VIII.

Nigdy nie sądziłem, że będę z taką niecierpliwością wyczekiwać powrotu mojego pana. Zwykle jego nieobecność byłaby dla mnie chwilą wytchnienia, tak było u moich dwóch poprzednich właścicieli, ale tutaj jest inaczej. Mój obecny pan jeszcze ani razu mnie nie uderzył, ani nie zgwałcił, w przeciwieństwie do jego ochroniarzy, więc jak na razie to przy nim czułem się bezpieczniej.

Powiedział, że nie będzie go jeden lub dwa dni. Jeśli mi się poszczęści to dzisiaj wróci, ale znając moje parszywe szczęście... tak się pewnie nie stanie.

Postanowiłem, że nie będę już wychodzić z pokoju, by nie wpaść przypadkiem na ochroniarzy. Szkoda, że na wyjazd służbowy nie zabrał ich ze sobą, ale najwyraźniej pilnowanie domu było dla niego ważniejsze.

Zjadłem śniadanie i większość czasu spędzałem na czytaniu. W pewnym momencie bez ostrzeżenia drzwi do pokoju zaskrzypiały i się otworzyły. Spanikowany nawet nie spojrzałem kto to, tylko zerwałem się z łóżka i podbiegłem do łazienki, by w razie czego się tam ukryć. Byłem tylko pewien, że nie jest to pani Sarah, bo ona zawsze pukała do drzwi.

Kiedy spojrzałem w kierunku wejścia ogarnęła mnie fala ulgi. Każdy byłby lepszy od ochroniarzy, ale w przejściu stał nie kto inny jak mój pan.

Stanąłem w bezruchu, a on przyglądał mi się uważnie, najwyraźniej zastanawiając się, o co mi chodzi. Nie mogłem pozwolić na to, by mężczyzna się zorientował, co mi się przydarzyło.

- Panie, wróciłeś! - zacząłem, podchodząc do niego, ale chyba trochę przesadziłem z entuzjazmem. - Znaczy... cieszę się, że pana widzę...

Właściciel wyciągnął rękę w moją stronę, a ja włożyłem całą moją wole w to, by się nie cofnąć przed tym gestem. W końcu mężczyzna uśmiechnął się i mnie pogłaskał po włosach.

- Skoro aż tak się cieszysz z mojego powrotu, to może powinienem częściej wyjeżdżać służbowo.

- Nie! - zaprzeczyłem, trochę za głośno i zbyt szybko. - To jest... Nie, panie. Wolę, kiedy jest pan w domu.

- Chodź ze mną. - Podszedł do drzwi i machnął ręką, pokazując mi, bym ruszył za nim. - Muszę cię gdzieś zabrać.

Natychmiast zrobiłem to, co mi kazał, ale w głowie kłębiło mi się mnóstwo pytań do niego.

- Chodzi o to przekłucie uszu? - zaryzykowałem, gdy byliśmy już na korytarzu.

- Nie, o coś innego - odparł szybko i ponaglił mnie ruchem ręki. - Chodź już.

Dowiedział się w jakiś sposób o tym gwałcie? Ochroniarze na pewno nic nie powiedzieli... Może pani Sarah? Ale widziała, jak bardzo mi zależy, żeby to się nie wydało. Mam tylko nadzieję, że nie widział nic na kamerach jak mój poprzedni właściciel, bo inaczej już po mnie.

Oby chodziło o coś innego. O cokolwiek. Chociaż... wolałbym nie uprawiać z nim seksu teraz. Nadal jestem strasznie obolały. Pani Sarah dała mi jakieś tabletki przeciwbólowe, ale mimo to wolałbym na razie tego nie robić.

Doszliśmy do salonu, ale na miejscu nic nie podpowiadało mi o co może chodzić. Wtedy zadzwonił jego telefon. Mężczyzna spojrzał na wyświetlacz i przewróciło oczami.

- Daj mi chwilę, muszę to odebrać. Poczekaj tu - stwierdził, przykładając telefon do ucha.

Następnie wyszedł.

Zostałem w salonie sam, a na horyzoncie nie było żadnych facetów chcących wykorzystać mnie seksualnie, więc odebrałem to za dobry znak.

Rozejrzałem się trochę. Salon był duży i przestronny. Podszedłem bliżej półek, które były zastawione różnego rodzaju ozdobami.

Chociaż nie potrafiłem ocenić rzeczywistej wartości tych przedmiotów, uważałem, że były ładne. Wziąłem do ręki jakąś wysoką biało-niebieską, szklaną wazę. Nie wiedziałem, ile może być warta. Wolałem ją, jednak odłożyć zanim mi wypadnie z rąk.

Następną rzeczą, która mnie zainteresowała była broń. Nad półką wisiał prawdziwy sztylet. Ciekawe czy mógłbym go wykorzystać do obrony? Usłyszałem zbliżające się kroki, więc szybko go odłożyłem. Niestety chyba zbyt szybko, bo nie trafiłem w haczyki i przedmiot mi wypadł, po czym pechowo trafił w wazę, która spadła. Nie zdążyłem nawet zareagować, a ona roztrzaskała się na podłodze...

Ups...

O boże, i co ja mam teraz zrobić?...

Uklęknąłem obok odłamków, nie wiedząc, co mam teraz zrobić. Najlepiej byłoby stąd uciec i udawać, że to nie ja, ale cokolwiek nie zrobię i tak za to oberwę. Zostanę ukarany za rozbicie wazy, albo wyżyje się na mnie, bo będzie zły. I tak źle, i tak niedobrze.

Wziąłem do ręki największy fragment zniszczonej wazy akurat w momencie, gdy mój pan wszedł z powrotem do salonu.

- Matt! Co ty wyprawiasz?! - krzyknął, podchodząc do mnie.

Spojrzałem na jego rozzłoszczoną twarz, czując w oczach łzy bezradności.

- Ja... Ja tylko...

Mruknął pod nosem coś, czego nie zrozumiałem, po czym chwycił mnie za ramie i podciągnął gwałtownie do góry.

- Panie, to nie tak! Naprawdę! - próbowałem się jakoś usprawiedliwić, kiedy ciągnął mnie wzdłuż korytarza.

Jednak on mnie nie słuchał. Gdy zatrzymaliśmy się przed drzwiami do mojego pokoju spróbowałem jeszcze raz.

- Panie. Pozwól mi wyjaśnić.

Pisnąłem, gdy uniósł rękę. Zamknąłem oczy, szykując się na uderzenie, ale ono nie nadeszło. Ostrożnie uchyliłem powieki i zerknąłem w jego kierunku. Ręka zatrzymała się w powietrzu, ale mój właściciel w końcu ją opuścił. Chyba zrezygnował.

Był zdenerwowany. To było widać gołym okiem. To możliwe, żeby ta waza była dla niego aż tak ważna? Może to była jakaś pamiątka? Miała wartość sentymentalną? A może po prostu wkurzył się, że w ogóle ośmieliłem się czegokolwiek dotknąć? Nie mówiąc już o zniszczeniu tego.

Jeden z ochroniarzy chyba domyślił się, że coś nie gra, bo szybko znalazł się w pobliżu swojego szefa. Nie chciałem, żeby tu był. Już chyba wolałbym, żeby to mój pan wyładował na mnie swój gniew.

- Popilnuj go chwilę - rozkazał mu, nim jego pracownik zdążył się w ogóle odezwać.

Przeraziła mnie ta perspektywa. Nie chciałem, żeby oddawał mnie pod opiekę któregokolwiek ze swoich ochroniarzy. Nawet jeśli to miałoby trwać tylko chwilę. Nie chciałem, żeby znowu zrobili mi krzywdę.

Nawet nie zdążyłem zaprotestować, a właściciel wepchnął mnie do pokoju. Ochroniarz wszedł do środka za mną.

- Panie, czekaj! Nie zostawiaj mnie z nim! Błagam! - krzyknąłem, chcąc opuścić pomieszczenie, ale mężczyzna zagrodził mi drogę, a pan po prostu wyszedł.

Trzask zamykanych drzwi potoczył się po całym pokoju. Spojrzałem niepewnie na ochroniarza i nie spuszczając z niego wzroku, zacząłem się cofać w kierunku łazienki.

- Wyluzuj. Nic ci nie zrobię - rzucił obojętnie i zerknął w stronę drzwi. - Szef może w każdej chwili wrócić.

- A gdyby nie, to co? - warknąłem, kładąc już dłoń na klamce. - Zająłbyś się mną?

- Jak najbardziej - zaśmiał się, a we mnie aż się gotowało. - Takiej łatwej zabawce aż grzech odpuścić.

- Nie jestem łatwy - zaprotestowałem szybko, czując coraz większy gniew.

- Tak? W takim razie lepiej uważaj i nie oddalaj się za bardzo od swojego pana, bo może cię spotkać coś nieprzyjemnego.

Przeszedł mnie dreszcz na to ostrzeżenie. To chyba była groźba kolejnego gwałtu. Wiedziałem, że nie mogę tracić czujności, byłem gotowy, by w każdej chwili schronić się w łazience.

Przez resztę czasu oboje milczeliśmy, aż w końcu drzwi na korytarz otworzyły się i pojawił się w nich mój pan. Przebiegł wzrokiem od swojego pracownika do mnie i zatrzymał spojrzenie.

Miałem nadzieję, że nie było po mnie widać ulgi, którą poczułem, gdy tylko wrócił, albo śladów paniki, którą czułem jeszcze chwilę temu. Bałem się, ale musiałem tłumić w sobie to wszystko.

- Chodź - nakazał mi chłodno.

Nie mogłem się ruszyć. Nogi miałem jak z ołowiu. Nie chciałem zostać z ochroniarzem. Jednak obawiałem się też tego, co może mnie czekać jeśli pójdę z właścicielem.

Spuściłem wzrok i zrobiłem niepewny krok w jego stronę.

- Chodź - ponaglił mnie, tracąc cierpliwość - albo sam cię stąd wyciągnę siłą.

To też nie było najlepsze rozwiązanie i wolałem tego uniknąć. Rzuciłem szybkie spojrzenie ochroniarzowi i wiedziałem, że jest gotowy wymierzyć mi w razie konieczności karę. Podszedłem do pana, a on złapał mnie za łokieć i poprowadził szybko na zewnątrz. Tam podeszliśmy do samochodu.

- Siadaj - powiedział, otwierając przede mną drzwi auta.

Nie chciałem go już bardziej denerwować, więc zrobiłem, co mi kazał i zająłem miejsce pasażera.

Mój pan usiadł za kierownicą i zaraz potem ruszyliśmy. Jechaliśmy w milczeniu przez dłuższą chwilę. Nie grało radio, więc słyszałem tylko swój nerwowy oddech i pracę silnika. Stresowało mnie to tak samo jak fakt, że nie znałem celu podróży. Najlogiczniejszy wydawał mi się ośrodek, gdzie będzie mógł mnie zwrócić.

- Waza - odezwał się nagle, a ja zestresowałem się jeszcze bardziej - jeśli cię to interesuje, kosztowała więcej niż ten samochód.

No super, już po mnie.

Chciałem się odezwać, ale on chyba nie chciał już słuchać moich przeprosin, więc się powstrzymałem.

Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu.

Wyglądałem przez okno cały czas, ale nie rozpoznawałem okolicy i nie miałem żadnego pomysłu, dokąd możemy zmierzać.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił, kiedy tylko zaparkował.

- Po co tu przyjechaliśmy? - zapytałem, rozglądając się. Byłem pewien tylko jednego: to nie jest teren ośrodka.

- Chodźmy - powiedział, ale spojrzał na mnie ponuro. - Ostrzegam, jeśli spróbujesz uciec, to przestanę być już taki miły.

Pokiwałem głową.

Wyszliśmy z auta. Miałem ochotę odbiec gdzieś daleko stąd, ale ucieczka nie wchodziła w grę. Za duże ryzyko, że mnie złapią i jeszcze bardziej mu się tym narażę.

Mój pan skinął na mnie, każąc mi podszedł. Zrobiłem to i rozpoczęliśmy wspinaczkę po stromych, kamiennych schodach. Minęła chwila, bo stopni było całe mnóstwo, ale w końcu zbliżyliśmy się do ich szczytu i mogłem zobaczyć, co znajduje się na górze.

Stanąłem jak wryty.

- To... cmentarz? - zadrżałem.

Spodziewałem się po nim jakiegoś wytłumaczenia, ale on tylko machnął na mnie ręką, bym się pośpieszył.

Szliśmy w ciszy między nagrobkami, a ja nadal nie wiedziałem, co my tu robimy. Czułem olbrzymi niepokój, wiedziałem, że strasznie dygocze. Chyba nie zamierza wrzucić mnie do jakiegoś pustego grobu, albo gdzieś tu zakopać?

Po paru minutach pan mnie zatrzymał i wskazał na jeden z grobów.

- Czy to...? - nie mogłem dokończyć tego zdania.

Już szybciej spodziewałbym się przyszykowanej tablicy z wykutym w niej moim imieniem, ale to? Skąd...?

Padłem na kolana. Czułem, że w moich oczach wzbierają łzy.

- Susan i Andrew Brason - wymówił spokojnie imiona moich rodziców. - Zginęli w wypadku samochodowym trzy lata temu.

- To... naprawdę są oni? - zapytałem drżącym głosem. Nie mogłem już powstrzymać płaczu. - Dlaczego...? Po co mnie tu przyprowadziłeś?!

Nawet jeśli nie miałem od nich żadnych informacji, to zawsze mogłem wierzyć, że gdzieś tam są, być może nawet nadal mnie szukają. Że po prostu żyją. A teraz on mi to odebrał. Zabrał mi rodziców i nadzieję za jednym zamachem.

Byłem wściekły, rozżalony, załamany i rozgoryczony. To było okrutne z jego strony. Nie chciałem tego widzieć.

- Cmentarz nie jest daleko od rezydencji, więc będziemy mogli tu przyjeżdżać raz na jakiś czas - powiedział, nadal zachowując swój chłodny ton.

Nie odpowiedziałem, po prostu cały czas klęczałem na ziemi i płakałem.

- Matt? - Położył mi dłoń na ramieniu. Odtrąciłem ją.

W następnej chwili uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd. On jest moim panem. Podniosłem się chwiejnie, głowa potwornie mnie bolała. Otarłem łzy i spojrzałem na niego przepraszająco, po czym natychmiast spuściłem wzrok.

- Proszę... - wyszeptałem bezsilnie. - Czy możemy już wracać do domu?...

Teraz nie mam już nikogo...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top