Rozdział 17
(Attalrea)
Miarowe bujanie w siodle wprawiało Klemensa w niejasny stan zawieszenia. Znajdował się gdzieś pomiędzy jawą a snem. Z jednej strony świadom był otaczającej go rzeczywistości. Z drugiej, czuł się przypadkowym bohaterem, dziejącego się na jawie koszmaru. Jakiejś abstrakcyjnej mary, czepiającej się bogów ducha winnych ludzi. Niepewność jutra, lęk przed teraźniejszością i bolesna tęsknota za tym, co było, nim rozpoczął się ów niepojęty horror.
Widział wiejskiego chłopa jadącego przed nim na szczycie prostego wozu. Na szyi mężczyzny kropelki potu zbierały się w strużki, a ten metodycznie ścierał je chustką do nosa. Robił to tak często, że skóra na szyi zrobiła się czerwona. Był zdenerwowany. W rzeczywistości bowiem nie był to chłop, a strażnik niższej rangi. Miał za zadanie odstawić ich niepostrzeżenie poza region bezpośrednio podległy urzędowi miasta stołecznego Attala i zostawić poza granicą gminy, skąd dalej, udając obywateli sąsiedniego obwodu, mieli ruszyć już sami.
Widział milczącego generała, przebranego w podniszczone kupieckie odzienie, jadącego spokojnie na karym ogierze, cierpliwie utrzymującego tempo obitego dechami drabiniaka. Z obojętnością obserwował on książęcą stopę, wystającą spod rzuconych na wóz pledów. Wiele kilometrów za nimi, nie wyjechawszy jeszcze z podzamcza, związany chłopak szamotał się ponad pół godziny, nim Robern jednym solidnym ciosem rozwiązał stwarzający realne niebezpieczeństwo kłopot. Stał się tym samym w oczach Klemensa drugą po królu osobą, która najwyraźniej nie posiadała większych zahamowań przed wspomnianym wyżej sposobem pacyfikacji wysoko urodzonego młodzieńca. Chodź co do króla w tejże kwestii, można było mieć wątpliwości. Władca miał raczej w zwyczaju łagodzić problemy werbalnie.
Klemens, w przeciwieństwie do generała, patrząc na stopę Benjamina, doznawał swego rodzaju nawracających retrospekcji. Gdy przypominał sobie o fizycznej obecności nieprzytomnego chłopaka, w jego głowie odtwarzał się ciąg powtarzających się wydarzeń. Ciągle i ciągle od nowa. Pożar, ludzie zarzynający się bez choćby krzty refleksji, nieznanego mu ani z twarzy, ani z imienia woja, który wydawał mu absurdalnie brzmiące rozkazy, rozwrzeszczanego, osmarkanego księcia, wleczonego groteskowo za fraki przez znacznie ustępującego mu wzrostem generała, stajnie, sterty łachmanów, z których wyławiał te pasujące do jego sylwetki, generała siłą pętającego Benjamina grubą liną, wciskającego mu w usta kawałek starej szmaty, żeby nie mógł krzyczeć.
Inaczej by to wyglądało, gdyby Benjamin nie dowiedział się o wszystkim. Gdyby nie dociekliwość nastolatka oraz jego nieposłuszeństwo względem ojcowskich zaleceń, wszystko układałoby się wedle planu króla i Roberna. A tak? Wyszło, jak wyszło. Musieli improwizować. Cel ich podróży co prawda nie uległ zmianie. Nadal zdążali do Erberoon, gdzie zamierzali ukryć następcę tronu. Środek do celu też niemal się nie zmienił. Stanęło na tym, że udawać będą kupców. Zmieniło się za to najważniejsze, sposób ogarnięcia małolata oraz zachowania jego personaliów w sekrecie, w czasie podróży pomiędzy punktem A, a punktem B. Nieświadomego sytuacji w państwie, łatwiej byłoby kontrolować. Można by mu wmówić niemal wszystko. Tymczasem Benjamin znał sytuację. Niefartownie dla nich. Samodzielnie doszedł po nitce do kłębka.
– Za dużo myślisz. – Generał zrównał się tempem z Klemensem. – Weź się w garść i skup na swoim zadaniu – powiedział, nie zaszczycając adresata swych słów spojrzeniem.
Klemensa zastanawiało, skąd wiedział, że coś w ogóle chodzi mu po głowie. Jechał przecież kilka metrów za generałem, a on ani razu nie obrócił się w jego kierunku. Robern od samego początku stanowił dla niego zagadkę. Wiele o nim słyszał, lecz nigdy przedtem nie miał możliwości zobaczyć go na własne oczy, że już o zamienieniu kilku słów nie wspominał. Wśród członków gwardii, najemników i służby mówiono o Robernie, że to nieprzystępny, arogancki gość o zimnym usposobieniu, który potrafi i samego króla ustawić do pionu. Ową szorstkość w obyciu faktycznie dało się dostrzec już na pierwszy rzut oka. Mężczyzna ten wcale się nie uśmiechał. Jego oblicze nie wyrażało złości, strachu czy dezaprobaty. Poważny, stoicki wyraz twarzy przywarł do niego niczym maska. Roztaczał wokół siebie ciężką, autorytarną aurę. Coś w jego spojrzeniu wzbudzało w człowieku respekt, choć nie imponował sylwetką. Plotki o jego kuriozalnie niskim wzroście, rzeczywiście pokrywały się z rzeczywistością i Klemens, widząc go po raz pierwszy nie mógł wyjść z podziwu, w jaki sposób ktoś, kto bez problemu mógłby przejść pod jego wyciągniętym ramieniem tak, jak inni przechodzą pod futryną domowych drzwi, był w stanie dowodzić całą królewską armią.
– Panie Anton? – zagadnął do Roberna używając wymyślonego imienia, które wcześniej ustalili, aby ukryć swoją tożsamość. – Co zrobimy kiedy chłopak się obudzi?
Robern nadal na niego nie patrzył. Z uwagą obserwował drogę i toczący się po niej wóz. Nasunięty na głowę kaptur taniej opończy, zapobiegliwie skrywał jego oblicze. Jego twarz, znana okolicznym mieszkańcom, mogłaby przyciągnąć niechcianą uwagę, a wystraszeni wydarzeniami na zamku ludzie, już zaczęli prewencyjnie opuszczać miasto. Ci, którzy mieli taką możliwość, na wszelki wypadek przenosili się do rodzin i znajomych na prowincję. Główny trakt zapełnił się wozami, karetami, jeźdźcami, a nawet pieszymi niosącymi na plecach swoje toboły. Większość z nich uciekała w pośpiechu, toteż bez przerwy ktoś ich wyprzedzał. Nikt nie chciał spędzić nadchodzącej nocy w ciemnym lesie. Mieszczuchów nie nauczono obozowania pod gołym niebem. Potrzebowali dachu nad głową i minimum czterech ścian wokół siebie.
– To zależy – Robern odezwał się w momencie, który uznał najwyraźniej za odpowiedni, do tego głosem osoby kompletnie niewzruszonej możliwością wystąpienia jakichkolwiek komplikacji. – Hipotetycznych możliwości jest wiele, a wszystkie one wynikać będą z tego, jak młody się zachowa. W każdym razie nie zaprzątaj sobie tym głowy. Chłopaka zostaw mnie. Skoncentruj się lepiej na wytyczeniu nam mniej uczęszczanych szlaków. Powinniśmy wybrać drogi, na których praktycznie nie ma ruchu. Każdy taki szlak się nada, byleby był przejezdny i były na nim jakieś wioski. Musimy przehandlować to, co nam zapakowano. Należy stwarzać pozory. Rozumiesz? – W odpowiedzi na pytanie, padło ledwo dosłyszalne burknięcie, potwierdzające klarowność słów generała. – Mniemam, że znasz dobrze te ziemie?
– Prawdę mówiąc znam tylko główny trakt – przyznał Klemens. – Niewiele w życiu podróżowałem. Te rejony są mi praktycznie obce. Co innego ziemie na południu, bliżej Erberoon. Je znam jak własną kieszeń.
– Mimo wszystko liczę, że dasz sobie radę – to rzekłszy stuknął strzemionami w boki konia, by zrównać się na powrót z wozem.
Klemens został sam ze swoimi myślami. Szczęściem w nieszczęściu, miał ze sobą mapę, dzięki której dotarł wcześniej do stolicy. Przy jej pomocy mógł sprostać oczekiwaniom generała. Wciąż jeszcze nie potrafił otrząsnąć się z faktu, że akurat jego wybrano do tak ważnej misji. Zbiegi okoliczności doprowadziły go do stanowiska, w przypadku którego, od roli jednostki zależało dobro całego kraju. Nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę, że był przecież nikim. Synem małomiasteczkowego pijaka. Do niedawna zwykłym pachołkiem, chłopakiem na posyłki, człowiekiem, który zarabia na życie chwytając się każdej fuchy. Ktoś taki stał się jedną z dwóch osób odpowiedzialnych za życie królewskiego syna. Los bywał przewrotny.
***
O zmierzchu dotarli do świerkowych borów. Wielkich połaci ziem obsadzonych ponad cztery dekady wcześniej gąszczem ciemnych iglastych drzew. Górujące ponad krajobrazem choinki tworzyły zwartą masę zieleni, pod którą panowało permanentne zaciemnienie. Bez światła, które nie potrafiło przebić się przez ogrom ciężkich od milionów igieł gałęzi, ziemie były tu jałowe i skąpo oprószone roślinnością. Miejsce to nie należało do najodpowiedniejszych lokalizacji dla rozbicia obozu, ale nie mieli wyjścia. Dawno już przekroczyli granicę obwodu, zostawiając za sobą zamek, stolicę oraz opuszczającego ich z nieskrywaną ulgą strażnika. Według mapy, na drodze, którą wybrał Klemens, przez najbliższe pięćdziesiąt kilometrów nie pobudowano żadnej osady ani zajazdu. Stan samego traktu świadczył natomiast o tym, że ruch w okolicy był niewielki. Niegdyś szerokie koleiny zdążyły zarosnąć mchem i zielskiem, przyjmując formę wąskich nitek. Wyglądały jak dwa równoległe cieki lawirujące pomiędzy pniakami.
Robern wypatrzył dla nich oddaloną od traktu nieckę. Miejsce poniżej ogólnego poziomu gruntu, czystym przypadkiem zupełnie suche i relatywnie wolne od opadłych gałęzi. Przewalony ponad nią dawno temu świerk zrzucił igliwie, otwierając im możliwość na zorganizowanie sobie prowizorycznego schronienia. Wystarczyło wyciąć nieco suchych konarów, a na pozostałych rozłożyć pledy, by stworzyć zadaszenie. Spać i tak mieli na matach. Pozostawiwszy wóz na poboczu, konie uwiązali blisko siebie. W razie niebezpieczeństwa, zachowanie zwierząt powinno ich zaalarmować w pierwszej kolejności. Wzięli się za pospieszne przygotowania, by zdążyć przed zmrokiem. Ciemność, choć gęstniejąca w dolnych partiach lasu, wciąż pozwalała rozeznać się w otoczeniu.
– Nie martwi pana, że Benjamin nadal jeszcze nie odzyskał przytomności? – zapytał Klemens, autentycznie zaniepokojony przeciągającą się niedyspozycją księcia. Kończył właśnie mocować ostatni pled, przyczepiając jego róg do pnia za pomocą wygmeranej z drabiniaka linki.
– Lukas, Klemensie – poprawił go generał, układając z zebranego chrustu foremny stosik pod ognisko.
– Przepraszam. Zapomniałem się. Wokół panuje taka cisza... Wydawało mi się, że mogę sobie pozwolić na chwile rozluźnienia.
– Nie odzywaj się jeśli nie jesteś czegoś pewien w stu procentach – głos Roberna był stanowczy, acz niekarcący. Zwyczajowo też nie patrzył na swojego rozmówcę, skupiając się na własnej robocie. – Nie podejmuj żadnych działań jeśli nie jesteś przekonany co do sytuacji, w jakiej się znajdujesz. To, że ci się wydaje, nie ma najmniejszego znaczenia. Przez takie podejście możesz się srogo rozczarować. Przyswój sobie, co ci powiedziałem, bo może ci to kiedyś uratować życie.
Za każdym razem gdy rozmawiał z generałem, czuł się jak smarkacz, któremu nie wyschło jeszcze mleko pod nosem, a był przecież niewiele młodszy od swojego kompana. Mało, że generał mówił mądrze i rzeczowo, to na dodatek dzięki specyficznej osobowości i sposobie zachowania, z miejsca umniejszał rolę swego rozmówcy do poziomu niedouczonego, niekompetentnego uczniaka.
– Przepraszam – powtórzył dla spokoju własnego sumienia.
Robern, przy pomocy krzesiwa rozpalił kopczyk startej, suchej kory, położony ówcześnie na hubce. Chwilę później niewielkie ognisko rozświetliło obozowisko.
– Odpowiadając na twoje pytanie... Chłopak jest przytomny od kilku godzin. Liczy po prostu na to, że uda mu się uciec kiedy zaśniemy. Co jak co, ale jego cierpliwość godna jest podziwu.
Usiedli przy ogniu nadziewając na naostrzone patyki, kawałki wędzonej kiełbasy. Klemens przyglądał się skonfundowany nieruchomemu ciału, ułożonego pod szałasem Benjamina. Na oko, chłopak wyglądał na nieprzytomnego. Nie ruszał się, powieki miał zamknięte. Leżał tak, jak go zostawili. W stroju parobka, z rozczochranymi, pełnymi fragmentów poszycia włosami. Aż pobladł gdy przypomniał sobie co ledwie ułamek czasu temu powiedział mu Robern. To, że wyglądał na nieprzytomnego, nie znaczyło wcale, że było tak w istocie. Jak miał podołać misji, skoro nie potrafił przyswoić sobie prostego polecenia? Zabolała go własna ignorancja. Brak samodyscypliny i rozkojarzenie.
Słowa generała potwierdziły się, akurat kiedy wgryzali się w upieczone nad ogniem mięso. Usłyszeli dobiegający spod pledów szelest i przepełnione pretensją buczenie.
Robern odłożywszy kiełbasę na pajdę czerstwiejącego chleba, wstał niespiesznie, kierując się w stronę księcia.
– Widzę, że przekalkulowałeś sobie w głowie to, co powiedziałem. Udawanie nie ma najmniejszego sensu.
Benjamin zapienił się natychmiastowo po usunięciu mu z ust, ograniczającego mu swobodę wypowiedzi knebla.
– Robern! Ty padalcu! Ty śmieciu! Ty... – Zapowietrzył się. Poczerwieniał po czubki uszu. Szczerzył zęby niczym schwytany w sidła drapieżnik. – Ty wredna kanalio! Jak śmiesz traktować mnie w ten sposób, pieprzony karyplu! Za kogo ty się uważasz, co?! Jesteś już trupem, słyszysz?! Mój ojciec każe cię ściąć za to co mi zrobiłeś!
Robern przykucnął tuż obok rzucającego się zajadle małolata. Podparł się łokciami na kolanach i przyglądał mu z opanowaniem godnym doświadczonego życiem wojownika. Chłopak na wpół siedząc, na wpół leżąc, prężył się natomiast i szamotał, kierując w jego stronę nienawistne spojrzenia.
– Nie myśl sobie, że ujdzie ci to płazem – wychrypiał zmęczony nagłym wybuchem. Od dłuższego czasu nie miał ani kropli wody w ustach, więc w końcu gardło odmówiło mu posłuszeństwa. Zaczął brzmieć jak wprawiona w ruch tara do rzepy.
– Skończyłeś?
Nie skończył. Widać było, że prędzej padnie na dobre, niż się uspokoi.
– Zapłacisz mi za to. Sczeźniesz w najpodlejszej celi pod murami zamku – zaczął od nowa, ale atak kaszlu przeszkodził mu w dalszym rzucaniu obelgami.
Klemens rozumiał doskonale punkt widzenia chłopaka. Doszło przecież do zamachu stanu. Jego państwo zostało zaatakowane przez wroga. Własny wuj zdradził ukochanego ojca, a jemu nakazano opuścić stolicę i siłą wywleczono z dworu. Zostawił za sobą nie tylko dom, ale i rodzica. Oczywiste, że chciał wracać. Chciał bronić królestwa i pomóc ojcu. Martwił się o niego. Nie potrafił przeżyć, że odsunięto go na bok. Nie chciał słuchać tłumaczeń straży i generała. Nie rozumiał, że robili to dla jego dobra.
– Klemens! Rozwiąż mnie natychmiast. To rozkaz! – skierował zainteresowanie ku swemu byłemu, prywatnemu gwardziście. Początkowo ignorował obecność członka Małej Gwardii, ale widać okoliczności go przyszpiliły i szukał każdej możliwej deski ratunku.
Klemens spuścił głowę.
– Wybacz, ale nie mogę tego zrobić.
Wobec odmowy, zignorował go ponownie.
– Robern! Masz mnie rozwiązać!
– Zrobię to, kiedy uznam za stosowne. Teraz jednak radziłbym ci, być nieco ciszej. Twoje wrzaski niosą się po całym lesie. Nie chciej, żebym znów musiał cię uciszać.
– Doprawdy? Hej! Ktokolwiek! – zaczął drzeć się ile sił w płucach, nie zważając na bolące gardło. – Pomocy! Porwali mnie! Halo! Jest tu ktoś?! Porwało mnie dwóch oprychów! Niech ktoś mi pomoże! Ktokolwiek! Wynagrodzę go w złocie! Jestem księ...
Robern złapał księcia za kamizelkę, podciągnął go sobie pod brodę i zakrył mu usta.
– A ostrzegałem.
Wyprostował się podnosząc za sobą Benjamina. Pochwycił go za chabety i pociągnął w las z dala od obozu.
Klemens obserwował wszystko spłoszony. Nie miał odwagi jakkolwiek zareagować. Generał obiecał, że zajmie się chłopakiem i właśnie wcielał obietnicę w życie. Metodykę podjął co prawda mocno dyskusyjną, ale nie jemu było się wtrącać. W końcu Robern znał księcia, odkąd tamten był niemowlakiem. Wiedział lepiej jak powinno się z nim postępować. Przynajmniej tak tłumaczył to sobie Klemens.
Choć stracił apetyt, dokończył posiłek, za towarzystwo mając jedynie parskające, strzygące uszami konie. Martwiło go, że jego kompani długo nie wracają. Różne scenariusze przychodziły mu do głowy. W większości te niekoniecznie przyjemne. Z niepokojem wyglądał za nimi, starając się dostrzec coś poza wąskim kręgiem światła. Aż wreszcie, po dobrej godzinie, wrócili. Robern popychał przed sobą rozwiązanego chłopaka. Pomimo niewesołej miny, nastolatek sprawiał wrażenie pogodzonego z sytuacją. Klemens nie dociekał, w jaki sposób generałowi udało się go przekonać. Niemniej dowódca królewskiej armii był na tyle spokojny o chłopaka, że jak gdyby nigdy nic wrócił do pozostawionej przy ogniu kolacji, wskazując ówcześnie Benjamionowi worek z jedzeniem i wolny kij. Młody bez słowa, omijając wzrokiem Klemensa, nieporadnie nadział pęto na szczyt prowizorycznego narzędzia i usiadł na ziemi, podkulając nogi. Władował kiełbasę w sam środek ognia, nie mając zielonego pojęcia, jak powinno się ją piec.
– Musisz podnieść ją wyżej, ponad płomienie. Inaczej przepalisz kij i spalisz mięso – poinstruował go dobrodusznie Klemens.
Nie podziękował za dobrą radę, ale posłuchał. Piekł kiełbasę, dopóki skórka niemal zupełnie nie sczerniała, a później zjadł ją z grymasem niesmaku, zagryzając suchym pieczywem. Wyglądał jak góra nieszczęść. Rozczochrany, umorusany ziemią, poplamiony ściekającym tłuszczem. Obcy nie wziąłby go za księcia. Faktycznie przypominał teraz wiejskiego pachołka. Zdradzała go jedynie mina. Wciąż było w nim coś z dostojnika. Władczy, pogardliwy wzrok.
Noc przebiegła bez dalszych komplikacji. W dalszą drogę wyruszyli wraz ze wschodem słońca, a Klemens awansował na powożącego. Jego konia uwiązano do wozu, w którym podróżował Benjamin. Generał natomiast trzymał się na rzut beretem przed nimi. Klemens zaczął zastanawiać się, co powie rodzinie, kiedy dotrą na miejsce. I przede wszystkim, czy przypadkiem nie ściągnie na siostrę niebezpieczeństwa. Obawa ta miała towarzyszyć mu przez wiele kolejnych dni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top