•Chapter 1•
•● LIFE ●•
Brendon był zwykłym, szarym obywatelem swojego kraju. Pracował uczciwie jako reporter w niezależnej stacji telewizyjnej. Wśród pracowników był bardzo ceniony za porządny charakter, a jego artykuły nierzadko były ukazywane na antenie w jednym z programów informacyjnych. W domu nie było gorzej. Miał kochającą żonę, Sarę, która wspierała go na każdym etapie jego życia oraz dwójkę dzieci - starszego Arthura i małą Helenę.
- Sara! Sara! Nie uwierzysz! - Urie w podskokach wbiegł do domu. Wrócił z pracy wcześniej niż zazwyczaj. - Pamiętasz mój artykuł o szarpaninie na dyskotece? Tej co wywołała taką panikę na całe osiedle... Ryanowi tak się spodobał, że postanowił pójść do Szefa z prośbą. Po wielogodzinnych rozmowach ważniak stwierdził, że da mi awans! Mówił, że artykuł wywołał wśród widzów ogromne poruszenie.
Ryan Ross był kolegą z pracy Brendona, który nie wiedzieć czemu strasznie się mu podlizywał. Wychwalał go i jego artykuły pod niebiosy oraz zawsze proponował mu przygotowanie jego ulubionej czarnej kawy. Urie wiedział, że nie był to tylko przejaw przyjacielskiej sympatii, Rossowi o coś chodziło. Choć za Chiny nie mógł domyślić się o co. Niektórzy w sekrecie mawiali na niego Ross-Boss, ponieważ uważali, że chodziło mu tylko o zajęcie miejsca szefa. Takiego wrażenia nie odnosił jedynie Urie, w końcu ich szef to nie był pierwszy lepszy dyrcio...
- Och, to wspaniale! Zasłużyłeś na to. - pogratulowała mu Sara - Spencer się na to zgodził!? - Tym groźnym szefem, który zawsze ubrany był w czarny garnitur był właśnie Spencer. Twardziel nigdy nie dał zrobić się w konia, ani nie przegrał żadnej sprawy w sądzie z niezadowolonymi widzami jego stacji. Na jego widok nowym pracownikom firmy stawało serce, a oni sami zawsze się przeżegnywali, żeby ich nie zauważył, a co ważniejsze - nie zaczął wytykać im ich błędów.
***
Zbliżało się lato. Brendon uwielbiał tą porę roku. Najbardziej kochał ją za promienie Słońca, wpadające rano przez okna do pomieszczeń jego domu. Wielkimi krokami zbliżał się upragniony urlop - miał wyjechać z rodziną na wieś do jego ukochanej babci. Wyobrażał sobie moment, w którym po raz pierwszy od 5 lat ją zobaczy. Nie tylko za tym tęsknił, czekał również na chwile spędzone na spacerach po wiejskich drogach. Drogach wśród, których za młodu przeżywał cudowne lata.
Z zadumy wyrwał go Ryan, który właśnie wszedł do jego biura:
- Cześć Bren! Gratuluję awansu. Jesteś najlepszy! - Ryro o mało co nie wylał czarnej kawy, którą zapewne przygotował dla Brendona. - Wiesz... Przyniosłem dla ciebie kawę, taką jaką lubisz. Wolisz z mlekiem czy bez?
- Witaj Ryanie... Ech... Dzięki? - Urie nie był zadowolony obecnością towarzysza. Prawdę mówiąc, już od jakiegoś czasu zaczynał go strasznie irytować. - Poproszę bez mleka. Nie jestem dzisiaj w formie, może taki czai postawi mnie na nogi - Ryana ewidentnie coś zmartwiło.
Ry stał w drzwiach biura jeszcze przez kilka chwil. Wyszedł, dopiero gdy jego idol wypił parę łyków autorskiego roztworu kofeiny i oświecił go swoim sztucznym uśmiechem.
- Z kim ja pracuję... - Zaczął narzekać Brendon, po czym zajął się dalszą pracą. - I na dodatek nie zamknął drzwi... - Myślał, że zaraz eksploduje
Reszta dnia w pracy minęła mu w mgnieniu oka, choć Ryro zawracał mu zapracowaną głowę jeszcze z trzy razy.
Była siedemnasta pięćdziesiąt siedem. Za trzy minuty Brendon miał być w końcu wolny. Szczerze mówiąc, bycie reporterem nigdy nie było dla niego pracą marzeń. Zawsze ciągnęło go do muzyki, do kolorowych świateł, które przedzierają mrok na scenie. Chciał uszczęśliwiać ludzi swoją pracą, dawać im nadzieję i motywację poprzez słowa, które wyśpiewywałby we wpadających w ucho melodiach. Zamiast tego siedzi tu - w pracy, w której szef wymagał od niego ubarwiania informacji w celu zaciekawienia odbiorcy i podniesienia w ten sposób oglądalności. Brendon tak bardzo nienawidził kłamać.
Zaczął szykować się do opuszczenia szarego biura, w tym momencie do pomieszczenia weszła postać ze śmiertelnie poważną miną, ubrana była w czarny garnitur bez najmniejszego zagniecenia, a w ręce trzymała sporą teczkę.
- Dzień dobry, panie Smith - Urie poprawił swoje rozczochrane włosy, a serce zaczęło mu szybciej bić. Gdy Spencer przychodził z jakąś sprawą to zazwyczaj źle się to kończyło.
- Dzień dobry - Rozejrzał się po pokoju, w którym leżały niechlujnie porozrzucane papiery, a zaschnięte błoto zadomowiło się na kafelkowej podłodze - Za co ja płacę temu sprzątaczowi... - mruknął pod nosem, po czym znów zwrócił swoją uwagę na Brendona. - Panie Urie, muszę Pana poinformować, iż w związku z trudną sytuacją w firmie anuluję Pański urlop i kieruję Pana w podróż służbową - w tym momencie brendon padł na swój skórzany fotel i złapał się za długie czoło. Poczuł przenikliwy ból, jakby coś skręcało go w żołądku.
- Proszę Pana, ale czy na pewno nie da się z tym nic zrobić? - Urie wiedział, że jego nadzieje są nikłe. Spencer zignorował jego pytanie. Za progiem drzwi zauważyć można było twarz wniebowziętego szatyna.
- Towarzyszyć będzie Panu - Tym rozpromienionym skowronkiem okazał się być - Ryan Ross - Brendon pomyślał, że już gorzej być nie może... Mylił się. Nie dosyć, że z jego upragnionego urlopu nici i przez kolejny długi rok nie zobaczy się ze swoją kochaną babcią, ani nie przejdzie się przez dróżki usiane wspomnieniami z dzieciństwa to na podróż służbową, którą uważał za wytwór szatana, będzie musiał wybrać się ze swoim irytującym psychofanem.
- Dobrze proszę Pana... - Powiedział z mieszanką desperacji i bezsilności w głosie, po czym zmierzył Ryana wzrokiem. Wiedział komu zawdzięczać ten dramat.
- Wieczorem moja sekretarka przyśle Panu e-mail ze szczegółami wyjazdu - Spencer wyszedł z pomieszczenia. Ryro wyłonił się zza progu i posłał Brendonowi jeden z tych swoich szczerych uśmiechów, wkrótce po tym ruszył za swoim przełożonym.
Przez resztę dnia Brendon był nie w sosie, nie wiedział jak powiedzieć o tym Sarze i dzieciom. Nie miał pojęcia jak zareagują, w końcu jego żona również nie mogła doczekać się wyjazdu. Tak się nim cieszyła, że już pół roku wcześniej mówiła o tym prawie non-stop.
- O już wróciłeś. Jak było w pracy? - Sara odłożyła czekoladowe ciasto do nagrzanej kuchenki i podeszła do ukochanego. Musiała zauważyć, że Brendona coś gryzie, ponieważ machnęła mu koło twarzy ręką i Urie usłyszał oddalające się bzyczenie. - Coś się stało?
- Yyyy... Nie, nic... Wszystko w porządku... - Nie wiedział co powiedzieć. - Kogo ja oszukuję... Saro, niestety nie mogę pojechać z wami na wakacje... Spencer wyznaczył mi obowiązkowy wyjazd. Najwyżej dołączę do was jak wrócę.
- J-jak on mógł?
Brendon wszystko jej wytłumaczył. Po długiej godzinie napiętej atmosfery, Sara w miarę się uspokoiła, choć w powietrzu zwiedzającym miejscowe pokoje wciąż można było wyczuć niezręczną nutę. Urie nie mógł już tak wytrzymać. Postanowił, że przejdzie się do swojego biura i nadrobi parę artykułów.
Było już po dwudziestej i w budynku stacji znajdywały się już tylko osoby dbające o jego porządek. Po wejściu do firmy, Brendon skierował się w kierunku swojego pomieszczenia. Gdy otworzył skrzypiące już drzwi, zauważył, że nie jest sam.
W kącie pokoju krzątał się wysoki mężczyzna, miał może z metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Rozczochrane włosy niesfornie opadały mu na oczy. Ubrany był w typowy strój do sprzątania, pewnie dlatego trzymał w ręku miotłę.
- Dallon, co ty tu robisz? - Urie nie wierzył własnym oczom.
- No jak to co? Sprzątam, niedowiarku. - Weekes skrzywił swoją minę. - Brendon, ale z ciebie brudas... No ja nie wiem jak można narobić takiego syfu w miejscu pracy... - Urie stał z otwartymi ustami. Po minucie obserwacji, otrząsnął się z szoku.
- Od kiedy jesteś sprzątaczką? - Brendon nie mógł powstrzymać się od śmiechu, a skóra na jego twarzy zrobiła się lekko czerwona.
- Eeee! Tylko nie sprzątaczka! - Dallon podniósł swoją miotłę w kierunku towarzysza. - Moja miotła nie służy tylko do zamiatania, jak zechcę to może zamienić się w kij do grzecznego wyprowadzania takich homo sapiens jak ty.
- Okej! Tylko spokojnie sprzątaczu! - Urie podniósł do góry ręce, tak jakby zrobił to przed policją, więc Dallon odłożył swoje narzędzie.
- Wolę określenie konserwator powierzchni płaskich. - Weekes wrócił do zamiatania. - Słyszałem, że wybierasz się z Ryanem na podróż służbową, szczęściarzu.
- Taaa... Chwalił Ci się? Jak ja go nienawidzę... Ryan jest taki denerwujący...
- Och, a on się tak miło o tobie wyrażał. Chyba z godzinę mówił mi jaki to jesteś cudowny i w ogóle jakie to jest z ciebie bóstwo, Brendon. Radzę ci, żebyś to docenił... Chłopak uważa cię za wzór do naśladowania, a ty jesteś w stosunku do niego po prostu bezczelny - Dallon pokręcił głową. - Mówię ci, zmień swoje postępowanie lub powiedz mu prosto w twarz, że nie życzysz sobie by ciągle za tobą łaził - Weekes podniósł wzrok na Brendona, który stał speszony tą sytuacją. - A nie obgadujesz go za jego plecami.
***
Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się nadto senny podczas czytania tego... Czegoś. Nie chciałam by tak od razu działy się tutaj cuda niewidy, ponieważ cała opowieść stałaby się trochę tandetna. Planuję trzy części tej katastrofy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top