Rozdział 3



(Erberoon)

Z pordzewiałych, nieoliwionych zawiasów posypał się rudy pył. Ktoś załomotał w przytwierdzone doń drzwi, wystukując przypadkowy rytm zaciętości i determinacji. Wyrwana z głębokiego snu kobieta, poderwała się gwałtownie do pozycji siedzącej i instynktownie skuliła pod ścianą, tuląc do siebie grubą wełnianą derkę. Ogrzana ciepłem ludzkiego ciała barania skóra, podwinęła się jej pod nogi, odsłaniając niekompletny, pokryty zawiłą plątaniną pajęczych sieci stelaż łóżka. Długonogi pająk, wykurzony ze swojej dotychczasowej kryjówki poczynaniami sąsiada, czmychnął w przeciwległy kąt pokoju. Przebiegł pod staromodną etażerką, wyminął wypełnioną dogasającymi węglami kozę, by skryć się w bezpiecznym z jego punktu widzenia, cieniu dwuskrzydłowej szafy.

 –Do stu piorunów! Otwieraj te przeklęte drzwi! – Dało się słyszeć pomiędzy kolejnymi, gniewnymi uderzeniami. – Słyszysz, oślico?! Masz natychmiast je otworzyć!

Zlękniona dziewczyna z wahaniem opuściła stopy na podłogę. Wszechobecny chłód, ziębnącej chałupy otulił ją natychmiast, powodując na odsłoniętych częściach ciała gęsią skórkę. Oddychając głęboko, podeszła do drzwi stawiając krok za krokiem, jak gdyby szła po desce zawieszonej nad głęboką przepaścią. Czuła jak przechodzą ją dreszcze. Ich źródłem nie było jedynie zimno.Dygotała w obawie przed konfrontacją z rozjuszonym ojcem. Mimo to uniosła skobel, wpuszczając go do swojego niewielkiego pokoiku.

– Gdzie on jest?! – zapienił się natychmiast, plując przy tym we wszystkie strony. Albertowi, bo tak się nazywał, brakowało pięciu zębów, toteż opluwanie wszystkiego wokół nie było w jego przypadku niczym niecodziennym. Zwrócił w jej stronę suchą, zniszczoną twarz z przykuwającym uwagę szerokim, czerwonym nosem i spojrzał na nią swoimi przekrwionymi, pełnymi nienawiści oczami. – Co?! Ogłuchłaś?! Odpowiadaj, jak pytam!

 – Klemens... wyjechał – odpowiedziała posłusznie, oddalając się na bezpieczniejszą odległość, wynikającą z wieloletniego doświadczenia.

Patrzyła, jak ojciec z wysiłkiem przetwarza usłyszaną informację. Pionowa bruzda wytężonego myślenia rozciągnęła się na jego czole. Nie wytrzeźwiał jeszcze do końca. Śmierdziało od niego alkoholem, potem i wymiocinami. Od woni, jaką roztaczał wokół, robiło się jej niedobrze.

 – Co znaczy„wyjechał"? – zapytał tym razem ciszej. Potrzebował uspokoić się, aby choćby szczątkowo zrozumieć, co się do niego mówi.

– Dzisiaj przed świtem... Wyjechał do stolicy – wyjaśniła, siląc się na bezkonfliktowy ton. Pozorny spokój był w takich chwilach jedyną jej tarczą. – Dostał się do gwardii królewskiej. Będzie chronił księcia Benjamina.

Ojciec nad wyraz szybko pojął wagę wypowiedzianych przez nią słów. Wiadomości jak ta, nie słyszy się na co dzień, toteż i jego reakcja musiała być adekwatna do informacji. Jego poorana zmarszczkami twarz ułożyła się w grymas niemego przerażenia. Doskonale zdawał sobie sprawę ze skutków podjętej przez syna decyzji. Konsekwencji, jakimi ta decyzja miała obarczyć jego osobę, poczynając od każdej kolejnej sekundy. Klemens jako jedyny miał dotąd stałą pracę i to on dbał o finanse domu. To on kupował jedzenie, jak również tak bardzo potrzebny teraz opał. Dbał o to, aby nie zabrakło im nafty do lamp, nasion do ogrodu oraz paszy dla zwierząt. To Klemens zajmował się rąbaniem drewna, łataniem pojawiających się coraz częściej dziur w dachu, czyszczeniem chlewiku dla dwóch wieprzków i zagrody dla ich poczciwej starej szkapy. Albert pracował jedynie dorywczo. Łapał przypadkowe fuchy, aby mieć pieniądze na posiadówy w karczmach. Niespecjalnie przejmował się domem. Liczyło się tylko, by po powrocie z karczmy wszystko było w nim zrobione tak, jak należy. Od posiłków zaczynając, przez pranie i porządki, na obejściu kończąc. Pieniędzmi zajmował się Klemens, domem jego córka i tak było dobrze. Tak być powinno. Wyjazd syna rujnował dotychczasowy porządek, a Albert ani myślał zmieniać swoich przyzwyczajeń i wygodnego stylu życia.

 – Pójdziesz do pracy zamiast niego – zadecydował prędko, celując w nią brudnym palcem.

 – A co z domem?– zapytała niepewnie, dzieląc się pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy. Obecność ojca wpływała na nią jak bat na konia. Każde jego polecenie było rozkazem, który musiała wykonać za wszelką cenę. Rozsądek chował się za szerokimi plecami ślepego posłuszeństwa i strachu. – Kto się zajmie domem?

Spojrzał na nią jak na idiotkę.

 – Jak to kto, tępa oślico... Ty! Przed i po pracy masz zajmować się domem. Przejmiesz też obowiązki Klemensa. I nie mów mi, że nie dasz sobie rady – pogroził jej, machając tym samym palcem. – Już ja dopilnuję, żebyś dała. – Wyraziwszy swoje stanowisko, obrócił się na pięcie, obierając kierunek na kuchnię. Uznał, że przynajmniej tymczasowo zaradził budującym się problemom.

Kobieta przytaknęła odruchowo, mimo iż ten już dawno opuścił pomieszczenie. Zajmowanie się domem nie stanowiło najmniejszego problemu. Robiła to przecież od dziecka. Na zajęcia domowe przypadała większa część jej dnia. Umiała nawet zagospodarować sobie czas tak, żeby uszczknąć kilka godzin tylko dla siebie.Oczywiście w tajemnicy przed ojcem. Praca i obowiązki brata oznaczały harówkę od świtu do nocy. Jednak nie to niepokoiło ją najbardziej. Bała się, że nie będzie w stanie znaleźć pracy na tyle szybko, by nie rozeźlić człowieka, który tylko czekał na sposobność, aby móc ją znowu ukarać.

W pierwszym momencie pomyślała o Lilianie. Może przyjaciółka załatwiłaby jej tymczasową pracę w szklarniach? Gdy dłużej się nad tym zastanowiła, zrozumiała, że nie ma najmniejszych szans. Przynajmniej nie zimą. Nowych pracowników zatrudniali tam tylko wiosną... bez wyjątków. Poza tym należało pamiętać, że poza prowadzeniem przydomowego ogródka, nie posiadała przecież żadnego doświadczenia w ogrodnictwie. Co miałaby powiedzieć? Że potrafi wyhodować marchewkę i buraki? Zasadzić ziemniaki i opielić grządki? W szklarniach uprawiano samą egzotykę. Kwiaty, których nazw nie potrafiła powtórzyć, owoce i warzywa, których smaku zapewne miała nigdy nie poznać, całą masę ziół o przeróżnych właściwościach, a nawet takie cuda, jak rośliny żywiące się surowym mięsem.

Dwa lata wstecz, również zimą, czyli gdy obowiązków w domu jest mniej, dorabiała sobie w jednej z okolicznych tawern. Nie trwało to długo. Miała serdecznie dość nagabywania ze strony pojawiających się tam mężczyzn. Sprośnych komentarzy rzucanych w jej kierunku. Macania i klepania w pośladki, gdy przechodziła z zamówieniami pomiędzy stołami. Obiecała sobie, że jej stopa nigdy więcej nie postanie w takim miejscu i nie zamierzała tej obietnicy łamać. Pozostawali jej kupcy maści wszelakiej. Na tę chwilę wydawali się jedyną opcją. Tylko oni prowadzili interesy niezmiennie przez cały rok. Postanowiła popytać w sklepikach i na targowisku. A nuż znajdzie się tam ktoś, kto potrzebuje rąk do pracy.

Bogatsza w namiastkę planu, pospiesznie nałożyła na siebie pocerowaną bieliznę, parę grubych spodni z króliczych skórek, które sama sobie uszyła i obszerny, robiony na drutach sweter. Niedbale przeczesała włosy, oceniając swój wygląd w zaśniedziałym lustrze. Długie, mocno falowane, niemal kręcone włosy odrzuciła na plecy, zakładając za uszy kilka niesfornych kosmyków. Odsłonięta twarz sprawiała wrażenie smutnej. Pomimo delikatnych rysów i gładkiej, czystej cery nie wyglądała na okaz zdrowia. Cienie pod oczami wyraźnie dawały jej do zrozumienia, że jest fizycznie przemęczona. Pełne, różowe usta nie potrafiły szczerze się uśmiechać, a zielone, duże oczy zdawały się być przygaszone i puste, jakby duszę za nimi ukrytą męczyła jakaś wyjątkowo koszmarna choroba. Westchnęła ciężko.

Przed opuszczeniem pokoju, dorzuciła do kozy trzy kawałki drewna. Miała nadzieję, że żar utrzyma się do jej powrotu.

Ojca znalazła przy kuchennym stole. Jadł przyrządzone przez nią poprzedniego dnia ryżowe placuszki z miodem. Przeżuwał ciasto z na wpół otwartymi ustami, wpatrując się w parapet okna wychodzącego na zachód.

– Widziałem tam dziś tego przeklętego okonia – odezwał się, gdy nakładała do pieca. – Kurwiszon chciał się tu chyba dostać. Był zielony z gęstą łuską. Prawie taki sam, jak te karpie co fruwały ostatnio po izbie – opisywał wyimaginowaną rybę tak, jakby i teraz miał ją przed oczami. - Muszę pogadać z burmistrzem. Jak nic, to pieroństwo zalęgło się w jeziorze. Kij wie, co to jest i czego od nas chce. – Łypnął na córkę, która właśnie zamykała żeliwne drzwiczki. – A ciebie gdzie niesie? Po coś się tak opatuliła? Masz przygotować obiad.

– Obiad jest w garze na piecu. Ugotowałam przed snem. Kasza jaglana z cebulą. Nie wystygnie – wyrecytowała.

– Bez mięsa?! –Mało nie zachłysnął się plackiem.

– Sidła były wczoraj puste – odparła przepraszająco, jakby była to jej wina.– Klemens mówił, że to chyba lis kradnie nasz...

– Przeklęty lis! – Albert huknął całym przedramieniem w blat stołu, przerywając jej w pół słowa. – Już ja się z gnidą policzę! Kurwiszon jeszcze będzie robił za moją czapkę. - Kawałek przeżutego placka, wypadł na podłogę. Albert poderwał się z krzesła. Kręcił się przez parę sekund, najwyraźniej starając się coś sobie przypomnieć. Podszedł w końcu do dębowej skrzyni, ustawionej przy drewutni i wyciągnął zeń kuszę. Ze schowka nad komodą wydobył kilka bełtów. Zerknął przelotnie na córkę. –Pytałem, dokąd się wybierasz – przypomniał jej, skupiając się na sprawdzaniu stanu broni.

– Ja... Chciałam pójść poszukać pracy.

Wywrócił oczami. Przez lisa zupełnie o tym zapomniał.

– To, czemu sterczysz tam jak słup? Rusz się. Do pieca sam dołożę, jak będzie trzeba. Masz mnie za głupca, który tego nie potrafi?... Zresztą... I tak wychodzę po południu.

Wyminęła zajętego kuszą ojca, nie chcąc denerwować go swoją opieszałością. Nałożyła kozaki, narzuciła na siebie szare futerko, a na głowę naciągnęła puchatą czapkę.

– Jak wrócisz, masz porąbać drewno – usłyszała, nim zatrzasnęły się za nią drzwi.

Wychodząc z domu, odnotowała, że Klemens w końcu wymienił próg. Zrobił to zapewne, gdy położyła się spać. Uśmiechnęła się do siebie, zmierzając żwirową ścieżką w kierunku miasteczka.

---------------------------------------------------------------------------------

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top