Rozdział 7 - część II



– Kto z tobą idzie? – padło gdzieś z lewej. Oświetlona płonieniem pochodni twarz wyskoczyła na nich z cienia. Dłoń niosąca światło zatoczyła przed starcem łuk, odsłaniając przed pytającym pomarszczone, blade oblicze. – Kucharz? – Głos mężczyzny był śmiesznie buczący, stłumiony przez zatkany katarem nos.

– Szef kazał przyprowadzić kogoś zaufanego... No i masz. – Gustavo wcisnął się pomiędzy nich, nie dając Rodonowi szansy wypowiedzenia się za samego siebie. Starzec nie oponował. Tak czy siak, nie miał nic do powiedzenia. Może nie tyle nie miał, co był zbyt zdezorientowany, by sformułować jakąkolwiek myśl i wyartykułować ją choćby szczątkowym zdaniem.

– Ręczysz za niego? – zabuczał mężczyzna o znajomej z widzenia twarzy. Rodon nie pamiętał jego imienia.

– Ufam mu.

– Zaufanie nie zwalnia cię z odpowiedzialności.

– Pozwólmy, żeby to szef zadecydował. – Pewność siebie Gustava, każdego zniechęciłaby do dalszej dyskusji, ale nie skruszyła jeszcze jego rozmówcy.

– Niech cię, młody... – Zakatarzony osiłek nie wyglądał na zadowolonego. – Było przyprowadzić Egona.

– Egona? – Prychnął chłopak – Egon ma długi jęzor. Aż dziw bierze, że się o niego nie potyka.

– Na Jaśniejącego! – wydarł się ktoś z głębi placu. Przez dwa niewysokie świerki i słabe światło Rodon nie mógł dostrzec samej postaci, ale rozpoznał głos Willsona. – Neres! Wpuść że ich wreszcie! Nie mamy czasu! – Willson był wściekły, co u człowieka znanego ze stoickiego spokoju, nie oznaczało niczego dobrego. Gustavo wspominał o trupie, jednak Willson służył swego czasu w armii, toteż wielokrotnie miał do czynienia z rannymi i trupami. Najwyraźniej w centrum placu wydarzyło się coś, co nawet jego wyprowadziło z równowagi.

Klatkę stojącą w centralnym punkcie pieczołowicie zagospodarowanej przestrzeni, otaczało kilka wbitych w ziemię pochodni, trochę dłuższych niż ta, którą niósł Neres. Płomienie niechętnie rozpraszały ciemność. Czarna ziemia chłonęła większość światła, pozostawiając im do dyspozycji trochę ciepłego, niemal eterycznego blasku. Willson ponaglał ich, machając długim metalowym przedmiotem z drewnianym uchwytem. Rodon nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Wprawiony w ruch przedmiot przypominał trzonek buławy z odłamaną głowicą. Po jego lewej, wsparta na łęczysku solidnego łuku, stała Elvira, drobna kobieta o chłopięcej budowie i krótko ściętych, płowych włosach. Mówiono na nią Żmija. Wyniosła, impulsywna, wyrachowana, podążała za szefem jak cień. Była jego osobistą strażą, najwierniejszym pachołkiem, który ślepo wykonywał każdy rozkaz. Jej surowe oblicze zmierzyło starca, po czym odezwała się oschle do Neresa:

– Jak zwykle wszystko komplikujesz.

– Chciałem się upewnić, że mamy odpowiedniego człowieka. – Wciągnął do gardła wypływającą z nosa wydzielinę.

– Patrząc na ciebie, sama zaczynam mieć wątpliwości, czy aby na pewno wszyscy tu obecni są odpowiednimi ludźmi. – Spojrzała na niego z pogardą.

– Elvira, zważaj na słowa! – zabuczał rozdrażniony. Nie podobało się mu, że baba, do tego tak niepozorna, podważa jego męski autorytet.

– Kucharz może być. – Narastający konflikt przerwał ktoś siedzący na drabiniaku z dala od źródła światła. – Gustavo wspominał, że stwór go toleruje.

– Szefie?! To, co mamy teraz robić?! – krzyknął chłopak, podekscytowany niespodziewaną możliwością interakcji z pracodawcą.

– Czekać. – Zobaczyli, jak postać na drabiniaku odpala cygaro, nie przejawiając większego zainteresowania koleją zdarzeń.

Rodon nadal nie rozumiał co się działo. Wszyscy, choć podenerwowani, wydawali się jednocześnie przesadnie opanowani. Tylko Willson zerkał sporadycznie w stronę klatki, wyczekując czegoś z niecierpliwością podszytą niepokojem. Neres także przywdział perfekcyjną, fałszywą maskę, ale jego, zdradzały drżące dłonie i rozchybotane łuczywo gubiące rozżarzone iskry. Rodona od klatki dzieliło dobre parę metrów. Zatrzymał się kilka kroków za bramą i jak dotąd w milczeniu słuchał zgromadzonych. Skoro towarzysze zamilkli, zatracając się we własnych myślach, przeniósł uwagę na stojący w oddali wóz. Gdzieś spomiędzy trzasków płonących pochodni i odległych zawodzeń wilków, przebijał się nieprzyjemny gulgoczący dźwięk. Mrużąc powieki, przyjrzał się uważniej frontowi przyczepy. Mógłby przysiąc, że za kratami ktoś stał. Wysoka, smukła postać z położonymi wzdłuż tułowia ramionami, nieruchoma niczym szmaciana lalka.

– Po... moc... y – rozległo się cichutkie, prawie niezrozumiałe słowo, wykrztuszone między gulgotem a łapczywym zassaniem powietrza. Nastąpił jęk i dalsze, wilgotne gulgotanie, nasuwające obraz gotujących się ziemniaczanych kluch.

– Kto tam jest? – Nie wytrzymał. Podejmując błyskawiczną decyzję, szybko zmniejszył dystans dzielący go od centrum placu. Spontaniczne działanie przytomnie powstrzymał Willson, chwytając go energicznie za rękaw.

– Nie chcesz na to patrzeć staruszku.

– Ale, ktoś tam jest – nie dawał za wygraną. Na morzu niejednokrotnie, bez namysłu rzucał się na ratunek zaplątanym w sieci kolegom, którzy podczas wysokiej fali niefortunnie zsunęli się z pokładu. Wciąż miał tę manierę, nabyty wzorzec postępowania, w którym ważniejszy staje się inny człowiek, aniżeli zdrowy rozsądek.

– Im już nie można pomóc. – Willson przelotnie zerknął na smukłą, wyprostowaną sylwetkę w klatce. Osoba ta ewidentnie nie żyła. Choć wydawała się stać na baczność, w rzeczywistości wisiała kilkanaście centymetrów nad podłogą, utrzymując ciężar wiotkiego ciała na wciśniętej pomiędzy kraty głowie. Guziki długiego płaszcza rysowały z piskiem o szczeble, a spomiędzy połów umazanego krwią odzienia zwisały pasma śliskich wnętrzności. Pod nieboszczykiem zebrała się lepka kałuża, nieprzerwanie napełniana spływającymi do niej płynami, wyciekającymi z otwartego podbrzusza. Rodon złapał się w pasie i zwymiotował. Podtrzymywany przez Willsona, dygotał z szoku i obrzydzenia.

– Mówiłem. Było brać Egona – parsknął Nered, ale nie odważył się spojrzeć na brutalnie otworzone zwłoki. Zamiast tego patrzył, jak Elvira z dezaprobatą wywraca oczami.

Gustavo podbiegł do starca.

– Musisz wziąć się w garść – wyszeptał mu do ucha. Zależało mu głównie na własnej reputacji, ale gwałtowna reakcja staruszka niewątpliwie go zaniepokoiła.

– Nie sądziłem... – zaczął, wycierając sobie brodę.

– Że jest aż tak paskudnie? – Dokończył Willson.

Przytaknął. Nadal czuł na języku posmak treści żołądkowej. Obrzydliwy kwaśny smak, pomieszany z goryczą wypalonego tytoniu.

– Myślałem... W zasadzie nie wiem, co sobie myślałem. Wydawało mi się, że w klatce jest ktoś żywy.. ale jak mógłby? Prawda?

Willson westchnął. Potrafił obchodzić się z ludźmi na polu bitwy. Umiał radzić sobie z podobnymi przypadkami. Kucharz był w relatywnie dobrym stanie, a jego rekcja, podręcznikowa w takich sytuacjach. Przeżył chwilowy szok, jednak szybko dochodził do siebie. Wiedział, że staruszek sobie poradzi, potrzebował tylko trochę więcej czasu niż pozostali.

– Tak, jak mówi młody - musisz wziąć się w garść. Wiem, że nie jest to łatwe, ale dasz sobie radę. – Poklepał go po plecach, okazując wsparcie.

– Po co ja tu w ogóle jestem?

– Trzeba będzie to uprzątnąć. – Kiwnął głową na trupa. – We czwórkę sobie nie poradzimy.

– Jak chcecie go stamtąd wyciągnąć? – Niechętnie spojrzał na porozrywane ciało.

– Właśnie próbowaliśmy to ustalić. – Były członek królewskiej armii obszedł, to co wylało się z żołądka kucharza. – Skrzynia jest zamykana. Mamy wieko, które wsuwa się za jej ramę. Umieszczenie go na miejscu to nie problem. Do tego wystarczę ja i Nered. Gorzej ze zwabieniem bestii do środka... Nie potrafimy odciągnąć go od drugiego ze złodziei. – Wskazał instynktownie w miejsce, gdzie znajdował się stwór.

Oswojone z półmrokiem źrenice wyłapały dwa kształty w prawym, tylnym rogu klatki. Wielkiej sylwetki nie można było pomylić z nikim innym, ale z trudnością przychodziło określenie czym jest podłużny kształt, spoczywający pod spodem. Równie dobrze mógł to być człowiek, jak i zwichrowany worek. Leżąca postać nie poruszała się, jednak to właśnie od niej dochodził nieprzyjemny gulgot.

Rodon zbliżył się tam wraz z nieodstępującym go Willsonem. Pozostali obserwowali, nie paląc się do podjęcia jakichkolwiek czynności.

Stwór klęczał, jednym kolanem przyciskając do podłogi nieco otyłego oprycha. Wielka łapa spoczywała na piersi nieszczęśnika, nie pozwalając mu zaczerpnąć porządnego oddechu. Musiał być pogruchotany, bo poruszał jedynie dłońmi i jedną ze stóp. Nie ruszał nimi, bo chciał się uwolnić, drgały mu same, z bólu. Na widok mężczyzn spróbował coś powiedzieć. Z jego rozciągniętych w dziwnym grymasie ust uszedł tylko skrzek. W przypływie ostatnich sił sięgnął ku nogawce własnych spodni i z dzikim wrzaskiem ugodził stwora w udo. Cios nie był silny, a ostrze taniego kozika upadło zaraz na dno klatki. Rozwścieczony stwór naparł na swoją ofiarę, dociskając ją do podłogi. Spod wielkich paluchów dał się słyszeć trzask łamanych żeber. Rodon wycofał się, wpadając na zaskoczonego Willsona. Klatka piersiowa oprycha zapadła się, z jego ust pociekła czerwona piana, brudząc mu oba policzki. Miażdżone kości zapadały się coraz głębiej i głębiej w ciało, aż ich fragmenty wgniotły się w blachę, wraz ze skrawkami ciepłego mięsa. Spawy zaczęły trzeszczeć, podłoga wybrzuszyła się od dołu i wtedy powietrze przeszył huk. Rodon aż upadł na ziemię, osłaniając uszy. Z końca dziwnego przedmiotu trzymanego przez Willsona uchodził dym.

– Chowaj się do skrzyni albo odstrzelę ci łeb! – Mężczyzna wepchnął coś do szczeliny między dymiącą rurką a uchwytem. Stwór posłuchał. Złodzieje byli martwi.

Zebranych czekało sprzątanie, pozbycie się zwłok i obietnica zachowania wszystkiego w sekrecie.  

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top