01. nieuchronne zmiany
❝Każdy powinien mieć kogoś z kim mógłby szczerze pomówić, bo choćby człowiek był niewiadomo jak dzielny, czasami czuje się bardzo samotny.❞
MEI NAPRAWDĘ NIE LUBIŁA profesora Akio*, któremu daleko było do człowieka, a do wspaniałego jeszcze dalej. Jaki normalny nauczyciel zamiast lektury takiej jak: „Opowieści Duchów" albo „Zakątka Winogronowego" nakazuje przeczytać pierwszą część z serii komiksów o Fritzie Donneganie?
To potrafił tylko profesor Akio.
To nie tak, że Mei nie lubiła komiksów. Niektóre nie przypadały jej do gustu, ale znaczna większość jej się podobała, a nawet ciekawiła. Ale nie przygody Fritza Donnegana. Ich nienawidziła z całego serca, a jednocześnie panicznie ich potrzebowała. Tu nie chodziło o jakość wydruku, treść, czy inne szczegóły. Przeciwnie, seria ta była jedną z najlepiej prowadzonych jakie powstały i nawet ona musiała to przyznać. Chodziło o osobistą urazę, bliznę, której nie zabliźnił nawet czas.
Nienawidziła Fritza Donnegana, bo przypominał jej o kimś.
Za każdym razem, gdy myślała o tym komiksie, powracała bolesna świadomość straty. Pragnienie zobaczenia tej osoby, przytulenia, porozmawiania, cokolwiek; chciała wiedzieć, czy nic mu nie jest, czy ma się dobrze. Tęsknota i ciągłe zamartwianie się powoli i boleśnie rozrywały ją od środka. Niestety, chcąc nie chcąc, musiała zaliczyć tę „lekturę", więc mogła tylko dalej wzdychać pod nosem kierując się w stronę największego sklepu z komiksami w Ninjago City.
Ninjago City... gdy Mei była młodsza, zanim z sierocińca znajdującego się daleko za pustynią przeniosła się do Szkoły Z Internatem Dla Wybitnie Uzdolnionych Dzieci - gdzie dostała się dzięki interwencji profesor Yuki Hamada, którą poznała na jednym z konkursów modelarskich - często marzyła o zobaczeniu go z bliska. A teraz, po latach, idąc chodnikiem wzdłuż jednej z główniejszych ulic właśnie tego miasta, chciała jak najszybciej je opuścić.
Ze wszystkich stron czuła się obserwowana, powietrze śmierdziało spalinami z samochodów, a o ciszy można było zapomnieć. Nie, zdecydowanie wolała ciche okolice dawnego domu. A jeszcze bardziej chciała, żeby jakimś cudem znaleźć się tam razem z nim. Żałowała, że nie może odwołać swojej decyzji sprzed kilku miesięcy i tam wrócić... Ale klamka zapadła. Papiery zostały wypełnione, wszystkie rzeczy przeniesione i o powrocie mogła jedynie pomarzyć.
Otuliła się szczelniej kurtką, gdy wiatr zawiał mocniej. Od kilku miesięcy na zewnątrz nieprzerwanie było bardzo zimno. Mei lubiła, gdy wiał wiatr, ale tylko wtedy, kiedy jednocześnie świeciło słońce. Nade wszystko uwielbiała burze, co mogłoby się wydawać dziwne - jednak po co komu fajerwerki, kiedy raz na jakiś czas na niebie pojawia się przepiękny pokaz świateł w postaci piorunów?
Skrzywiła się z niesmakiem, gdy przechodziła obok okolicznego parku i zauważyła w nim całującą się parę. Nie dziwił jej ten widok - był 14 lutego. A 14 lutego to jeden z najbardziej wyczekiwanych przez wszystkich zakochanych dni. Walentynki.
Nie miała nic przeciwko publicznemu okazywaniu uczuć - uważała, że to piękne, jeśli ktoś nie wstydzi się pokazywać, co czuje, co mu w duszy gra. Ale w walentynki, jej zdaniem, ludzie zdecydowanie przesadzali. Wszędzie serca, pary trzymające się za ręce, gdziekolwiek by nie spojrzała, dominował różowy kolor. W radiu wszystkie jej ulubione piosenki zastąpiły ballady o samych szczęśliwych zakończeniach! Mei miała już tego po dziurki w nosie.
Pogrążona w rozmyślaniach, prawie minęła się z celem. W ostatniej chwili zorientowała się w pomyłce, po czym raźnym krokiem przekroczyła próg Jamy Komiksów Ninjago.
Nic się tam nie zmieniło odkąd była tam ostatnim razem. Nic zresztą dziwnego, zważając na to, że jej ostatnia wizyta miała miejsce dzień wcześniej. Półki nadal uginały się pod ciężarem setek komiksów. Multum przedszkolaków nadal okupowało „scenę", na której puszył się niewiele od nich starszy szatyn. W powietrzu nadal czuło się tą jedyną i niepowtarzalną atmosferę. No, i przede wszystkim nadal był tam właściciel całego biznesu, uwielbiany przez nią Rufus McCalister, znany także jako Pan Jama.
— A więc nadszedł ów wyczekiwany dzień, w którym moja ulubiona mała przyjaciółka całkowicie dobrowolnie przekroczyła próg mego komiksowego królestwa!
Pana Jamy naprawdę nie dało się nie kochać.
— Też dobrze pana widzieć, Panie Jamo. — Dziewczyna wyszczerzyła się w stronę mężczyzny z wyraźną nadwagą, wiecznie tragicznie się prezentującym zarostem i długimi, brązowymi włosami upiętymi w luźnego kucyka z tyłu głowy. Mei nie zwracała jednak uwagi na jego wygląd. Dla niej liczył się charakter sprzedawcy, a także to, że obecnie tylko i wyłącznie przy nim potrafiła się wyluzować.
Pan Jama uśmiechnął się znacząco w stronę brunetki, po czym wziął głęboki oddech z zamiarem powiedzenia czegoś, co też by uczynił, gdyby nie przerwano mu jeszcze nim zaczął.
— Tak, poproszę — wyrzuciła z siebie szybko Mei, na co mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Przecież niczego jeszcze nie powiedziałem — odparł z iskierkami rozbawienia tańczącymi w oczach. — O co mnie właściwie prosisz, moja mała przyjaciółko?
— Niech pan nie każe mi tego mówić...
— Ale czego miałbym ci kazać nie mówić? Przecież jestem tylko twoim ulubionym sprzedawcą komiksów, nie jasnowidzem, choć bardzo bym chciał. I jeśli nie powiesz mi, czego dokładnie potrzebujesz, mógłbym ci, oczywiście całkowicie przez przypadek, podać coś złego...
— Nie odpuści mi pan?
— ...a gdybym podał ci coś złego, to mogłabyś potem nie zaliczyć lektury u pewnego miłego profesora. — Dokończył ledwo powstrzymując śmiech, a Mei jęknęła z rozpaczy.
Właściwie, kogo ona chciała oszukać? Pan Jama wiedział wszystko i potrafił stawiać na swoim. W przeciwieństwie do niego; on zawsze ulegał jej prośbom. A tej prośby naprawdę nie chciała wypowiadać na głos... ale potrzebowała tego komiksu. Westchnęła po raz kolejny, po czym uznała, że jednak nie ma wyboru.
— Czy mogłabym dostać pierwszą część serii o Fritzie Donneganie? — wydusiła z siebie na jednym wdechu, w tempie karabinu maszynowego. Następnie spojrzała z rezygnacją na trzęsącego się ze śmiechu mężczyznę. — Czy to wystarczy?
— Jak najbardziej — odparł wyszczerzony od ucha do ucha sprzedawca i ruszył w stronę półki z komiksami. — Nie mogłaś tak od razu, moja mała przyjaciółko? — dorzucił jeszcze na odchodnym, mrugając żartobliwie do zrezygnowanej Mei.
Miał bardzo podobny uśmiech do niego. Sposób bycia zresztą też. Być może właśnie dlatego tak bardzo lubiła przebywać w towarzystwie sprzedawcy. Stała jeszcze chwilę w miejscu, kręcąc głową z politowaniem, a z czasem na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Nie potrafiła gniewać się na Pana Jamę, po prostu nie umiała. Po chwili ruszyła w kierunku mężczyzny i zatrzymała się przy nim. Stał on przy wyjątkowo zapchanej komiksami półce. Na okładkach wszystkich egzemplarzy znajdywał się ten sam tytuł i autor; były tam wszystkie części "Kosmomistrza".
Gdy Pan Jama zobaczył zdegustowaną minę Mei, zaśmiał się serdecznie i podając jej komiks do ręki, poklepał ją po ramieniu. Dziewczyna sięgnęła do kieszeni i wyjęła portfel z zamiarem zapłacenia. Znajdowała się w nim resztka jej oszczędności zarobiona przed kilkoma miesiącami na wakacjach, w pracy dorywczej. Wyciągała właśnie banknot, gdy Pan Jama domyślił się do czego zmierza. Pokręcił głową i włożył pieniądze z powrotem do kieszeni dziewczyny.
— Na koszt firmy, moja mała przyjaciółko — powiedział, co wzruszyło Mei, ponieważ to Rufus McCalister był całą firmą. — Tylko go nie porwij — dodał żartem na odchodnym. Następnie ruszył w stronę kasy, przy której właśnie pojawili się klienci - kobieta około trzydziestki i kilkuletni chłopiec, prawdopodobnie jej syn.
Chwilę później zniknął za ladą zostawiając dziewczynę sam na sam z dziwną mieszanką niechęci do Fritza Donnegana, tęsknoty i wspomnień.
● • ♤ • ●
Pierwszym krokiem do szczęścia jest samoakceptacja. Bez niej ciężko cokolwiek osiągnąć. Jeśli nie akceptujemy siebie, to jak możemy oczekiwać, że ktokolwiek inny nas zaakceptuje?
Mei jej nie miała. Jako osoba nieposiadająca wielu znajomych była postrzegana za nieśmiałą, a nawet zacofaną. W pewnym sensie była to prawda – dopóki bliżej kogoś nie poznała, bała się nawet zamienić z tym kimś słowo. Jednak głównym powodem jej samotności, był brak akceptacji samej siebie. Nie uważała się za głupią ani za mądrą, nie myślała o sobie jako o pięknej czy brzydkiej. Odkąd sięgała pamięcią, w swoim mniemaniu była nijaka.
Średnia w nauce, średnia w charakterze, zdecydowanie średnia w wyglądzie. Jej życie było średnio interesujące, zainteresowania średnio do życia przydatne, dzieciństwo średnio szczęśliwe, jedynie jej życie towarzyskie średnie nie było – spadało poniżej średniego.
Patrząc na wszystko z sobą związane krytycznie, Mei zapominała o swoich dobrych cechach. O tym, że była mądra - bo nie tylko oceny świadczą o poziomie intelektualnym człowieka. Choć w jej przypadku nie były one złe, a wręcz przeciwnie. O tym, że była wrażliwa i nie potrafiła patrzeć na cudzą krzywdę obojętnie. Zapominała o swoich przepięknych włosach, których skrycie zazdrościła jej niejedna dziewczyna. Zapominała nawet o tym, że była tolerancyjna – nie robił jej różnicy kolor skóry, orientacja, miejsce zamieszkania, czy wyznawana religia. Ona najzwyczajniej w świecie nie potrafiła nienawidzić, co było cechą zarówno piękną, jak i rzadko w tych czasach spotykaną.
Mei podchodziła do życia kierując się kilkoma prostymi zasadami. Nie mieszała się w spory i dramy, na lekcjach odpowiadała tylko, jeśli została spytana i zawsze pilnowała swojego nosa, co mogło się wydawać samolubne, choć nie robiła tego w złej wierze. Nie była jednak typem osoby, której można rozkazywać – rzeczą, której nie mogła ścierpieć, było zmuszanie jej do czegokolwiek. Gdy tylko ktoś próbował jej rozkazać cokolwiek, coś w nią wstępowało. Budził się w niej zazwyczaj uśpiony lew, znikała nieśmiała dziewczyna o niewinnym wyglądzie. Potrafiła walczyć o swoje. Była także niezwykle uparta, choć rzadko kłóciła się o swoje racje – no bo niby z kim?
Zirytowana Mei podniosła wzrok znad komiksu, gdy po Jamie Komiksów Ninjago rozległy się głośne wiwaty. Przeczytała już prawie cały egzemplarz; do końca pozostało jej tylko kilka stron, które bez problemu dokończyłaby w kilka chwil, gdyby widownia – składająca się głównie z młodszych od niej dzieci – pod sceną konkursową nie reagowała tak głośno i entuzjastycznie na każdą odpowiedź, dobrą lub złą, która padała z ust dwójki finalistów konkursu wiedzy o Fritzie Donneganie. Mei była prawie pewna, że gdyby on tam był, to pokonałby wszystkich i wygrał. Nigdy nie spotkała większego fana "Kosmomistrza".
Na zewnątrz zaczęło się ściemniać, a w budynku już od dawna paliły się światła. Przeczytanie jednego komiksu jeszcze nigdy nie zajęło brunetce tyle czasu; zazwyczaj o tej porze leżała już w internacie pod, nieco zniszczoną przez upływ czasu, ale ciepłą, kołdrą.
Nie potrafiła zabrać się w ogóle za czytanie, od samego początku. Najpierw lawirowała między półkami przeglądając inne komiksy. Później przystanęła na chwilę przy grupce przedszkolaków otaczających przechwalającego się szatyna, jednak szybko jej to zbrzydło, więc znów wróciła do oglądania komiksów. Wreszcie uznała, że im szybciej to załatwi, tym lepiej dla niej i usiadła w jednym z nielicznych cichych kątów w sklepie, który znajdował się między dwoma półkami w pobliżu lady. To właśnie tam spędziła kilka ostatnich godzin męcząc pierwszy tom „Kosmomistrza".
Choć z początku szło jej opornie, z kolejnymi stronami robiła to chętniej i szybciej, a w pewnym momencie musiała sama przed sobą przyznać, że czytanie komiksu sprawia jej przyjemność. Jakaś jej cząstka balowała w przeszłości.
Nim zdążyła wrócić do lektury, przerwały jej kolejne trzy rzeczy. Pierwszą z nich były ciemności, które zapanowały, gdy zgasło światło. Drugą były delikatne wibracje, które ogarnęły cały sklep. A trzecią – i ostatnią – rzeczą, były krzyki przestraszonych dzieciaków dochodzące spod sceny.
Dwie pierwsze rzeczy Mei mogła jeszcze zignorować. Dokończyłaby komiks – miała latarkę w telefonie, a drgania nie przeszkadzały jej specjalnie. Ale krzyki przedszkolaków? Tego nie mogła zostawić bez sprawdzenia powodu, jakkolwiek głupi i bezsensowny by on nie był; w końcu chodziło o dzieciarnię.
Westchnęła, zamknęła "Kosmomistrza" – nie wróciła do niego ani tego wieczoru, ani kolejnego – i podniosła się z podłogi rozmasowując napięte od wielogodzinnego siedzenia w jednej pozycji mięśnie.
Ledwo stanęła na własnych nogach, gdy szklany sufit załamał się pod ciężarem ogromnego, bordowo-brązowego czegoś, które spadło z hukiem na półki z książkami, powodując natychmiastowe wywrócenie się większości z nich.
Także tych, między którymi Mei spędziła kilka ostatnich godzin.
Dziewczyna nie była wielką fanką sportów. Z w-f nie była najgorsza, całkiem nieźle grała w koszykówkę, ale nigdy nie angażowała się w żadne większe wydarzenia sportowe – głównie z winy jej wychowawcy nauczania fizycznego, którego nie darzyła wielką sympatią. Poza tym, z naprawdę niewieloma osobami sprawiało jej to przyjemność.
W tej chwili jednak gorąco i wylewnie dziękowała nauczycielowi w myślach za wszystkie – dotąd oczywiście źle wspomniane – godziny spędzone na obieganiu sali gimnastycznej i i ćwiczeniach, do których została zmuszona pod groźbą zawalenia przedmiotu.
Gdy półka po jej lewej zaczęła niebezpiecznie szybko przechylać się w jej stronę zareagowała niemal automatycznie i wyskoczyła z zakątka. Moment później ciężka, po brzegi wypełniona komiksami półka z głośnym trzaskiem przewróciła się na ziemię. Na szczęście nie na Mei – jednak sprawa przedstawiała się nieco inaczej z książkami. Dziewczyna została gwałtownie ściągnięta w dół, a w następnej chwili poczuła na sobie ciężar dziesiątek, jeśli nie setek komiksów.
Nie czuła bólu, co najwyżej nieprzyjemne pulsowanie, jednakże siła, z jaką była przyciskana do podłoża nie pozwalała jej wstać. Była uwięziona; była w pułapce. Mei nie lubiła być uwięziona. Kiedyś wpadła do dziury w ziemi. Nie była ona bardzo głęboka, miała może półtora metra głębokości. Ale Mei była młodsza, a wielkim wzrostem nie odznaczała się nigdy, więc samodzielne wydostanie się ją przerosło. Z pomocą przyszedł jej wtedy on; skądś wytrzasnął linę i wyciągnął ją z ciemnej nory. Żałowała, oh bogowie, jak bardzo żałowała, że nie ma go z nią w tej chwili.
— Pomocy! — krzyknęła, licząc, że ktokolwiek ją usłyszy. Niestety, po raz kolejny się przeliczyła. Nikt nie zwracał na nią uwagi.
Przedszkolaki i Pan Jama stali przerażeni przy scenie konkursowej, a raczej jej szczątkach. Czwórka dzieci popędziła w stronę drzwi krzycząc coś niezrozumiałego dla dziewczyny przez szumiącą jej głośno krew w uszach. Nim włosy opadły jej na twarz całkowicie przesłaniając widok, zobaczyła jeszcze blondyna, który ruszył w ślad za nimi. Był to ten sam chłopak, który chwilę wcześniej przegrał konkurs jednym punktem. Był w wieku zbliżonym do Mei, ubrany w... zieloną pidżamę?
Później Mei mogła polegać już tylko na słuchu. W takich momentach przysięgała sobie, że zetnie włosy albo zacznie je związywać, a i tak ostatni raz, kiedy pozwoliła je podciąć ("ale tylko same końcówki, proszę!") miał miejsce trzy lata wcześniej, a gumki do włosów używała tylko na w-f.
Do jej uszu dochodziły odgłosy walki. O ile można tak było nazwać ryki, od których pękała jej głowa i bojowe okrzyki przedszkolaków, przez które zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno nie za dużo komiksów uderzyło ją w głowę spadając.
Wzdrygnęła się i skrzywiła, gdy cztery kolorowe kształty – biały, czerwony, niebieski i czarny – przeleciały koło niej z krzykiem i z hukiem wylądowały kawałek dalej, a jeden, wielki, zatrzymał się tuż przy niej. Gdy ryknął, a jego silny oddech zdmuchnął włosy z twarzy Mei, do dziewczyny dotarła straszliwa prawda.
Ogromny kształt nie był tylko ogromnym kształtem.
Ogromny, bordowo-brązowy kształt nie był tylko ogromnym, bordowo-brązowym kształtem.
Ogromny, bordowo-brązowy kształt był bestią. Monstrum większym i straszniejszym, niż mogłaby sobie wyobrazić. Z oddechem cuchnącym zgnilizną i paszczą wypełnioną całą masą ostrych zębów, a także ogromnymi pazurami, po cztery na każdą nogę. Przypominał nieco dinozaura, którego kiedyś widziała w jednej z książek.
I stał tuż koło niej. A ona nie mogła się wydostać.
Mei spięła się cała, od stóp po czubek głowy, a strach sparaliżował ją do tego stopnia, że nawet gdyby mogła, to prawdopodobnie nie dałaby rady uciec. Przez kilka chwili wydawało się jej, że to już koniec. Że jej czas nadszedł.
Jednak jej obawy się nie spełniły. Bestia wycofała się do tyłu, gdy na obrotowym krześle za ladą pojawił się ktoś cały ubrany na zielono, a w jego rękach rozbłysło światło takiego samego koloru. Dopiero po chwili Mei zorientowała się, że musiał to być chłopak, który wcześniej uganiał się za czterema przedszkolakami; miał na sobie identyczny kostium, jaki nosili ninja w komiksach – tych, które od czasu do czasu czytała – a który wcześniej mylnie wzięła za pidżamę.
Potem w jednym momencie wydarzyło się kilka rzeczy naraz. Potwór zamachnął się potężnym ogonem na chłopaka wytwarzającego światło, które zresztą zgasło, gdy tylko został brutalnie popchnięty na ścianę, do pomieszczenia - rozwalając drzwi - wpadła czarnowłosa dziewczyna, może kilka lat starsza od Mei oraz staruszek o długiej, białej brodzie i bambusowym kapeluszu na głowie, a dzieciaki z wrzaskiem zaczęły biec w stronę wyjścia, a przewodził im szatyn, który chwilę wcześniej zwyciężył w konkursie.
Chwila, moment. On wytworzył światło? Że co?
Gdy wszyscy, prócz nowo przybyłych, wyglądających niepokojąco młodo pięciu przebierańców skulonych pod ladą, Pana Jamy wpatrzonego z szokiem w bestię i niezauważonej dotąd, przygniecionej komiksami Mei byli bezpieczni, do akcji wkroczył staruszek.
— Użyjcie tego! — wykrzyknął do poprzebieranych w kostiumy postaci i rzucił w ich stronę mały przedmiot, który złapał chłopak w niebieskim stroju.
— Co to jest?! — Widząc, z jaką gwałtownością dzieciak wymachuje przedmiotem, w sercu Mei zasiała się obawa, czy go nie upuści.
— Wywar, który przyspieszy działanie czasu. Sprawi, że dorośniecie, a Grammdal zamieni się w pył i kości. Ale uwaga; nie będzie już odwrotu! — odparł staruszek.
Ale że niby eliksir?
Zdezorientowanej do granic możliwości Mei coraz mniej się to wszystko podobało. Serce mało co nie wyleciało dziewczynie z piersi. Chłopcy nadal toczyli konwersację, ale ona już nie zwracała na nią uwagi. Bała się. Bardzo się bała. Była cholernie przerażona. Tak bardzo chciała, by on był teraz z nią. Chciała, żeby z nią stamtąd uciekł. Chciała, żeby zabrał ją do domu. Tak bardzo tego chciała!
Jednak w największy niepokój wprawiały ją słowa staruszka, które z hukiem obijały jej się w czaszce. „Nie będzie już odwrotu"?„Przyspieszy działanie czasu"? „Grammdal"? To wszystko brzmiało jak oklepane fantasy, a choć Mei uwielbiała ten gatunek, w tej chwili wolałaby raczej coś w stylu obyczajowym.
Do rzeczywistości przywróciły ją hałasy i warkot potwora, który zaczął zbliżać się do ściany, przy której skupili się poprzebierani chłopcy. Nie spieszył się - całkiem, jakby był pewien tego, że jego ofiary już mu nie uciekną. Jakby chciał jak najdłużej napawać się ich strachem i przerażeniem widocznym w oczach. Mei z niemałą zgrozą zdała sobie sprawę, że być może będzie świadkiem rzezi lub też sama stanie się ofiarą.
Zginę. Jak Bunię-Czarunię kocham, zginę.
Jednak wszystko to przestało mieć dla niej znaczenie w jednym momencie. Zniknął potwór, zniknął strach, zniknęły wszelkie obawy, a zastąpiła ja dawno nieodczuwana nadzieja. A to wszystko za sprawą kilku prostych słów wypowiedzianych przez chłopaka w zielonym stroju.
— Fair? Takiego słowa nie używa się tam, skąd ja pochodzę!
Czas dla Mei jakby zwolnił. Powróciły wszystkie wspomnienia. Przypomniały jej się wszystkie wspólnie spędzone chwile. Przed oczami przemknęła jej twarz roześmianego blondyna, który trzymał jej książkę w ręce i odsuwał wyżej za każdym razem, gdy podskoczyła za wysoko. Oczyma duszy widziała jego udawaną złość i następujący po niej napad śmiechu, gdy pokonywała go we wspinaniu się na czas na wierzbę w zawodach, które od czasu do czasu sobie urządzali. Pamiętała dzielone radości i smutki. I to, jak zniknął i zostawił ją samą. Wszystko.
Samotna łza spłynęła po policzku dziewczyny, a jej zszokowany wyraz twarzy wolniutko rozjaśnił delikatny uśmiech.
— Lloyd? — wyszeptała cichutko.
Ostatnimi rzeczami zarejestrowanymi przez nią nim padła bez przytomności, był lawendowo-różowy dym o słodkawym zapachu, który ją otoczył i tępy ból pochodzący z okolic tylnej części głowy.
● • ♤ • ●
*Akio - imię to pochodzi z języka japońskiego, dosłownie oznacza "wspaniały człowiek"
Tak, wiem, że miało być za jakieś... trzy tygodnie, tak, trzy tygodnie. Ale nie mogłam się powstrzymać! Poza tym, ktoś, nie nazwę po imieniu, bo ta osoba wie, że chodzi o nią, tak mnie zamęczał, że w końcu wymiękłam. Jesteś zadowolona, prawda? Ja wiem, że jesteś c;
Cóż, mam nadzieję, że rozdział się wam podoba. Piosenka została zmieniona, a jej fragmentów nie zapisywałam. Trochę z nimi przedobrzyłam. Raz na jakiś czas mogę dodać fragment jakiegoś utworu, ale jeśli będę robić to za często, to po jakimś czasie stanie się to przebrzydłe i irytujące. Dlatego to zrobiłam i mam nadzieję, że nie będziecie mieć mi tego za złe.
Dobranoc/miłego dnia! :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top