kiedyś
Rangiku prawie pomięła kartkę, gdy poczuła nagłą potrzebę zaciśnięcia palców na delikatnym papierze. Była wściekła, rozżalona i miała ochotę krzyczeć.
Kiedyś Gin zostawiał krótkie liściki na biurku w jej pokoju. Pisał mało znaczące rzeczy, głównie głupie żarty i kąśliwe uwagi, ale teraz wydawały się być na wagę złota. Tak beztroskie i szczęśliwe, gdy on sam potrafił jeszcze być beztroski i szczęśliwy, potrafiły dać jej namiastkę tego, za czym przez ostatnie miesiące tęskniła.
Jego śmierć bolała, ale jeszcze bardziej bolała świadomość, że wcześniej tak łatwo spisała go na straty.
— Przepraszam — powiedziała łamiącym się głosem. Nic już nie widziała przez łzy, gdy klęcząc przyłożyła dłonie do czoła i wydała z siebie wymieszany z krzykiem szloch. — Przepraszam! Ja ciebie też, Gin! Tak strasznie, strasznie... Ja ciebie też kocham.
On wiedział. Mogłaby przez kolejne lata milczeć, gdyby żył, ale i tak by wiedział. Znał ją za dobrze, wystarczyło mu jedno spojrzenie, by przejrzeć jej myśli i uczucia. Nie musiała mu nic mówić.
Wiedział. I też ją kochał.
Ona też wiedziała.
Niedawno nie mogła mu wybaczyć, że zdradził. Teraz nie mogła wybaczyć, że odszedł. Nie mogła darować sobie, że pozwoliła sobie wątpić. Cóż z tego, że wewnątrz niej tliła się nadzieja na to, że Gin ma jakiś plan? Cóż z tego, że chciała w niego wierzyć? Ostatecznie zwróciła swój miecz przeciwko niemu.
Długo marzyła o jego ustach. Pragnęła poczuć je na swoich, pragnęła poczuć ciepło jego dłoni. Teraz najbardziej na świecie chciała tylko jego oddechu.
— Dlaczego musiałeś ginąć? Przecież miałeś plan. Czemu go zlekceważyłeś?
Gdyby bardziej na siebie uważał, mógłby tu teraz z nią być. Gdyby nie stracił czujności, mogłaby nigdy nie znaleźć tego listu, bo po powrocie do domu Gin by tu przyszedł i go zniszczył. Na pewno tak właśnie by postąpił, a potem poszedłby do jej pokoju z kolejną mało ważną informacją na kartce i obudził ją delikatnym muśnięciem palca. Dokładnie tak jak zawsze.
Gdyby, gdyby, gdyby.
Gdyby tak bardzo nie bała się, że może się mylić, spróbowałaby go przekonać, żeby powiedział jej prawdę. Nie walczyłaby z nim. Rozmowa działała cuda, jeśli ludzie chcieli ze sobą rozmawiać, a ona z nim chciała rozpaczliwie. Miała wrażenie, że brakuje jej każdego wydawanego przez niego dźwięku, każdego oddechu i widoku tego zniewalającego uśmiechu, który nigdy nie schodził mu z ust.
Ichimaru Gin był wężem. Podstępem zbliżał się do ludzi i odkrywał ich słabości. W przypadku Matsumoto odkrył siebie, ponieważ to on był jej największą słabością.
— Matsumoto...?
Rangiku nie poruszyła się, gdy rozpoznała głos Kiry. Nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem i nie przestała płakać.
Chłopak kucnął przy niej i ostrożnie, jakby z wahaniem ją przytulił. Pozwolił, żeby oparła głowę o jego ramię i zaczął płakać razem z nią.
— Czy to kiedyś minie? — spytała, gdy czas płynął, a cisza stała się nie do zniesienia.
— Kiedyś. Nie dzisiaj i nie jutro — powiedział Kira. — Kiedyś.
Matsumoto płakała i płakała, mając nadzieję, że ból w piersi w końcu ustąpi. Nawet jeśli nie stanie się to dzisiaj i z całą pewnością nie jutro, chciała, żeby stało się kiedyś. Chciała móc znów myśleć o Ichimaru Ginie z uśmiechem na ustach.
Chciała kochać go bez bólu, tak jak on teraz kochał ją.
Jeżeli jutro miałabyś się zamienić w węża i zacząć pożerać ludzi, a tymi samymi ustami, którymi ich pożerałaś, wykrzyczeć do mnie "Kocham Cię!", czy wciąż byłbym w stanie powiedzieć "Kocham Cię" w ten sam sposób, co dziś?
― Ichimaru Gin
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top