Lassitudinem
Krótki regulamin czytania i komentowania:
1. Komentarze są mile widziane, jednak uprasza się o pamiętaniu o kulturze języka podczas pisania ich, wulgraryzmy nie będą mile widziane.
2. Autor jak osoba płci męskiej życzy sobie by w męskiej formie się do neigo zwracano.
--------------------------------------------------------
Każdy poranek zaczynał się dla mnie tak samo. Zaraz po otworzeniu oczu, wyciągałem rękę w stronę szafki nocnej, żeby wymacać okulary zostawione na niej poprzedniego wieczoru. Wszyscy żniwiarze zaczynali dzień od założenia swoich szkieł. Inaczej nie byliby w stanie funkcjonować.
Odkryłem się i usiadłem na łóżku. Wsunąłem stopy w wysłużone kapcie. Nim wstałem, poprawiłem dla własnego komfortu rozpiętą piżamę.
W Londynie jak zwykle rano panował chłód prześlizgujący się przez niewprawnie uszczelnione okna do wnętrza niewielkiego mieszkania. Na ulicach panowała typowa angielska szarość, w której czaili się bezdomni żebracy i dziecięce rzezimieszki, a choć na obrzeżach miasta kręciło się ich znacznie mniej, to i tak czasem przechodzili w pobliżu płotu. Niektórzy z nich dzisiaj zginą, przemknęło mi przez myśl, jednak nie byłem tym nazbyt wzruszony.
Zwróciłem uwagę na nieszkodliwe szczypawki uciekające przede mną, gdy kierowałem się do kuchni. Przyzwyczaiłem się już do jej prostoty, w końcu miałem na to jakieś dwadzieścia lat. Poza kilkoma szafkami, żeliwną kuchenką, a także stołem z dwoma krzesłami, nie było tu nic, co mogłoby zajmować przestrzeń. Utkwiłem wzrok w zgrabnym, wysokim wazonie wypełnionym wrzosami, ale zaraz potem zająłem się przygotowaniami do śniadania.
Wrzuciłem do kuchenki kilka szczap, które za chwilę stanęły w płomieniach. Pomieszczenie z wolna wypełniała się ciepłem. Z szafki wyciągnąłem średniej wielkości rondel. Nalałem wody do czajnika, żeby móc zaparzyć sobie kawę. Obok niego na kuchence umieściłem patelnię pokrytą masłem. Czekając, aż się rozpuści, sprawnie wrzuciłem do garnka ingrediencje na owsiankę. Rozbiłem na rozgrzaną patelnię trzy jajka, uprzednio wyjęte z koszyka, dodając do nich chudy boczek.
Wzdrygnąłem się, kiedy szczupłe ręce oplotły mój tors. Zaraz potem poczułem ciepło innego ciała na swoich plecach.
– Dzień dobry, Will – przywitał mnie wysoki, jeszcze zaspany głos.
– Dzień dobry Grell – odpowiedziałem, pilnując, by owsianka się nie przypaliła.
Położył głowę na moim ramieniu. Nie zareagowałem na to, że wsunął palce pod moją koszulę i zaczepnie podrapał pomalowanymi na czerwono paznokciami.
– Przeszkadzasz mi odrobinę – mruknąłem.
Natychmiast odsunął się ode mnie i parsknął, najwyraźniej oburzony moim chłodem.
– Wyjmij talerze i sztućce, proszę.
Odpowiedziało mi tylko milczenie, ale po chwili usłyszałem za sobą dźwięk otwieranych szuflad i szczęk zastawy. Nieopodal mojego prawego łokcia stanęły dwa kubki. Do każdego z nich Grell wsypał dwie łyżki zmielonej kawy.
Za chwilę siedzieliśmy już przy stole. Wyjrzałem za okno. Jak zwykle widok zza niego był nijaki. Zlustrowałem siedzącego naprzeciwko mnie rudego... może faktycznie bardziej rudą... Grella. Patrzyłem na Grella. Po prostu.
Nie pamiętałem już, kiedy stał się częścią mojej porannej rutyny. W każdym razie jego szkarłatna, przyozdobiona koronkami nocna koszula nas stałe zagościła w szafie, która niegdyś należała wyłącznie do mnie. Teraz moje garnitury zajmowały zaledwie jej ćwierć, ściśnięte na wieszaku obok różnobarwnych ubrań.
Poprawił okulary, przerywając na chwilę spożywanie śniadania. Upiłem łyk brązowego, cierpkiego płynu z kubka. Nie śpieszyłem się z jedzeniem, ale i tak posiłek z mojego talerza znikł szybciej, niż z talerza mojego współlokatora. Grell ociągał się ze wszystkim przed wyjściem do pracy. Tylko nakładanie makijażu szło mu w miarę sprawnie.
– Uczeszesz mnie? – zapytał potulnie, gdy posprzątałem po śniadaniu. Obracał w rękach kubek z niedopitą jeszcze kawą z mlekiem. Aż dziw brał, jaki milutki może być i jak sprawnie potrafi mnie owinąć wokół palca swoim nietypowym urokiem, gdy akurat nie jest swoją bardziej krzykliwą wersją. –Prooooszę. – Uśmiechnął się.
– Przynieś grzebień – odmruknąłem.
Umiarkowanie rozpieszczałem swojego... tak, współlokator nadal wydaje mi się najwygodniejszych określeniem. Nie pławił się w luksusach, ale starałem się spełniać niektóre z jego zachcianek. W gruncie rzeczy miał mniejsze wymagania, niż mógłbym się spodziewać.
Podał mi grzebień i na powrót rozsiadł się na krześle. Jak mogłem zauważyć, wyglądał na szczęśliwego, spędzając poranki razem ze mną.
Wodziłem powoli grzebieniem po jego zadbanych włosach, co przy ich pokaźnej długości było nie lada wyczynem. Choć przed snem zwykle związywał je wstążką w luźny kucyk, część kosmyków niesfornie uciekała spoza niej.
– Podobają ci się? – zapytał.
– Są piękne. Nawet ich nasycony i jaskrawy kolor.
– Dziękuję.
Mówiłem mu to już wiele, wiele razy, ale najwyraźniej lubił tego słuchać. Pewnie tak samo mocno, jak lubił być czesany. Po kilkunastu minutach uciekł mi spod grzebienia, mówiąc z typowym dla siebie entuzjazmem:
– Idę się ubrać. Tylko nie podglądaj!
Szkarłatny huragan zniknął za drzwiami sypialni. Kiedyś mojej, obecnie naszej.
Dla jasności – dom należał do mnie. Mieszkałem tu zanim strzeliłem sobie w głowę, a po zostaniu żniwiarzem uznałem, że nie widziałem sensu szukać sobie innego lokum. Do dzisiaj po kątach walały się papierzyska i aktówki za czasów mojego życia jako prawnik. Nie było to tak dawno, jak mogłoby się wydawać. Czasami miałem wrażenie, że pamiętałem ten okres z dokładnością do każdego dnia, chociaż oczywiście bym sobie tego nie życzył.
– Skończyłeś już? – spytałem, uprzednio zapukawszy w drzwi. W końcu wychodziliśmy o tej samej porze, a ja się jeszcze nawet nie przebrałem się z piżam i szlafroka.
– Możesz wejść.
Grell zdążył się już ubrać i pomalować oczy. Zastałem go w trakcie nakładania szminki. Zwróciłem uwagę na łóżko, które pościelił. Ustąpił mi miejsca, odsuwając się od powieszonego na drzwiach szafy lustra, żebym mógł swobodnie wyjąć ubrania. Obok moich czarnych garniturów na wieszakach wisiały różnobarwne fatałaszki. Przez długi czas nie mogłem się do nich przyzwyczaić. Oczywiście obecność drugiej osoby w mojej dotychczasowej samotni znacznie bardziej naruszała moją jednostajną egzystencję, ale z Grellem i jego... niecodzienną... osobowością zdążyłem się oswoić na długo wcześniej.
– Uwielbiam tę twoją pasiastą piżamkę. – Usłyszałem, a zaraz potem zostałem cmoknięty w policzek. Gest ten przekrzywił mi okulary, a dodatkowo pozostawił mało elegancki ślad na twarzy, jak mogłem zobaczyć w lustrze. – Jak uwiniemy się szybko z pracą, to będziemy mieć cały wieczór dla siebie. – Zachichotał chłopak. Ciężko było nazwać go mężczyzną. Nie wyglądał nawet na dwadzieścia lat. Nigdy nie powiedział mi, w jakim wieku podciął sobie żyły, a gdy próbowałem dopytać słyszałem tylko, że kobiety o wiek się nie pyta.
– Chyba że Zarząd dołoży nam nadgodzin. – Ugasiłem jego entuzjazm.
Zrobił obrażoną minkę już po raz drugi tego dnia. Pogładziłem go po głowie, żeby okazać mu choć trochę czułości, ale nic nie mogłem poradzić na panujące realia. Niby wieczorem kończyliśmy zmianę, a jednak ciężko było przewidzieć, ile zgonów przypadnie na ten określony dzień i czy nie będziemy musieli pracować dłużej.
Ubrałem się w łazience. Zaraz potem uczesałem włosy starannie. Kiedy opuściłem niewielkie, wyłożone kafelkami pomieszczenie, Grell czekał już na mnie przy drzwiach. Narzuconą miał na siebie czerwoną, rzucającą się w oczy dyplomatkę. Trzyma też kosę w postaci piły mechanicznej, którą Dział Administracyjny raczył mu zatwierdzić. Narzuciłem na siebie płaszcz, który mi podał i ściągnąłem z półki własny sekator a także notatnik.
Wyszliśmy na dwór, zatapiając się w londyńskim wilgotnym powietrzu przesiąkniętym zapachem śmierci i ścieku. .
– Do wieczora – pożegnał się ze mną żniwiarz, gdy staliśmy już przed bramą.
Skinąłem mu głową w odpowiedzi. Za chwilę rozpłynął się we mgle. Odetchnąłem ciężko i ruszyłem w przeciwną stronę. Choć go nie widziałem, nadal słyszałem stukot jego butów na wysokim obcasie.
--------------------------------------------------------
Victoria Smith – urodzona dwudziestego drugiego listopada tysiąc osiemset pięćdziesiątego roku, odczytałem w myślach, przyczyna śmierci – stratowanie przez konie.
Wyrok: skazujący, wpisałem w wyznaczone miejsce, a następnie przybiłem na dokumencie pieczątkę informującą o tym, że sprawa jest zamknięta.
Odszedłem od stratowanych zwłok. Choć bardzo się starałem, nie udało mi się nie ubrudzić butów obficie zalewającą kocie łby krwią. Zostawiłem martwą kobietę na pastwę gapiów, którzy już zdążyli dobrać się do jej kieszeni.
Sprawdziłem w zeszycie, gdzie teraz powinienem się udać. Piętnasta trzydzieści jeden, taki mógł być najwcześniejszy czas zgonu, dwie przecznice dalej. Ruszyłem spokojnie w tym kierunku. Wydało mi się dziwnie, że dzisiaj trafiły mi się do zżęcia same kobiety. Raczej się to nie zdarzało. W każdym razie Anna Emily Rain miała być ostatnią osobą do osądzenia. Potem tylko raport i do domu. Nie musiałem nawet martwić się o kolację. Grell zarzekał się wczoraj, że pójdzie na targ i sam coś przyrządzi. Zawsze smakowały mi przygotowane przez niego ryby, chętnie bym jedną zjadł. Pomyślałem, że mógłbym kupić jakiś dobry trunek, kiedy przechodziłem obok sklepu z alkoholami. Zirytowało mnie trochę, że nie mogłem go kupić, kiedy akurat miałem po drodze. Dział Kontroli Żniwiarzy od razu by się przyczepił, kiedy składałbym raport. Wrzody całej instytucji. Teraz rozumiałem, dlaczego Ronald tak ich nie lubił.
Przeszedłem wzdłuż ulicy, uważając, by przypadkiem nie oberwać jakimś wyrzuconym przez okno świństwem. Jeśli komuś ta praca wydawała się atrakcyjna to musiał być szalony. Jak na przykład Sascha z niemieckiego wydziału. Albo Grell. Jakby się zastanowić przejawiali kilka wspólnych cech.
Wślizgnąłem się w wąski zaułek pomiędzy kamienicami i odszukałem skuloną pod murem konającą dziewczynę. Właściwie jeszcze dziecko. Z kartoteki wynikało, że miała ona jedenaście lat i umierała z wygłodzenia.
Wyjąłem z kieszeni zegarek. Piętnasta dwadzieścia dziewięć. Pomyślałem, że dwie minuty nie robią większej różnicy, ale Kontrola zapewne zażyczyłaby sobie piśmiennego wyjaśnienia przyśpieszenia zgonu. Oczywiście żniwiarze nie pozwalali sobie na coś takiego jak skracanie cierpienia. Po prostu chciałem mieć już ten dzień za sobą.
Zakałem nos, gdy uderzył mnie odór nagromadzonych gdzieś ekskrementów.
Za minutę dziewczyna przestała oddychać.
Nie miałem zbytniej ochoty podchodzić do bliżej niezidentyfikowanej kałuży, w której moczyły się jej przetłuszczone włosy. Odpuściłem sobie wbijanie kosy w serce i sięgnąłem nią do odsłoniętego, brudnego karku. Chwile potem zmaterializowało się uciekające cinematic record. Przyjrzałem mu się, siląc się na staranność. Nie ujrzałem w nim nic, czego bym się nie mógł spodziewać. Zwykłe życie dziecka z ulicy. Kradzieże, bójki i chodzenie na żebry.
Anna Emily Rain – urodzona tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku. Przyczyna śmierci - wygłodzenie. Wyrok: skazujący. Uwagi szczególne: brak.
Wyszedłem z ciasnego zaułka. Jakiś szczur przebiegł mi pod nogami.
Mam dość. Zdecydowanie.
---------------------------------------------
Kiedy wróciłem do domu, Grell już na mnie czekał. Gdy wszedłem do kuchni od razu dopadł mnie zapach pieczonego dorsza. Odłożyłem swoją kosę i notatnik na stół, a zaraz potem usiadłem na krześle.
– Ciężki dzień, Will? – zapytał krzątający się przy piecyku żniwiarz, zaraz po tym jak westchnąłem ze zmęczenia.
– Musiałem się dwa razy wracać do domu biedoty w East Endzie. Nie cierpię tam chodzić. Kwadrans odganiałem się od szczurów, myślałem, że obgryzą mi kostki.
Najwyraźniej wizja ta wydała się młodzieńcu całkiem zabawna, ponieważ zachichotał pod nosem.
– Przypomnieć ci, jak utknąłeś w kominie przy Harley Street?
– Nie musisz mi przypominać – parsknął.
Upięte w wysoki kucyk włosy poruszały się zupełnie jak koci ogon, gdy Grell wyciągał talerze oraz sztućce. W żołądku miałem zupełną pustkę i nie mogłem się doczekać, kiedy posmakuję zanurzonej w przyprawach ryby.
– Długo jesteś w domu?
– Jakieś dwie godziny.
Grell był zawsze najlepszy w zżynaniu, więc nie trafiały mu się żadne opóźnienia... a mogłem siedzieć w biurze...
Rozmyślania na temat, co by było, gdyby przydzielono mnie do innego działu, przerwał cudowny zapach upieczonego w tymianku mięsa. Musiałem się powstrzymać, żeby natychmiastowo nie rzucić się na posiłek, gdy mój współlokator postawił przede mną talerz. Ponadto przypomniało mi się, że kupiłem wino. Nie należało może ono do tych najdroższych, ale nasze mało wyszukane podniebienia zadowalało. Wstałem i wyciągnąłem z barku kieliszki – jedną z niewielu wartościowych rzeczy jaką posiadałem. Napełniłem je do połowy krwistoczerwonym płynem.
Na zewnątrz ściemniło się, dlatego zapaliłem świecę, a potem postawiłem ją na parapecie. Stół, z którego korzystaliśmy, był niewielki, dlatego jeśli można było postawić coś na parapecie, stawialiśmy to właśnie tam. Ciężko było mi nauczyć się siedzenia przy blacie tak, by nie obijać kolanami o nogi Grella, ale udało mi się to opanować.
– Smacznego.
– Smacznego, Will.
Trąciliśmy się kieliszkami. Zawsze bałem się, że szło się porysuje, jednak byłem w stanie to zignorować, ponieważ zawsze otrzymywałem delikatny uśmiech w nagrodę.
Ochoczo zabrałem się do jedzenia. Nie pierwszy raz jadłem tę potrawę, ale za każdym razem była równie dobra. Najczęściej to Grell przygotowywał obiady, ponieważ wracał wcześniej do domu. Ja zajmowałem się śniadaniami i kolacjami. Jakoś w ten sposób udawało nam się funkcjonować. Grafik sypał się, kiedy dostawaliśmy nadgodziny, ale dało się to przeżyć.
Wydałem z siebie zadowolone mruknięcie, kiedy się pożywiłem. Podziękowałem chłopakowi za towarzystwo i zaproponowałem, że pozmywam. Nie powstrzymywał mnie przed tym, ponieważ, jak zdążył mi już uświadomić, zmywanie niszczyło mu paznokcie.
Nie opuścił jednak pomieszczenia i zaczął opowiadać mi, co też mu się dzisiejszego dnia przydarzyło. Czasem zazdrościłem mu tego, że potrafi się tak ekscytować zajęciem wykonywanym dzień w dzień przez szmat czasu. Mnie nigdy nie sprawiało to przyjemności, po prostu przyzwyczajenia pracoholika mnie nie opuściły i nadal poczuwałem się do obowiązku dopinania wszystkiego na ostatni guzik.
– Rzuciły mi się też w oczy bardzo ładne botki. Szkoda, że nie było pary w moim kolorze.
Rzadko odpowiadałem mu normalną wypowiedzią. Zwykle odmrukiwałem, gdy nie wiedziałem, jak to skomentować, tak było i tym razem. Uważnie jednak słuchałem, zapamiętywałem i analizowałem, co do mnie mówił. Chętnie bym mu sprezentował wspomniane botki, gdybym miał ku temu okazję.
Wytarłem zmoczone ręce w ścierkę, gdy skończyłem zmywać naczynia. Grell podszedł do mnie, po czym pogładził mnie po odsłoniętych przedramionach. Przywarł do mnie i przytulił się.
– Wykąpiemy się razem? – zapytał, szepcząc mi do ucha.
Westchnąłem.
– Wybacz, nie mam ochoty. Może innym razem. – Pogładziłem go po włosach. – Zagrzeję ci wody do kąpieli, dobrze?
– Dobrze – odpowiedział, po czym mnie puścił.
Nie wydawał się zbytnio przejęty moją niechęcią. Przyzwyczaił się już, że czasami mam ochotę odpocząć w samotności, przemyśleć coś, czy najzwyczajniej ogolić się w spokoju. Nie oznaczało to, że go odtrącałem, miałem dość bądź zaczynał mnie irytować. Tę kwestię już sobie wyjaśniliśmy.
--------------------------------------------------------
Zdmuchnąłem płomień tlącej się świecy, a potem lekko położyłem się na łóżku. O szybę obijały się nocne podmuchy wiatru. Pierwsze krople deszczu rozbijały się wraz z nimi. Lubiłem, gdy do snu kołysała mnie ulewa.
Gdy położyłem się wygodnie na prawym boku, Grell, zajmujący już swoje miejsce, przysunął się bliżej mnie. Przyjemne ciepło jego skóry przesączało się przez delikatny materiał koszuli nocnej. Nieopodal mojej twarzy leżał luźno spleciony czerwony warkocz, pachnący rumiankiem. Ułożyłem dłoń na talii chłopaka i przyciągnąłem go jeszcze odrobinę bliżej, na co odpowiedział mi cichym chichotem.
– Dobranoc, Will.
– Śpij dobrze.
--------------------------------------------------
Próbowałem zmusić się do zjedzenia niewielkiego drugiego śniadania, ale po parogodzinnym włóczeniu się po parszywych okolicach nie mogłem przełknąć choćby kęsa. Ponadto miałem okropne wrażenie, że przesiąknąłem zapachem nieczystości, pleśni i innych nieprzyjemnych rzeczy.
– I wyobraź sobie, że wlepili mi za to nadgodziny. Myślę sobie, no spoko, nie będę się stawiał, ale żeby zmuszać Bogu ducha winnych kosiarzy do tyrania dwa razy dłużej? Przecież to nawet wśród martwych jest niehumanitarne. Jakby administracja koniecznie chciała, żebym się przekręcił czy coś. Wredne baby... – Ronald skrzywił się na myśl o mało uprzejmych kobietach zajmujących się głównie papierkową robotą. – Masz zamiar to jeść? – Błyskawicznie zmienił temat, widząc, jak nieprzychylnym spojrzeniem patrzę na zapakowane w papier kanapki.
– Chcesz zjeść za mnie? – zapytałem. Byłaby to obopólna korzyść. Ja nie musiałbym się zmuszać do jedzenia, którego mimo wszystko nie lubiłem marnować, a Ronald nie chodziłby z pustym żołądkiem do późnej nocy.
– Jasne! Z szefa to jednak porządny facet – stwierdził, z uśmiechem odbierając zawiniątko.
Puściłem tę uwagę mimo uszu, a wzrok utkwiłem w swoim notatniku. Następny zgon, którym miałem się zająć przewidywany był na punkt trzecią. Po sprawdzeniu godziny na kieszonkowym zegarku, który dostałem od Grella, stwierdziłem, że mogę sobie pozwolić na posiedzenie na parkowej ławce jeszcze kilka minut.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że słuchałem, co miał mi do powiedzenia blondyn. Zresztą ze słów wciśniętych gdzieś pomiędzy ciamkanie i mlaskanie pewnie i tak niewiele bym zrozumiał.
– Tylko żebyś się nie spóźnił z raportem w piątek – mruknąłem, przyglądając się spieszącej się gdzieś kobiecie z kilkuletnim dzieckiem. Wyglądało dziwnie znajomo, ale zdecydowałem, że nie będę szukać jego zdjęcia w swojej kartotece.
– Postaram się, szafie – odpowiedział, gdy skończył się posilać.
Oparłem plecy o ławkę, starając się nie zacząć narzekać, jak bardzo chciałbym już wrócić do domu i najzwyczajniej w świecie pójść spać. Jeszcze wisiały nade mną nocne zmiany w przyszłym tygodniu, których nawet mój wrodzony pracoholizm nie był w stanie wytrzymać. Najgorsze w tym wszystkim było to, że będę się mijać z Grellem.
– Ej! – wzdrygnąłem się, gdy ktoś pozbawił mnie okularów, będących insygniami żniwiarza.
– Hej, Will! – Usłyszałem, zanim zacząłem przeklinać na czym to świat stoi. – Hej, Ron!
Grell wesołym krokiem wyszedł zza ławki i stanął przed naszą dwójką. Przynajmniej właśnie to wywnioskowałem ze zmieniających położenie plam, które miałem przed oczami.
– Oddaj mi okulary, proszę.
– Dobrze, Willciu. – Usłyszałem, po czym cmoknięto mnie w czubek nosa. – Prosz! – Założył mi z powrotem szkła.
Nie lubiłem tego, jak zachowywał się w towarzystwie innych. Robił się wtedy strasznie głośny i denerwujący. Teraz miałem pretekst, żeby szybko się zmyć, w końcu musiałem się wyrobić z rozkładem zgonów.
Pożegnałem się ze współpracownikami. Grell spojrzał na mnie smutnym wzrokiem, ale ostatecznie nic nie powiedział.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top