37 - Shageki

3498 słów

~~~~~~~~~


Jimin:

Wielkimi krokami zbliżało się święto zakochanych. A ja pierwszy raz miałem je w pełni świętować! Znaczy ok, to nie tak, że wcześniej nie bywałem na randkach w tym dniu, ale tym razem miałem spędzić go z moim mężem, który był moją miłością na resztę życia.

Starałem się przygotować coś specjalnego – stworzyłem album pełen zdjęć, które robiłem na naszych randkach i w czasie wolnym w domu, aby zebrać nasze wspomnienia z tego krótkiego, aczkolwiek intensywnego czasu. Miałem też zamiar zabrać go na sesję ślubną, którą nie mieliśmy okazji zrobić przed wyjazdem na Bali (NO BO HALO, NIE WIEDZIAŁEM, ŻE WYJDĘ ZA MĄŻ). Ale to nie był dzień wolny od pracy, więc przede wszystkim musiałem udać się na zajęcia na uczelni.

Kyo uprzedził mnie dzień wcześniej, że szykuje dla mnie niespodziankę, dlatego nie zdziwiłem się, gdy po zajęciach otrzymałem SMS–a. Jednak nadawcą był Sunshine, a nie mój ukochany.

„Dzisiaj ja Cię odbieram. Czekam na parkingu"

Aż tak jest zajęty przygotowaniami? Co on znowu wymyślił? Jak nic zorganizował jakieś wydarzenie z pompą...

Wzruszyłem tylko ramionami, przyzwyczajony już do tych ekscentrycznych pomysłów. Od czasu wizyty w laboratorium czułem się spokojniejszy, wyposażony w nową wiedzę, jednak nadal nie pochwalałem pomysłu eksperymentów. Dałem sobie jednak spokój z próbami przemówienia mężowi do rozumu, bo był na to zbyt uparty. Ale nie o tym teraz, teraz skupiamy się na świętowaniu.

Na parkingu rozpoznałem auto, którym poruszał się Sunshine, więc od razu poszedłem w jego stronę, machając przyjaźnie. Chłopak wysiadł i otworzył mi drzwi od strony pasażera.

– Hej. To aż tak wielka niespodzianka? – zapytałem go, gdy zajmowałem miejsce.

Mój kierowca uśmiechnął się tylko tajemniczo i zrobił X rękami, najwyraźniej nie mogąc mi nic zdradzić. Zaraz po tym zamknął drzwi i przeszedł na drugą stronę, by zająć miejsce.

– Mam zasłonić oczy czy coś? – dopytywałem, rozbawiony tym wszystkim.

– Właściwie to...

Jakbym zgadł, bo Sunshine wyjął ze schowka czarną opaskę, nieco rozbawiony.

Westchnąłem na to ciężko.

– No nie wierzę... Dobra, niech będzie.

Zapiąłem grzecznie pas. I dopiero wtedy zawiązałem sobie oczy tak, by supeł mi nie przeszkadzał w opieraniu głowy.

Znajomy Kyo upewnił się jeszcze, że na pewno nie zostawiłem sobie żadnej szczeliny do podglądania, po czym ruszył.

– Tylko nie podglądaj. Tym razem musimy trochę się pospieszyć, bo nie zdążymy na czas – wyjaśnił, a ja poczułem jak ruszamy dość gwałtownie.

– Jasne. Tylko nie przesadzaj, proszę. Wolę się spóźnić, ale dojechać w jednym kawałku – ostrzegłem.

– Nie, spokojnie, aż tak nie będę szarżował.

Siedziałem spokojnie, trochę już przyzwyczajony do szybszej jazdy, bo w tej chwili Sunshine, podobnie jak na co dzień Kyo, nie przejmował się zasadami ruchu drogowego.

Nie odzywałem się też za bardzo, zastanawiając, co też mój mąż wymyślił. Dopiero lekkie zakołysanie autem wybiło mnie nieco z moich myśli.

– Ooo, lekkie wyboje – zauważył kierowca. – Podekscytowany?

– Trochę tak, a trochę nie. W sensie... idealnie by było, gdyby po prostu odtworzył naszą pierwszą randkę. Ale Wednesday woli robić wszystko z wielką pompą... – zauważyłem, szczerze dochodząc do wniosku, że to by było najfajniejsze.

Małe porwanko, Czarna Perła, jedzonko z Maka i widoczek na Seul.

Miłe wspomnienia ogrzały dodatkowo moje serce.

– Daleko jeszcze?

– Jeszcze chwila.

Faktycznie niedługo później się zatrzymaliśmy. Wokół panowała cisza. Szczerze nie miałem pojęcia gdzie możemy być, ale wydawało mi się, że minęło dość sporo czasu.

Raczej nie wymyślił znowu jakiegoś lotu, bo przy lotnisku bywało znacznie głośniej.

Sunshine poprosił, abym zaczekał, i usłyszałem, jak otwiera drzwi i wysiada. Nadal z opaską na oczach odpiąłem pas, czekając, by Kyo po mnie przyszedł.

W końcu drzwi po mojej stronie się otworzyły i już chciałem coś powiedzieć, kiedy nagle na moją głowę został zarzucony... materiałowy worek?!

Co się dzieje?!

Wystraszony, zacząłem krzyczeć i próbowałem na oślep wycofać się w głąb auta, ale czyjeś silne ręce pochwyciły mnie i wyciągnęły z pojazdu, śmiejąc się przy tym złowieszczo. I ani te dłonie ani głos, ani postura nie należały do kogoś, kogo znałem.

Krzyczałem i nadal próbowałem walczyć, ale napastników było więcej, bo zaraz inny złapał moje ręce i przytrzymał za plecami, by zablokowali mi je trytytką, z której nie potrafiłem się uwolnić. Choć Kyo załatwił mi lekcje samoobrony, to jeszcze było za mało, bym się mógł czymkolwiek popisać i poradzić sobie w tej sytuacji.

Nadal próbowałem się szarpać i krzyczeć, jednak musiałem zostać wywieziony z dala od ludzi, bo mój głos niósł się lekkim echem.

Gdy moje ręce były już unieruchomione, napastnik podniósł mnie w pasie, przerzucając sobie przez ramię i zaniósł kilka kroków dalej, po czym dość brutalnie gdzieś mnie wrzucił.

Jęknąłem z bólu, uderzając w podłogę. Pomieszczenie zakołysało się lekko, więc trochę zbiło mnie to z tropu, jednak musiałem być chyba w jakimś aucie, bo w przerwie między krzykami usłyszałem rozmowę.

– Nie cackaj się, gaz w podłogę, Ferry. Niech się sunia poobija.

Co ja najlepszego narobiłem. Wsiadłem do auta z Sunshinem. Bez wiadomości od Kyo. Matko, przecież każdy z jego niby znajomych mógł być zdrajcą.

Serce waliło mi jak oszalałe, kiedy zdałem sobie sprawę w jak wielkim niebezpieczeństwie się znalazłem. Poczułem zimny pot, spływający po moich plecach, a opaska zaczęła nasiąkać łzami.

Kyo...

Kyo, błagam, ratuj mnie!

W momencie wchodzenia pojazdu w gwałtowniejsze zakręty, obijałem się niemiło, ale nadal za wszelką cenę próbowałem uwolnić się od więżącej mnie trytytki. Niestety zupełnie mi to nie szło, a im bardziej próbowałem, tym mocniej uszkadzałem sobie skórę na nadgarstkach, czując, jak zaczyna pojawiać się tam krew.

CO ZA DEBIL WYMYŚLIŁ TO USTROJSTWO.

Jazda nie była już tak długa, ale czułem się po niej okropnie, uderzając parę razy głową w bok auta.

Znowu jeden z porywaczy wziął mnie na ręce i zaniósł do miejsca, w którym potwornie śmierdziało. Jakąś pleśnią i rozkładam.

MATKO, CZY ONI MNIE PRZYNIEŚLI DO JAKIEJŚ ZBIOROWEJ MOGIŁY?! ZAKOPIĄ MNIE ŻYWCEM?!

BŁAGAM, NIE! ZASTRZELCIE MNIE NAJPIERW, BŁAGAM!

Byłem do tego stopnia przerażony, że nie mogłem już wydobyć z siebie ani słowa. Moje ciało drżało ze strachu przed losem, jaki mnie czeka.

Błagam, skończcie to szybko.

Kolejny jęk bólu wyrwał się z moich ust, kiedy zostałem rzucony na twardą i zimną podłogę. Chyba znajdowaliśmy się w jakimś pomieszczeniu, a posadzka była zrobiona z betonu.

– Ej, zanim Czarny się nim zajmie może... trochę się zabawimy? – zaproponował jeden z tych pojebów. Instynktownie moje ciało się nieco skuliło, domyślając co napastnik może mieć na myśli. Nieważne, czy chodziło o gwałt, czy o pobicie – lepiej było chronić najważniejsze organy.

– A jak!

Najpierw usłyszałem, jak jeden z nich robi dwa kroki w moją stronę, a zaraz po tym wielka łapa uderzyła mnie w pośladek.

– Co, suko? Daj głos – zażądał, znów mnie uderzając. Obaj zaśmiali się obrzydliwie. – Może i facet, ale dupę ma fajną.

– Rżnij go, bo nie ma czasu, idioto.

Te okropne ręce znowu mnie złapały i zmusiły do przyjęcia wypiętej pozycji. Starałem się stawiać opór, siłując z dużo silniejszymi przeciwnikami, ale to nic nie dawało.

W momencie, gdy poczułem penisa przystawianego do moich pośladków, wybuchnąłem płaczem, błagając, by zostawili mnie w spokoju.

Zabijcie mnie po prostu, błagam. Nie róbcie mi tego!

Już czułem jak główka zaczyna we mnie wchodzić, gdy drzwi otworzyły się z głośnym łomotem, jakby zawiasy nie powstrzymały ich przed walnięciem całą powierzchnią w ścianę.

– Co wy odpierdalacie?! Zjeby. Wypierdalać stąd, psy! – wrzasnął jakiś głos, który chyba znałem.

Moje pośladki zostały znów odziane w bieliznę i spodnie, ale to wcale mnie nie uspokoiło. Zostałem przewrócony na plecy oraz w końcu pozbyto się worka i opaski.

Znajdowałem się w ciemnym pomieszczeniu. Jedyne światło dobiegało od strony wejścia, za którym od razu znajdowały się schody prowadzące w górę, oraz z niewielkiej żarówki, bujającej się nad naszymi głowami. Musiałem być w jakiejś piwnicy.

Nie zdążyłem się jednak rozejrzeć zbyt dokładnie, bo stał przede mną facet, będący po trzydziestce.

– No już. Ćśś, kochanie.

Tak. Już wiem. Znam go z widzenia. Był na jednej z imprez w klubie. Chciał ze mną tańczyć, ale Kyo go prawie pobił, zabierając mnie na bok.

Czarny, o którym wcześniej wspominali moi porywacze, stał nade mną i grał niezwykle zmartwionego. Sięgnął do mojej twarzy, by pogłaskać policzek, a ja bardzo chciałem uciec od tego dotyku.

– Już cię nie skrzywdzą, Minnie.

– Czego ode mnie chcecie? – jęknąłem, pociągając nosem.

– Ćś, ćś, ćśś – zaczął, a głaszcząca mnie dłoń nagle wymierzyła mocny policzek, zostawiając piekący ślad. Zaraz po tym jego palec zawędrował na moje wargi. – Wednesday nie chciał się nam tobą pochwalić. Chroni cię, wiadomo. Ale niczego już przed nami nie ochroni.

Niby troska, którą próbował przede mną grać, została szybko zastąpiona przez psychopatyczny uśmiech, godny największego zwyrola.

Ponownie mnie uderzył, tym razem z pięści, a zrobił to tak mocno, że straciłem przytomność.

To, co działo się ze mną później, było tylko większym koszmarem. Budziłem się co jakiś czas, za każdym razem nie mając pojęcia, ile czasu minęło. Moje ciało zostało przymocowane do jakiejś drewnianej płyty, więżąc moje nadgarstki, kostki i tors skórzanymi pasami. Co chwilę ktoś przypalał papierosem mój brzuch, wyrywając z moich ust błagania o litość i krzyki bólu. Miałem niski próg odporności na urazy, więc po kilku razach znów odpływałem w ciemność, znajdując w chwilach omdlenia ukojenie. Najgorszym momentem było dla mnie, gdy moje przedramiona i tors zostały oblane wrzątkiem, a moje krzyki bólu mieszały się ze śmiechem tych psychopatów. Najwyraźniej świetnie się bawili, tłumacząc mi, że moc mojego męża załatwiła wielu z nich, więc teraz czas, by najważniejsza dla niego osoba poczuła, jak to jest prawie płonąć.

Nie wiem, jak długo to trwało. Wszystko mnie bolało, kiedy kolejny i kolejny raz wymyślali sposoby na okaleczenie mnie. Ostatnim co pamiętam, był moment, kiedy przypalali moje włosy łonowe zapalniczkami, a Czarny trzymał pręt z rozgrzaną do czerwoności końcówką, która układała się w jakiś chiński znak. Naprawdę, wolałem umrzeć.

Przepraszam, Kyo. Ja po prostu nie dam rady.



Kyo:

Ten dzień zapowiadał się spokojnie, bez większych akcji. A jednak kiedy jeszcze w pracy otrzymałem alert od ochroniarzy Minniego, natychmiast postawiłem wszystkich ludzi na nogi. Zabranie go przez Jung Hoseoka nie było w dzisiejszym planie. Zresztą, ten śmieć postarał się o to, aby przejechać przez zakorkowaną okolicę, gubiąc na głównej drodze Sunga i Bena, bo nie zdążyli skręcić w uliczkę, w którą skręcił Hoseok. I choć od razu przerzucili się na umieszczony w telefonie Jimina nadajnik, sygnał zaginął gdzieś w Siuri. I nic dziwnego, bo zastali tam zniszczony telefon mojego ukochanego, wraz ze śladami jakiejś furgonetki i auta Hoseoka. Dlatego moim pierwszym rozkazem do części ekipy było wytropienie Hoseoka i powieszenie go za jaja. Dosłownie. A drugim znalezienie tej furgonetki. Dla moich ludzi nie było to problemem. Zwłaszcza kiedy dobrze znaliśmy wszystkie tajne bazy Czarnego i jego przydupasów.

– Że też ten chuj miał tupet ze mną zadrzeć! Jego przydupas zginął przez jego głupie zagrywki! A teraz miał czelność się mścić?! Do tego na moim Jiminie?! – wykrzyczałem, na razie sam do siebie, już czując jak magma w moim ciele zaczyna wrzeć. – Śmieć dzisiaj zginie. Razem z całą jego parszywą rodziną i przydupasami – oznajmiłem, przenosząc wzrok na Braveheart'a i Flowa, którzy stali już z pistoletami, gotowi do akcji.

– Zajebiemy go, szefie – odezwał się Braveheart, który był przykokszonym byczkiem, idealnym na takie sytuacje. Zresztą, dobrze kierował zespołem, dlatego to jemu chciałem dziś powierzyć część zadań. Tych głównych.

– Flow, ogarnij jego rodzinkę. Ma nastoletnią córkę, ją przyprowadź żywą – rozkazałem, tworząc już wstępny plan zemsty na tym kiepie. Ewentualnie wymiany. Mój Minnie za jego córkę. Ale to zależało od tego jak się rozwinie akcja.

Chłopaki się rozeszli, wiedząc co mają robić. Wszyscy już zdążyli podjechać do mojej rezydencji, tak jak kazałem – w czarnych vanach, których mieliśmy około dziesięciu. W każdym z nich znajdowało się po sześciu chłopaków. No, nie tylko chłopaków, bo kobietki też mieliśmy. Do tego ostrzejsze od niejednego faceta.

Sam naszykowałem sobie tylko dwa pistolety, chowając je pod marynarką. Wonnie krzątała się przy mnie, dopinając wszystko na ostatni guzik i upewniając się, że wszyscy dojechali. A po wyjściu na zewnątrz nie spodziewałem się tutaj Ioniqa mojego brata???

Co ten smarkacz tu robi?!

– Kyo! Co się dzieje?! Jiminnie ode mnie nie odbiera... a wy... – Chłopak zaczął się rozglądać, skupiając na chwilę wzrok na czekających vanach. – Co tu się dzieje, hyung?! – zapytał, już nieco zrozpaczony.

– Nic! Wracaj do domu! – rozkazałem mu, wymijając go i kierując się do czekającego na mnie suva.

– Coś się stało! Jiminowi! Prawda?! – dalej się za mną darł, chyba tym razem kierując te słowa do kroczącej za mną Wonnie.

– Wiewiór, weź się nim zajmij – zwróciłem się spokojnie do czekającego na moje rozkazy Maxa, który od razu ruszył do Jeongguka.

Młodszy chyba wiedział co się święcił, bo zaraz mu czmychnął, dobiegając do mojego suva.

– O nie ma takiej opcji! Jadę z wami! To też moja bratnia dusza! Mój przyjaciel! – stwierdził, nadal krzycząc i panikując, a z jego oczu już zaczęły płynąć łzy.

Miałem ochotę złapać go za łachy i zamknąć w domu, ale nie było na to czasu. Dlatego razem z Wonnie zajęliśmy miejsce kierowcy i pasażera, a Kook wtrynił się na jedno z tylnich miejsc.

– Wyrwę mu penisa i wsadzę mu w gębę, wybijając wszystkie zęby przy okazji. Sunshine nie wie z kim zadarł – warknęła, tak samo wkurzona Wonyoung, której zaraz wręczyłem jeden z pistoletów ze schowka. Bo choć nigdy jej ze sobą nie zabierałem, zostawiając w samochodzie, musiała móc się obronić.

– Siedzicie w samochodzie. Wonnie, pilnuj go – poprosiłem, patrząc na nią nadal nieco podburzony przez szargające mną emocje, ale i zmartwiony przez obecność mojego brata, który zresztą przypominał o swojej obecności ciągłym pochlipywaniem.

Ruszyliśmy w końcu, puszczając przodem kilka vanów, aby mieć obstawę. I dopiero kiedy byliśmy w trasie, pędząc w to bezludne miejsce, odpowiedziałem Wonnie na jej plany.

– Już mam kilka fajnych pomysłów co mu zrobię jak już go dorwę. Możesz się dołączyć do zabawy – zaproponowałem, skupiony na drodze, ale i wkurwiony, przez co czułem jak fragment moich włosów zaczyna się podpalać.

Oskórujemy szmatę. Ale tak fragment po fragmencie. Najpierw niewielkie płaty z pleców... Później z rąk i nóg... Wydłubiemy gałki oczne, odetniemy język i jaja, a na koniec będziemy z niego odcinać fragment po fragmencie. Paluszek po paluszku, mięsień po mięśniu. Aż zdechnie.

– Kyo, opanuj się, bo zanim dotrzemy na miejsce to nas spalisz. – To Wonyoung sprowadziła mnie z powrotem na ziemię, bo faktycznie moje włosy zajęły się już ogniem. Dlatego wziąłem głębszy oddech, uspokajając się. Choć trochę. – Pamiętaj, żeby nic nie robić, dopóki Jimin nie będzie w bezpiecznej odległości. Musisz kontrolować swoje emocje. Możemy ci zaaplikować plazmid, ale wtedy polegasz tylko na broni.

Nie ma takiej opcji! Teraz moja moc będzie mi jeszcze bardziej potrzebna niż zazwyczaj.

– Jest ok – mruknąłem przez zęby, wciskając mocniej pedał gazu, bo według mnie za bardzo się wlekliśmy. Nawet jeśli na liczniku miałem już 120km.

W końcu otrzymaliśmy zdjęcia od informatora, który już dotarł na miejsce. Dlatego po zerknięciu na nie poprosiłem Wonyo o wybranie numeru do Braveheart'a, któremu chciałem wydać ostatnie rozkazy. Standardowo zaszyfrowane, aby żaden podsłuchujący nas śmieć się nie połapał.

– Braveheart, plan C, rozmieszczenie 32. Wiewiór i Perry, AKM. Riff, UK, Trish FS–y. Zielone na jeden i cztery. Czarne na dwa i trzy. Reszta plaziti. Kapisz? – porozmieszczałem ich, wskazując odpowiednie kierunki wejścia i obranie dla każdego zespołu taktyki.

– Kapisz, szefie – odpowiedział, jak zawsze spokojny, choć wyczułem w jego głosie lekkie podkurwienie, któremu się nie dziwiłem, skoro sprawa była aż tak poważna.

Wonyo sama nas rozłączyła, a ja nie wytrzymałem, musząc się jeszcze odwrócić do nadal zapłakanego Kooka.

– A ty. – Wskazałem na niego palcem, zaciskając mocno drugą dłoń na kierownicy, którą standardowo zaczęła mi pilnować Wonnie. – Dostaniesz po dupie za to że jesteś taki uparty. Nie powinno cię tu być! – krzyknąłem na niego, chyba trochę rozładowując na nim wszystkie te negatywne emocje. Ale należało mu się! Bo po co tu jechał?! Aby naoglądać się tego czego nie powinien nigdy widzieć?!

Jeżeli tobie też się coś stanie, to co ja zrobię?! Co powiem naszej matce?! Ty idioto, powinieneś siedzieć w domu!

– Jimina też nie powinno tam być! Obiecałeś, że jest dobrze chroniony! – odpyskował mi, na co moja ręka już się wyrywała, żeby go walnąć w tę głupią głowę. Głupią, bo podejmowała tak ryzykowne decyzje!

– Bo Jimin jest tak samo uparty jak TY – warknąłem. – Gdyby mnie słuchał, wszystko byłoby w porządku! – zauważyłem, nie mogąc się pogodzić z jego łatwowiernością i olewaniem moich próśb i rad.

Jak go odbijemy, będzie wszędzie jeździł i chodził z Wiewiórem! Już nigdy nie puszczę go samego!

– Nie krzycz na niego! To nasza wina, że nie zauważyliśmy powiązań Sunshine'a z tamtym gnojem – przypomniała, przywołując sytuację z klubu, której zresztą Jimin też był świadkiem, mogąc obejrzeć jak palę jedną ze swoich ofiar. Ale kto się spodziewał, że tamten kiep jest dobrym kumplem Hoseoka, będąc przy tym przydupasem Czarnego?

Nie komentowałem już tego, wlepiając wzrok przed siebie. Byliśmy już niedaleko, o czym informowała mnie nawigacja, tak samo jak nieprzyjemne wyboje na tej leśnej drodze. Nie chcieliśmy się zbliżać do tej rudery, więc zatrzymaliśmy się jakieś trzysta metrów od niej.

Wonyoung wiedziała już, że ma tu zostać i pilnować Kooka, dlatego do nich nic już się nie odzywałem. Zresztą, do mojej ekipy również, bo wystarczyło, abym machnął ręką, a chłopaki ruszyli, kierując się tam po cichaczu. Mieli obstawić ten budynek z każdej strony, tuż po tym jak snajper przeczesze teren. A razem z Braveheartem staliśmy na skraju tego lasu, obserwując sytuację.

Czarny albo nie spodziewał się towarzystwa, albo był na tyle głupi, aby nie obstawić okolicy. Bo tylko dwa szczury pałętały się przy wejściu do tej rudery, których zresztą chłopaki łatwo zdjęli. I wystarczył nam krótki sygnał dłonią Wiewióra, abyśmy mogli włączyć się do akcji.

– No to co? Trzy, dwa, sześć–dziewięć? – zwróciłem się do mojego kompana, który kiwnął na to głową i obaj ruszyliśmy w stronę budynku, mimo wszystko obserwując otoczenie. Bo kto wie, czy zaraz jakieś zjeby nie wyskoczą zza drzew.

Jednak było cicho. Chłopaki zajrzeli do tego budynku, nie natrafiając na innych przydupasów Czarnego. Co zaczynało się robić podejrzane.

Tylko dwa szczury? I sam Czarny? Co ten śmieć planuje?

Scenariusze, które powstały w mojej głowie, przyprawiły mnie o szybsze bicie serca, pompując nie tylko moją krew, ale i magmę, która czułem, że powoli wymyka mi się spod kontroli.

Może... może Minnie... NIE. NA PEWNO NIE! A gdyby nawet, poczułbym to przez naszą więź! I Kook też!

Dobra, skup się, nie myśl o takich głupotach!

Przeczesaliśmy dokładnie parter, który składał się z kilku pomieszczeń bez okien i drzwi, wypełnionych kamieniami, deskami i przeróżnymi śmieciami. Nie było wejścia na piętro, jednak szybko znaleźliśmy to prowadzące do piwnicy. Wiewiór jako pierwszy tam zszedł, będąc najbardziej zwinny i cichy z nas wszystkich. I jak się okazało, to właśnie tam było niewielkie skupisko frajerów Czarnego. Ale Wiewiór, wraz z Perrym, który za nim ruszył, szybko się ich pozbyli, używając do tego pistoletów z tłumikiem, aby ich szef–śmieć niczego nie usłyszał. I na szczęście to było jedyne towarzystwo pilnujące przejścia na końcu obskurnego korytarza. Gestem dłoni kazałem wszystkim poczekać. Ściągnąłem jedną rękawiczkę, mogąc od razu zauważyć niewielkie płomienie wydobywające się z moich pęknięć. Ale na razie się tym nie przejmowałem, nawet jeśli najpierw powinienem się uspokoić, bo takie anomalia nie były w tej chwili wskazane. Ale nie było na to czasu!

Jebać!

Wbiłem tam z mocnego kopa, przewalając te pseudo drzwi, które ledwo się trzymały na rdzewiejących zawiasach. I pierwszym co rzuciło mi się w oczy był Czarny, stojący przy jakimś starym materacu, podniesionym pionowo. Celował pistoletem prosto w głowę mojego Minniego. Minniego, który był przymocowany do tego jebanego materaca. Jego usta były zakneblowane jakimś brudnym kawałkiem materiału, oczy zasłonięte również czymś podobnym. Był nagi, a jego ciało nosiło już liczne ślady po oparzeniach. Część skóry była czerwona i pokryta pęcherzami. Inne fragmenty były po prostu rozcięte, sącząc krew. I tylko fakt, że jego głowa opadła na bok, oznajmiając mi, że zapewne był nieprzytomny, nie musząc już cierpieć, trochę mnie uspokajała, bo przecież gdybym usłyszał jego głos. Jego pisk lub krzyk, nie potrafiłbym się opanować i rzucił na tego śmiecia Czarnego. A to z kolei zagroziłoby życiu Minniego. Ale czy nawet teraz potrafiłem pozostać spokojny? Zwłaszcza czując jak dłoń bez rękawiczki zaczyna płonąć, a ta jeszcze zabezpieczona nią próbuje ją przepalić.

– Jeden ruch, a pożegnasz się ze swoim chłopaczkiem – warknął ten śmieć, a mój pistolet już celował w jego głowę.

– Ty śmieciu zajebany – tak samo warknąłem, do tego przez zęby, nie potrafiąc się kontrolować. – Zapierdolę cię ty psie! Zapierdolę cię! – krzyknąłem, czując jak moje włosy stają już w płomieniach.

– Tylko spróbuj, pieprzona pochodnio. Myślałeś, że wybijanie moich ludzi nie będzie miało żadnych konsekwencji? – Szmaciarz posyłał mi ten swój obrzydliwy, mściwy uśmieszek, który jeszcze bardziej mnie podkurwił.

– Szefie, oddychaj. Możesz zrobić krzywdę Jiminowi – usłyszałem gdzieś za sobą, chyba od Wiewióra, ale jego głos rozsądku nie mógł w tej chwili do mnie przemówić. Zwłaszcza gdy moje spojrzenie po raz kolejny wylądowało na tych wszystkich oparzeniach. Na tych rozcięciach i przypaleniach.

Warknąłem, do tego dłużej niż zakładałem. Przez chwilę czułem jak płomienie mnie otaczają. Tak jak wtedy w ośrodku badań. I nie było osoby, ani siły, która potrafiłaby to zwalczyć. Taka była moja natura. Destrukcyjna. Musząc ostatecznie zniszczyć wszystko co kocha. Dlatego wybuchając, w mojej głowie pojawił się jeszcze ten jeden szczęśliwy uśmiech Minniego, który mogłem oglądać w czasie naszej pierwszej randki. Byłem mu wdzięczny za naszą więź. Za to, że mnie pokochał. Za to że mogliśmy stać się parą kochanków, narzeczeństwem i małżeństwem. Przeżyliśmy ze sobą jeden z najpiękniejszych okresów i to chyba musiało nam wystarczyć.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top