•Chapter 3•

    •● CHANGE ●•    

Brendon nie wierzył własnym oczom. Z przejęciem złapał się za szorstki materiał swojego ubrania na brzuchu. Dopiero teraz zauważył, że ubrany jest w lekko zabrudzoną, białą szpitalną suknię oraz nie ma na stopach obuwia.

Schował się jeszcze głębiej w wszechobecne ruiny budynków i swobodnie leżące deski. Odczuwał niepokój związany z nowym, nieznajomym miejscem. Robiąc ostrożne kroki w tył, poczuł coś zimnego na swojej stopie. Spojrzał w dół. Do jego kończyny przylegało coś co przypominało czarny śnieg. Urie rozejrzał się powoli za resztą zimnej substancji. Była wszędzie.

Podniósł z powrotem wzrok na maszerujących ludzi. W jego stronę zmierzały dziesiątki zamaskowanych postaci. Dźwięki ich kroków głośno rozchodziły się po tajemniczej okolicy. Brendon wytężył wzrok by zobaczyć coś jeszcze. Nie ujrzał zbyt wielu szczegółów, daleki obraz był zniekształcony przez unoszący się wszędzie latający popiół. Udało mu się jednak zauważyć coś jeszcze. Oprócz tłumu przeróżnie ubranych sylwetek, w jego stronę zmierzał udekorowany czerwonymi kwiatami jeżdżący podest. Wyróżniał się on dekoracjami od reszty krajobrazu, który był smętnie czarno-biały. Na platformie stało kilka śmiertelnie bladych postaci. Każda z nich ubrana była w czarno-biały mundur, który różnił się od innych drobnymi detalami.

Z tyłu platformy przy połyskującej srebrzystej perkusji siedział rudawy mężczyzna. Z jego niebieskich oczu biła groźna aura. Siedział prawie w bezruchu, trzymając  w swoich silnych dłoniach dwie pałki. Na jego bębnie basowym widniał napis The Black Parade. Brendon zaczął coś podejrzewać.

Trochę przed nim stała wysoka, ciemnowłosa postać. Na jej, dłuższym niż reszty, mundurze widniał medal. Brendon zastanawiał się przez chwilę za co mogła go dostać na tym pustkowiu. Sylwetka trzymała w dłoniach coś na kształt gitary basowej. Jej twarz nie wyrażała żadnej emocji.

Na prawo od medalisty krzątał się energiczny człowiek. Czarnowłosy miał na ramionach swego ubrania najwięcej dodatkowych białych pasków. Brendon nie zdziwiłby się gdyby były one przyznawane za poziom nadpobudliwości - chłopak skakał i wywijał swoją gitarą na wszystkie strony. W porównaniu do reszty członków parady był stosunkowo niski.

Po lewej stronie platformy chodził mężczyzna o okropnie bujnych brązowych włosach. W rękach trzymał czarną gitarę. Z wyrazu jego twarzy wywnioskować można było, że zna się na swoim fachu. Stroił struny swojego skarbu z wielką precyzją i pasją. Wyrwał się z transu, dopiero gdy piąta, ostatnia osoba na podeście się do niego zwróciła.

A stała ona na początku uniesienia, w centralnym jej miejscu. Miała platynowo-białe, krótkie włosy, które tylko dodawały jej trupiego wyglądu. Jej równie trupia twarz wyrażała zawzięcie. Ta osoba jako jedyna nie trzymała w ręku instrumentu. Do niej zapewne należał mikrofon przymocowany do statywu stojącego na czele podestu. Blada postać wyglądała na prowadzącego tą ciemną, a zarazem wyglądającą dosyć smutnie paradę. Jako jedyna miała na swoich dłoniach rękawiczki.

Postać gwałtownie odwróciła swój penetrujący wzrok w stronę Brendona, który w mgnieniu oka jeszcze głębiej wcisnął się w swoją kryjówkę. Serce zaczęło mu szybciej bić, wręcz czuł jakby miało mu zaraz wyskoczyć. W myślach modlił się by nikt go nie zauważył. Nie wiedział kim tak naprawdę są ci ludzie. Zamaskowane postacie ślepo idące za platformą nie wyglądały na szczęśliwe. Nic tu na takie nie wyglądało...

- Raz się żyje. - Pomyślał Brendon. Cóż za ironia...

Wziął kilka głębokich wdechów, po czym z największą ostrożnością wychylił się ze swojej kryjówki.

Sparaliżowany strachem wyszedł na środek ścieżki przedzierając drogę paradzie. Białowłosa postać stojąca na jeżdżącym podeście jako jedyna zwróciła na niego swoją uwagę. Brendon stał tak do chwili, w której platforma była już dosyć blisko.

- Może chcesz zacząć swoją wędrówkę? - Brendon otrząsnął się z szoku. Spojrzał zdziwiony na swojego rozmówce. Teraz, z bliska bardzo przypominał mu... Urie myslał, że śni. Czy ja jestem na... - Tak, dołączyłeś na Czarną Paradę. - Prowadzący zdawał się czytać w jego myślach.

Dwa ostatnie słowa głucho zadźwięczały w uszach Brendona.

- Czy ja śnie? - Otworzył usta w niedowierzaniu.

- Uznam to za potwierdzenie. - Skinął głową w stronę gitarzysty o bujnych włosach. - Skoro się tutaj znalazłeś to nas raczej już znasz. - Urie próbował wykrztusić z siebie jakiś dźwięk, niestety nadaremno. - Chodź, przyłącz się.

Platforma ponownie ruszyła. W powietrze uniósł się dźwięk pianina, który zaczął grać boleśnie sentymentalną melodię.

G...        F#...        B...        E...       

Brendon upadł na kolana. Wyciągnąwszy ręce w bok, spojrzał się w górę. Zamaskowane postacie mijały go w błogim milczeniu. Obok Urie'ego przebiegło kilkoro zamglonych dzieci, noszących białe maski. Zdawały się rozpływać pod wpływem ruchu. Ich ciałka były niewyraźne, choć biegały blisko Brendona.

Jedna z dziewczynek zatrzymała się przed nim. Zdawała się być czymś w formie ledwo obecnego ducha. W okół jej ciałka unosiła się nieregularnie pulsująca poświata. Wyciągnęła małą rączkę do Brendona, który chciał ją złapać, niestety jego dłoń przez nią przeniknęła.  Postać powoli zdjęła swoją maskę. W tym momencie ukazała się jej znajoma twarz. Była to jego córka. Jej twarz była lekko napuchnięta od dużej ilości płaczu, a jej wyraz wskazywał nieludzki smutek i tęsknotę.

- Obiecałeś... - Wydawało się jakby głos dziewczynki dochodził z bardzo daleka, był niewyraźny i jakby nieobecny. - Ja jestem tylko wspomnieniem... - Jej ciało zaczęło się rozpływać. Brendon próbował ją przytulić, zatrzymać przy sobie, ale córki już tam nie było.

Po paru chwilach Urie wstał na nogi. Nie docierało do niego to co się właśnie stało. Powoli szedł wśród zamaskowanych postaci przed siebie, w rytmie bębnów parady. Białowłosy mężczyzna zaczął śpiewać:

When I was a young boy...

Miał piękny, anielski głos, który był ukojeniem dla Brendona. Nie wiedział dlaczego, ale w jego głosie było to coś. Coś co kazało mu się nie poddawać i iść dalej przez siebie. Urie szedł teraz bardziej odważnie, choć głęboko, głęboko w zakamarkach jego głowy, dalej czuł niepokój.

Nad głowami zgromadzonych przeleciał spory czarny sterowiec z napisem The Black Parade. Urie odwrócił się by spojrzeć na tą część parady, która ciągnęła się za jego plecami. Maszerujących postaci było od groma. Może to przez tą krainę i unoszący się popiół nie było widać jej końca.

Pewna kobieta idąca tuż przed Brendonem, zboczyła z trasy parady i zeszła na bok. Szła wąską uliczką wśród ruin. Mężczyzna uważnie ją obserwował. Sylwetka zaprzestała wędrówki i się odwróciła.

Dopiero teraz zobaczył ją w całej okazałości. Była to szczupła kobieta ubrana w suknię o bufiastych ramionach z epoki wiktoriańskiej.  Materiał spódnicy zastępował w niej czarny stelaż. Każdy skrawek jej ciała był zasłonięty. Jej twarz zasłonięta była przez przerażającą jasną maskę gazową z długą rurą, którą trzymała w jednej z upiornych rąk. Miała kościsto-białe nastroszone włosy, wystające spod maski. A nazywano ją Mother War.

W posturze kobiety i jej pustych czarnych otworach na oczy było coś co kazało Brendonowi iść za nią. Powoli ruszył w stronę bladej sylwetki. Postawiwszy stopę na ziemi, spostrzegł, że na coś nastąpił. A był to mały, ale bardzo ostry gwóźdź.  Głęboko wbił się Brendonowi w stopę, choć o dziwo Urie nie czuł nic, żadnego bólu, ani dotyku, to z tej części ciała sączyła się powoli czarna matowa krew. Nie był to codzienny widok. Wiedząc, że nic na to nie poradzi poszedł dalej.

Matka Wojna doprowadziła go na polanę, w której nie było prawie żadnych odłamków budynków. Jedyne co się tam znajdowało to ogromna szklana kula promieniująca czystym białym światłem, stała ona na czarnym podeście wykonanym z jakiegoś nieznajomego tworzywa. Po chwili Urie zauważył coś jeszcze - w kącie polany na białym płótnie widniał napis: Starved To Death In A Land Of Plenty, nad nim wisiała niepokojąca blada czaszka.

Brendon podszedł do Mother War stojącej tuż obok kuli. Kobieta gestem wskazała na świecący przedmiot. Nie była rozmowna.  Podszedł do okrągłego kształtu, po czym tego dotknął. Światło w kuli momentalnie zmieniło kolory.

Teraz Urie widział w niej swój dom. Kadr zmienił się na widok kuchni. Jakby nieobecna stała w niej jego zona - Sara. Jej wzrok był smutny, a patrzyła w nicość. Schudła i zmarniała. Podszedł do niej syn Urie'ego. Arthur z całych sił próbował wyglądać pogodnie, chciał pocieszyć swoją rodzicielkę, przynosząc jej rysunek ich rodziny. Widniał na nim też Brendon. Kobieta z przejęciem spojrzała na dzieło, przytuliła syna, a z jej oczu zaczęły lecieć słone łzy. Tych emocji nie wytrzymał już nawet Arthur.

Widok poleciał w górę i przed siebie. Zatrzymał się przed dużym budynkiem, wyglądającym na poradnię psychologiczną.  Kadr wleciał do środka. Na miękkim fotelu z mocno zaciśniętą ręką i czerwonymi od płaczu oczami siedział Ryan. Oddychał ciężko, wyglądał jakby próbował uspokoić się od napadu histerii. Przed nim siedział lekarz, z jego oczu uderzała bezradność. Ross przemówił drżącym głosem:

- Czasem widzę płomienie... A czasem widzę ludzi, których kocham, umierających, i... - Spuścił wzrok. - To jest zawsze... Nie mogę bez niego żyć! Teraz nie widzę sensu w porannym wstawaniu... W funkcjonowaniu... ja.. J-ja... Ja nie chcę żyć... - Ponownie zaczął płakać.

Brendon gwałtownie odskoczył od kuli. Twardo wylądował na pokrytej zimnym popiołem ziemii, ale nie poczuł nic. Oddech mu przyśpieszył, a oczy zaszły mgłą.

-To za wiele... Za wiele. - Głośno przełknął ślinę, oddychał teraz przez usta. - Co ja najlepszego uczyniłem? - Złapał się za głowę, mocno zaciskając powieki. - To wszystko przeze mnie. Gdybym trzymał swoje emocje na wodzy... Gdybym był lepszym człowiekiem...

I kiedy zgasły już wszystkie światła, obserwowaliśmy na ekranie nasze życia. Osobiście nienawidzę zakończenia, ale zaczęło się to niezłą sceną...

Po otrząśnięciu się Urie zauważył, że nie ma już przy nim Mother War. Wstał, otrzepał się z popiołu, po czym ostrożnie poszedł w stronę, z której przyszedł. W krainie było ciemniej niż przedtem. Brendon spojrzał na księżyc, który był w fazie Ubywającej Garbatej, a nie jak wcześniej - w Pełni. Co to mogło oznaczać?

W oddali spostrzegł znajomy czarny sterowiec. Poszedł w jego stronę. W stronę Parady.

Białowłosy Gerard śpiewał dalej. Brendon podszedł bliżej platformy. Szedł w tempie bębnów przez dłuższy czas. Rozmyślał na tym co ujrzał. Utwór grany przez maszerujący zespół zmierzał ku finałowi. Na podeście działo się więcej niż na początku. Cała piątka chodziła w tą i we w tą. Gerard śpiewał klęcząc na kolanach, był pełen energii, przeciwnie niż jego młodszy brat Mikey. Energiczny Frank skakał gdzie się tylko dało. Ray dał się ponieść grze na gitarze, a perkusista Bob dyszał ciężko z wysiłku, choć grał dalej.

I'm just a man, I'm not a hero, Just a boy who wants to sing his song, Just a man, I'm not a hero... - Scena zwariowała. Wszystko zmierzało do końca.

Zrobiło się jeszcze ciemniej. Księżyc wskazywał już Trzecią Kwadrę.

Parada się zatrzymała. Do Brendona podeszły dwie blade kobiety. Obydwie miały czarne włosy, a na twarzy narysowany miały gruby czarny pas przechodzący przez oczy. Ich ciała zrobiły czarne sukienki wzorowane na mundur. A na rękach miały rękawice sięgające po łokieć. Ich imiona to Fear i Regret.

Delikatnie złapały Urie'ego i zaprowadziły przed podest, na którym przy brzegu na samym środku stał Gerard. W rękach trzymał okrągły, połyskujący przedmiot zawieszony na ciemnej wstążce. Po jego prawej stronie stał dziwnie spokojny Frank, a po lewej Mikey. Za nimi znajdowali się Ray i Bob. Starszy z Way'ów nachylił się nad Pacjentem, mówiąc:

- Nie mieliśmy wyboru. My w pięciu zostaliśmy wybrani do życia na Czarnej Paradzie, by pomagać innym ją przechodzić. Musieliśmy zostawić wszystko na świecie i prowadzić ten niekończący się marsz do momentu, aż ustanie wieczność. -Spojrzał Brendonowi w oczy, a ten już wiedział dlaczego tajemniczo zniknęli. - Zmieniłeś się. Pamiętaj, Czarna Parada jest tylko przystankiem w twojej wędrówce.

Białowłosy nachylił się bardziej, po czym z wyrazem największego szacunku nałożył na zmęczoną szyję Urie'ego  okazały i niesamowicie piękny medal. Księżyc zwężył się do Sierpu Ubywającego. Fear i Regret puściły go oraz delikatnie ucałowały w policzki, a następnie odeszły.

Brendon spojrzał na swój medal. Widniała na nim podobizna czaszki. Platforma wraz z zamaskowanymi postaciami zaczęła się powoli cofać. Urie spojrzawszy na tą sytuację zauważył, że cała piątka stojąca na podeście zastygła w bezruchu. Po chwili widok Parady znikł z pola widzenia, zostawiając go samego. Ten jeszcze raz spojrzał na swój swoją nagrodę. Przeczyścił ją delikatnie palcem. Księżyc zmienił swoją fazę na Nów.

Poczuł jak coś popycha go do tyłu, po czym spada w dal... Spada szybko i daleko. Zamknął oczy. Nie czuł już niczego.

***

W pomieszczeniu  dało się usłyszeć pikanie oraz niewyraźne okrzyki nadziei. Brendon ociężale otworzył oczy, jego powieki wydawały się być okropnie ciężkie. Gwałtownie uderzyło go jaskrawe białe światło, przez kilka chwil nie widział nic.

Rozejrzał się po pomieszczeniu. Z boku stała cała jego rodzina i Ryan. Wszyscy oddychali z ulgą, a ich miny oddawały niewiarygodną radość, z oczu płynęły łzy szczęścia. Poczuł na swoim ciele coś zimnego. Spojrzał w to miejsce - na jego szyi wisiał medal. Ten sam, który dostał na Paradzie...

Nad Urie'm pochylał się lekarz naczelny, a jego słowa były dla wszystkich światłem w tunelu, końcem najgorszego:

- Po ponad miesiącu śpiączki wrócił. Wrócił do nas...

Story by IcySkyAsh

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top