwiłem w moim smutku i chłodzie. - Mogę cię przytulić? - spojrzałem na bruneta spod moich dużych, czarnych okularów przeciwsłonecznych. Jego wyraz twarzy nie zmieniał się, zawsze był szczęśliwy, radosny, z szerokim uśmiechem. Ale teraz jego oczy nie wydawały się takie puste, jakby błagające o trochę ciepła. Skinąłem głową i rozłożyłem ramiona, na co Brendon objął mnie mocno w pasie, chichocząc cicho.
- Tak? Już lepiej? - zaśmiałem się subtelnie, oddając uścisk młodszego. Mogłem poczuć jego wystające kości, przez co miałem ochotę przyciągnąć go bliżej, chcieć ogrzać młodszego, chociaż wokoło było naprawdę gorąco.
- Jakoś mi miło, wiesz? Miło, że tu jesteś.
I ja sam się cieszyłem. Z początku nie chciałem tutaj być, pod żadnym możliwym względem nie chciałbym siedzieć z brunetem. Wydawał się taki jak wszyscy inni dookoła, gotowy na zranienie, na zepsucie mi jedynego czasu, gdzie mogłem chociaż przyjść nad staw (lub wbiec do parku, jak kto woli) i uciec od własnej rzeczywistości.
Może samotność jest dobra, ale przelotna samotność. Teraz, kiedy miałem kogoś, kto był w stanie mi pomóc uwolnić się od złych myśli, od zszarganych nerwów i bólu, mogłem czuć się szczęśliwy chociaż przez tę chwilę, ulotną, lecz trwałą.
Mogłem też zrozumieć jakim idiotą byłem, oceniając problemy tylko powierzchownie. Nigdy nie powiedziałbym, że Brendon może być tak zakompleksiony, tak złamany w środku. I chociaż wszystko ukrywało się nie tylko pod jego długim rękawem, który ściągnął pierwszy raz w strachu tydzień temu, ale w jego głowie.
Nie tylko to co widoczne jest problematyczne.
- Więc przyjdziesz w środę?
- Z chęcią, i tak nie mam co robić, przynajmniej spędzę miło czas.
- Możesz przyjść wcześniej... widać tu ładnie-
- Zachód, wiem. - uśmiechnąłem się ciepło. - Przychodzę tu dłużej niż ci się wydaje. Po prostu nigdy nie zwróciłeś na mnie uwagi, a ja nie chciałem Ci przeszkadzać w pisaniu... piszesz poezję?
- Nie wiem co to jest. Piosenki? Chyba tak można je nazwać. Rozmawiam z papierem, on jedyny chciał mnie słuchać. - Urie oderwał się wreszcie ode mnie i chwycił moją dłoń jakby pocieszycielsko, wciąż machając swoimi nogami w powietrzu.
- Możesz teraz rozmawiać ze mną, jesteś fajniejszy niż kaczki. - ścisnąłem rękę chłopaka i rzuciłem kawałek w stronę mniejszych kaczuszek.
On też był fajniejszy niż wszyscy ludzie, których kiedykolwiek znałem.
Od autorki: HELLO. Jak wam mijają wakacje?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top