XIII.

Co ja zrobiłem? To był bardzo zły pomysł.

Nie powinienem uciekać. Mój pan i tak wszędzie mnie znajdzie. Może pójść do ośrodka i powiedzieć, że mu uciekłem, a oni już uruchomią swoje kontakty we wszystkich służbach publicznych, do którym mógłbym się udać. Zostanę przytargany pod jego nogi, choćby i za włosy. Wolę już nawet nie myśleć, co się ze mną stanie, jeśli dopadną mnie jego ochroniarze.

Powinienem natychmiast udać się na policję, jeszcze zanim mój właściciel zdąży zawiadomić ośrodek, a oni naślą swoich ludzi. Tylko co będzie później? Jeśli trafię na kogoś pracującego dla ośrodka, znajdę się w pułapce. Znów będę musiał uciekać i tak cały czas, aż w końcu i tak znowu trafię do pana, a on mnie odda.

Jak nic wrócę do ośrodka dla niewolników...

Następnym razem nie będę miał już tyle szczęścia. Nie ma opcji, żeby znowu trafił na takiego miłego pana. O ile w ogóle zostanę ponownie sprzedany, co jest raczej mało prawdopodobne...

Gdy dotarłem do miasta uderzył mnie jego ogrom. Spodziewałem się, że rezydencja pana będzie bardziej na odludziu, w końcu przybiegłem tu przez las. Myślałem, że światła, które widziałem pochodzą z jakiegoś małego miasteczka. Myliłem się.

Ostatni raz byłem w takim miejscu... Nie pamiętam. Kiedy byłem wolny, a to wydawały mi się strasznie odległe czasy...

Tak się zamyśliłem, że o mało nie wpadłem pod samochód. Kierowca otrąbił mnie gniewnie, wyzwał i pokazał kilka niemiłych gestów. Wszedłem z powrotem na chodnik, a on pojechał dalej. Spojrzał na mnie tak, jakby chciał zabić mnie wzrokiem. Nie za bardzo wiedziałem, co o tym myśleć, ale spotykały mnie już gorsze rzeczy, więc niezbyt mnie to obeszło.

Rozejrzałem się po wielkich budynkach i ruchliwych ulicach. Co chwila oglądałem się za siebie, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie ściga. Na razie nic. Choć i tak nie wiem, czy w tym tłumie wypatrzył bym kogoś podejrzanego. Ludzie na ulicach zlewali się w jedną kolorową masę. Czerwona bluza, granatowy płaszcz. Wysoki, niski. Gruby, chudy. Mężczyzna, kobieta. Wszyscy pędzili w swoich kierunkach. Aż kręciło mi się w głowie.

O dziwo, myślałem, że znalezienie policji będzie trudniejsze, ale trafiłem na nich w miarę szybko. Chyba miał miejsce jakiś wypadek, bo dwóch policjantów spisywało właśnie zeznania kilku osób. Nie wyglądało to groźnie, auta tylko się ze sobą zderzyły i nie wyglądały na bardzo uszkodzone.

Serce mimowolnie zaczęło mi bić szybciej. Chciałem podejść do policjantów i powiedzieć im wszystko. Chciałem, żeby mi pomogli, ale za bardzo bałem się, że natrafię na kogoś podległego ośrodkowi. Poza tym nawet jeśli nie i na poważnie zajęliby się tą sprawą, to skoro mój obecny pan mnie kupił, to w dokumentach figuruje on jako mój właściciel. Doprowadziłbym służby też do niego...

Nie chcę być jego niewolnikiem, ale nie zrobił mi niczego złego i nie zasłużył, by być skazany tak samo jak reszta właścicieli. Nie zrobił mi krzywdy mimo, że rozbiłem mu wazę i wepchnąłem go do fontanny. Było mi u niego całkiem dobrze.

No właśnie. Skoro było mi u niego tak dobrze, to dlaczego uciekłem? Może to jednak był zły pomysł, a już na pewno złym pomysłem było robienie tego pod wpływem chwili i bez planu.

- Coś się stało? - usłyszałem za plecami.

Na początku przestraszyłem się, że to ochroniarze pana albo ktoś z ośrodka. Odskoczyłem do tyłu jak oparzony. Odwróciłem się w stronę mężczyzny, nie wyglądał podejrzanie. Był to starszy facet, podpierający się o lasce, więc nawet gdyby coś, jakimś cudem, miałoby mi zagrażać z jego strony, to dałbym radę mu uciec.

Patrzył na mnie pytająco, czekając aż odpowiem, a ja nie wiedziałem, jak mam to zrobić.

Spojrzałem jeszcze raz na policjantów. Staruszek pewnie pomyślał, że jestem jednym z gapiów, który zainteresował się wypadkiem.

Wypadek... Pan powiedział, że moi rodzice też zginęli w wypadku samochodowym.

- Nie, nic - skłamałem. - Ja tylko...

Usilnie próbowałem coś wymyślić, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Samochody, które się zderzyły niezbyt mnie ciekawiły, ale ostatecznie dałem sobie spokój z szukaniem innej wymówki i tylko wskazałem na wypadek, potwierdzając w ten sposób najprawdopodobniejszą opcję.

Staruszek chyba właśnie tego się spodziewał, chyba chciał jeszcze coś do tego dodać, ale ja byłem szybszy.

- Wie pan gdzie jest najbliższy cmentarz? - zapytałem, odwracając się do niego.

Wyraźnie zaskoczyło go moje pytanie, ale odpowiedział na nie, dość szczegółowo wyjaśniając mi drogę na miejsce. Podziękowałem mu i ruszyłem. Chciałem jak najszybciej z tamtą zniknąć. Kiedy przyglądałem się policjantom, na chwilę złapałem kontakt wzrokowy z jednym z nich. Czułem się, jakby jego wzrok przewiercał mnie na wylot i bałem się, że może chcieć później ze mną porozmawiać.

Ruszyłem we wskazanym kierunku, choć staruszek uprzedził mnie, że to dość daleko, za miastem. Gdy wybiegłem z terenu rezydencji, gnałem ile sił w nogach, zatrzymując się dopiero w mieście, licząc na to, że w razie pościgu zgubię go w tłumie. Byłem zmęczony i dopiero teraz zdałem sobie sprawę jaki jestem głodny.

Przechodząc aleją pełną sklepów i restauracji, zastanawiałem się nawet czy nie poprosić kogoś o pieniądze albo sam pogrzebać w śmietnikach. Jestem niewolnikiem, ale nie zamierzam poniżać się do żebrania, nie z własnej woli. Kosze też mnie nie zachęcały. Od kiedy zamieszkałem u mojego obecnego pana nie chodziłem już głodny, ale teraz musiałem wytrzymać. Wiedziałem, że dam radę. Potrafiłem wytrzymać dłużej.

Po drodze i tak musiałem dopytać jeszcze o drogę, bo nie byłem pewien, czy idę we właściwym kierunku. Nie miałem zegarka i nie potrafiłem ocenić upływu czasu, ale w końcu dotarłem na cmentarz. Próbowałem znaleźć grób rodziców, niestety nie było to proste. Rzędy płyt nagrobnych ciągnęły się w nieskończoność. Próbowałem przypomnieć sobie jakieś charakterystyczne miejsce z czasu, kiedy byłem tu z panem, ale nie znalazłem niczego takiego, bo wtedy się na tym nie skupiałem.

Przeszło mi przez myśl, żeby się poddać. Może gdybym wrócił do miasta, dałbym radę znaleźć drogę z powrotem do rezydencji... Może gdybym błagał mojego pana na kolanach, to dałbym radę jakoś ugasić jego złość...

Nie, nie mogę się poddać. Jeśli mam wrócić do tego piekła, to chcę chociaż jeszcze raz pomodlić się na grobie rodziców.

Nagle coś przykuło moją uwagę. Obok mnie przeszła osoba, która wydała mi się dziwnie znajoma. Coś mówiło mi, żeby pójść za nią, i tak też zrobiłem. Kobieta chyba mnie nie zauważyła, pogrążona we własnych myślach.

Po chwili zatrzymała się przy jednym z grobów, a ja zdałem sobie sprawę, że jest to ten grób.

- Ciocia Jenny? - zapytałem niepewnie.

Kobieta odwróciła się w moją stronę, zdawało się, że dopiero teraz mnie zauważyła. Tak to była ona. Sam nie wiem, czy poczułem ulgę na jej widok. Spojrzała na mnie ze zdumieniem i lekkim strachem, jakby zobaczyła najdziwniejszą rzecz w swoim życiu.

Ale jej mina szybko zmieniła się na rozgniewaną.

- Nie było cię na pogrzebie - oznajmiła surowo, oskarżycielskim tonem. - Gdzie się podziewałeś? Co się z tobą działo? Minęły trzy lata!

- Ja... Ja... - Byłem zbyt zaskoczony, by cokolwiek powiedzieć.

Ciocia Jenny była starszą siostrą mamy, ale nie widywaliśmy się z nią zbyt często.

- Gdzie teraz mieszkasz? Kto się tobą zajmuje? - dopytywała, a ja nadal nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć.

Przecież nie mogłem wyznać prawdy, poza tym i tak by mi nie uwierzyła. Zawsze miała mnie za rozpieszczonego dzieciaka. Nie lubiła taty, uważała, że mama zasługiwała na więcej.

Zacisnąłem zęby i starałem się nie rozpłakać, przypominając sobie, że została mi tylko ona. Dziadkowie nie żyją, ani jedni, ani drudzy. Rodzice też nie. Tylko ona.

- Nie musisz się martwić, ciociu - powiedziałem, starając się, by to nie brzmiało jak szloch. - Jestem pod czyjąś opieką od ostatnich kilku lat. Cały czas ktoś ma na mnie oko.

- To dobrze, przynajmniej ja nie będę musiała się o to martwić - stwierdziła. Zwróciła się w stronę grobu, zapaliła znicz i ustawiła go.

- Ty... Ty w ogóle się mną nie przejmujesz...

Spojrzała na mnie wrogo, a ja starałem się stłumić gniew.

- Przecież powiedziałeś, że ktoś cię pilnuje. To mi wystarczy.

- I nie zastanawiasz się, czy to jest dobra opieka? Ani dlaczego jestem tu sam?

Wymownie przewróciła oczami.

- Masz siedemnaście lat, prawda? Nie jesteś już dzieckiem. Sam potrafisz o siebie zadbać. Jeśli pytasz mnie o zdanie, to twój opiekun powinien cię trzymać krótko, zawsze były z tobą kłopoty, wdałeś się w ojca, tylko moja siostra potrafiła jakoś na was wpłynąć. Po ich śmierci zachowujesz się pewnie jeszcze gorzej. Jesteś tu, bo uciekłeś z domu, prawda? I to pewnie nie pierwszy raz.

W pewnym sensie to była prawda, ale i tak ledwo powstrzymywałem się, żeby nie wybuchnąć.

Podwinąłem rękawy, pokazując jej ręce.

- To skąd mam tyle blizn, pewnie też cię nie interesuje - warknąłem, po czym wskazałem na blizny na twarzy.

- Mówiłam, że same z tobą kłopoty - upierała się przy swoim. - Wpakowałeś się w jakąś bójkę w szkole, albo sam je sobie zrobiłeś, żeby zwrócić na siebie uwagę.

To było podłe. Dlaczego musiałem trafić akurat na nią? Nigdy by mi nie pomogła. Sądziła, że wszystko co złe to moja wina. Aż dziwne, że o śmiertelny wypadek rodziców też mnie nie obwinia.

- Jak możesz...? - Czułem, że do oczu cisną mi się łzy.

Ciocia Jenny chyba niezbyt się tym przejmowała, bo odmówiła krótką modlitwę i ruszyła w kierunku bramy. Nie obchodziłem jej. Nie obchodziłem już nikogo.

Mimo to kiedy patrzyłem jak odchodzi, miałem wielką ochotę ją zatrzymać. Ona była ostatnim członkiem rodziny, który mi został.

- Ciociu, zaczekaj! - zawołałem za nią, ale ona się nie zatrzymała. - Ja... Ten dom, to...

Zrobiłem kilka kroków do przodu, ale nie pobiegłem za nią. Nie mogłem.

Po chwili ciocia zniknęła mi z zasięgu wzroku. Zostałem sam. Nie wiem, ile czasu spędziłem na cmentarzu, ale później zrobiło się zimno i zaczęło się powoli ściemniać.

Nie miałem pomysłu, co powinienem zrobić. Byłem głodny, przemarznięty i zmęczony. Mógłbym poszukać jakiegoś schroniska, ale wiedziałem, że z takich miejsc często brani są niewolnicy, bo ośrodki interesują się takimi młodymi ludźmi, których nikt później nie będzie szukać, więc mogli mnie tam rozpoznać, jeśli dostali już moje zdjęcie.

- Co ja mam teraz zrobić?... - zapytałem sam siebie.

Usiadłem na schodach, które prowadziły na cmentarz. Nie miałem dokąd pójść. Planowałem spędzić tam noc, a rano pomyśleć co dalej.

Nie minęło wiele czasu, a przy chodniku u podnóży schodów zatrzymało się czarne auto. Na początku nie wydało mi się to niczym zaskakującym, ale po chwili drzwi kierowcy otworzyły się i z samochodu wyszedł mój pan.

Przetarłem oczy, sądząc, że może to być tylko wytwór mojej wyobraźni spowodowany zmęczeniem, ale nie. On tam naprawdę był. Szybko podniosłem się na równe nogi.

- Masz tylko jedną szansę - oznajmił. - Wsiądziesz po dobroci?

Rozejrzałem się. Niedaleko zatrzymało się inne auto, z którego wyszedł jego ochroniarz. Dreszcze przebiegły mi po plecach, ale tym razem ze strach, a nie zimna. Cofnąłem się o jeden stopień do góry. Spojrzałem za siebie, ale tam zobaczyłem drugiego ochroniarza. Byłem bez szans.

- Więc jak będzie? - dopytał mój pan.

Nie miałem wyboru. Znalazł mnie zgodnie z zapowiedzią, a ja nie chciałem pogorszyć sytuacji. Zrezygnowany zszedłem na dół i podszedłem do jego samochodu. Słyszałem za sobą kroki ochroniarza, który cały czas mnie pilnował.

- Mądra decyzja - pochwalił mój właściciel, otwierając mi drzwi pasażera.

Usiadłem na miejscu i miałem wrażenie, że trzask zamykanych za mną drzwi już definitywnie odebrał mi wolość.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top