Tak czuję
...
Siedzę i rozmyślam, bo o wiele prościej jest mi zrezygnować z rzeczywistości niż wyzbyć się marzeń. W nich upatruję prawdziwego życia, zamkniętego na pozornie małej przestrzeni nieskończoności umysłu. Nasłuchuję kolejnych zwiedzających, a widząc na ścianie ich cienie, moje serce przyspiesza pod wpływem niezrozumiałego lęku.
Rozpoczęłam pracę z muzeum z konieczności, nie rezygnuję z potrzeby serca. Przez większość czasu jest tu cicho i beztrosko, ponieważ moja wystawa to jedna z najrzadziej uczęszczanych. Zapytana jak to jest żyć w zupełnej ciszy, odpowiem w zależności od nastroju — jak pod wodą, jak w próżni, jak w grobie.
Uśmiecham się i skanuję bilety starszemu małżeństwu. Seniorzy mają w oczach mądrość, która ulatuje wraz z nałożeniem na nich granic, dlatego tak ciężko jest od nich czegokolwiek wymagać. Przeżyli już tak wiele lat, że mają wyrobione zdanie na każdy temat, a co za tym idzie, przyzwolenie na więcej niż podpowiada mądrość, idąca za doświadczeniem. Młodzi nie wiedzą co dla nas dobre — mawiają i siadają na osiemnastowiecznej leżance, mimo upominania takiej smarkuli jak ja. Ciągle nie znalazłam na nich sposobu.
Jednak jestem tu, gdzie chcę, gdzie świat na obrazach stoi w miejscu. Naprzeciwko mojego rozkładanego krzesełka (innymi słowy miejsca pracy) wisi płótno. Nie znam jego autora, nie chcę psuć swojej wizji i uwierzyć, że przedstawiona na nim scena, to dzieło zwykłego człowieka. Pragnę myśleć, że powstała tak jak my wszyscy, w toku milionów lat ewolucji, lub ulepienia przez dłonie samego Boga, w zależności od wersji, na którą z pewnością się zdecyduję. Jeszcze nie teraz. Mam czas na przemyślenia i obranie swojej drogi.
Postać z obrazu to młoda, podobna mi dziewczyna. Choć stylowo ukazana w innej epoce, widzę w niej własne odbicie. Tak samo jak ja milczy. Ukochała sobie ciszę, bo to w niej znajdują się odpowiedzi na wszelkie pytania. Wystarczy nauczyć się słuchać, a to, co do niedawna skryte za woalką tajemnicy, staje się czyste i przejrzyste jak letnie niebo. Wiem, że cisza nie może towarzyszyć mi zawsze, dlatego wsłuchuję się i staram zrozumieć motywy słów, analizuję i przetwarzam na swój język. Może to dziwne, ale życie wydaje się wtedy prostsze. Równie wiele nas dzieli co i łączy. Jej świat stoi w miejscu, podczas gdy mój nieustannie płynie.
A gdyby na jeden dzień zamienić się miejscami? To pytanie dziś zajmuje moje myśli.
Przymykam oczy i wkradam się do jej głowy. Jest cicho, podobnie jak w muzeum. Czarnymi oczami, ułożonymi w migdałowy kształt powiek, widzę po drugiej stronie siebie — zwykła, trochę przygarbiona dziewczyna z pasmem bieli we włosach. Mogę poruszyć ciałem, nie do końca wiedząc, jak to jest przyjąć cudzą perspektywę. Uczę się tego z każdym kolejnym krokiem.
Wychodzę z ciemnego pokoju, a zardzewiałe zawiasy w drzwiach nie skrzypią. Ulica na zewnątrz jest pusta. Nie spodziewałam się, że dziewczyna zamknięta w pozłacanej ramie to jedyna postać, która reprezentuje ten świat. Chciałabym poznać kogoś jeszcze, sprawdzić, czy żyjący tu ludzie przypominają tych znanych mi, czy są małostkowi, samolubni i zapracowani, czy może otwarci, szczerzy oraz przyjaźni. Choć dawno poznałam prawdę różnorodności i tak naiwnie szukam stałości w ludzkiej dobroci.
Czuję niepokój, a cisza przypomina tę grobową, którą pamiętam z najgorszych wspomnień rzeczywistości. Mam wrażenie, że ludzie kiedyś tu żyli, lecz coś ich wystraszyło i musieli uciekać. W powietrzu unosi się widmo strachu i pędu. Czuję woń końskiego łajna, zupełnie jak nasze spaliny. Moje bose stopy nie wydają na kamiennym chodniku żadnych odgłosów. Odwracam głowę, szukając życia. Nie odnajduję zieleni, jedynie klaustrofobiczna zabudowa, wszędzie kamień i marmur, stały i twardy. Niebieskie niebo nad głową odgradza ode mnie szklana kopuła. Nie jestem na zewnątrz, choć brakuje tak niewiele.
Mam długie włosy, spływające kaskadami po plecach niczym fale. Cóż z tego skoro nie porusza nimi wiatr. Gibkie, lekkie ciało nie doświadcza bólu kręgosłupa, strzelania w karku, ani żadnych fizycznych dolegliwości. Jaki ma to sens, skoro nie mogę tańczyć, brak tu muzyki. Mam sokoli wzrok, choć normalnie noszę okulary. To bez znaczenia, bo nic nie nadaje się tu do oglądania, ciągle to samo, kalka w kalkę kolejny widok powiela poprzedni. Zaglądam w ciemne okna, lecz wszystkie zastawione są tekturą, ciężkimi kotarami, a nawet zabite deskami, jakby niedawno ulice opanował blady strach, a mieszkańcy przed czymś uciekali. Zrywam twarz w górę, słysząc szum skrzydeł. To ptak, czarny kruk, przypominający strażnika tej ukrytej w obawach krainie. Jedyne, prócz mnie, żywe stworzenie.
Niepokój przeradza się w lęk. Próbuję wydobyć z siebie głos, ale żaden dźwięk nie ucieka przez ściśniętą krtań. Dlaczego? Pierwszy raz chcę go świadomie i bez przymusu użyć. Potrzebuję rozmowy, śmiechu, śpiewu, a przecież w ogóle tego nie potrafię.
Życie przejęła niemoc, dźwięki cisza, ruch zastój, a ja chcę płakać. Nagle znikają też emocje. Początkowa ekscytacja i chęć poznania tego, co nowe zmieniła się w niepokój, ten w lęk, teraz nie pozostało już nic.
Zaciskam powieki i otwieram je szeroko po chwili. Siedzę na swoim krzesełku, rozkładanym stojaku, który wydaje się teraz więzieniem. Niewiele pozostało mi wiary w spokój i bezpieczeństwo bezczynności.
Gdy kończy się moja zmiana, wychodzę na ulicę. Wdycham głęboko do płuc spaliny miasta. Na głównych pasach mijam sporą grupę ludzi. To azjatycka wycieczka, pełno ich w tym mieście. Wracam do mieszkania dobre pół godziny, ale korki jakoś straciły znaczenie. Tłumy przytulających się do siebie osób w autobusie zdają się dodawać sobie otuchy i ciepła, w końcu wiosna jeszcze nie nadeszła i jest dość zimno. To nie przeszkadza w ubieraniu lekkich bluz, zamiast kurtek. Przez otwarte okno płynie wiatr, uderza mi w twarz, a wraz z nim ostre promienie słońca. Żyję, uśmiecham się i mam ochotę z kimś porozmawiać.
Pierwszy raz od dawna.
...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top