4
Pov. [T/i]
Stoję przed lustrem w moim pokoju w Polsce, Warszawie i widzę moje [d/w] [k/w] i piękne duże [k/o] oczy, ale już nie radosne... Tylko bez uczuć... Cały mój wyraz twarzy jest bez uczuć... Zaczynam zakładać mój mundur, chowam włosy pod wielki puchaty kaptur który zakrywa moją twarz.
Wychodzę z pokoju. Za drzwiami czeka na mnie Alex. Nie odzywamy się do siebie tylko idziemy do czarnej limuzyny która ma nas zabrać pod ten jebany pałac.
- Alex ty zostań tutaj. Kiedy sytuacja będzie niebezpieczna przyjdź do mnie. - Powiedziałam wysiadając z auta.
Zaczęłam iść w stronę chłopaka ubranego w czerwony płaszcz i z ułożonymi karmelowymi włosami w dwa rogi.
- Tord... - Wyszeptałam cichutko tak jak bym myślała że jak powiem to głośniej on rozpryśnie się niczym bańka mydlana i już go nie będzie. Kiedy do niego podeszłam przybrałam poważny wyraz twarzy, chodź wiem że i tak jej nie zobaczy. - Witam. - Powiedziałam moim oziębłym tonem i męską barwą głosu.
- O wreszcie się spotykamy. To jak? Gdzie idziemy? - Zapytał zbyt radosnym tonem...
- Zatem... Chcesz ze mną współpracować?
- Tak.
- W takim razie pojedziemy do mojej bazy.
- Dobrze. - Przerwał na chwilę zastanawiając czy powiedzieć się coś o czym myślał. Popatrzył się za mnie i uśmiechną łobuzersko. Wiedziałam że ktoś tam stoi... - Wiesz co? Chciał bym wiedzieć kim jesteś... - Podszedł do mnie i sięgną ręką do mojego kaptura z zamiarem zdjęcia go. Nie udało mu się. Wykręciłam mu rękę. Po wykonanej czynności natychmiast obróciłam się do tyłu i ujrzałam Paula. Nie zdążyłam... Zdjął mi kaptur.
- Szlag. - Powiedziałam cicho pod nosem ale najwidoczniej to usłyszeli.
- [T-t/i] to t-ty? Ty jesteś Black Leaderem? A-ale jak... Myślałem że uwolniłem cię od tego środowiska.
- Alex! - Krzyknęłam głośno. Za nim się obejrzałam chłopak stał już obok mnie. - Jedziemy do bazy. Daj kierowcy Torda współrzędne. A ty. - Wskazałam na tego z rogami. - Jedziesz ze mną.
Wiem że krótkie ale miałam tylko na to pomysła... Przepraszam...
327 słów
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top