Rozdział 5



(TraktKrólewski)


Nieprzespana noc, to najgorsze, co może przytrafić się człowiekowi przed wyruszeniem w długą podróż. Tym bardziej,  jeśli mowa o człowieku, który po raz pierwszy miał wziąć udział w tego typu wyprawie. Liczna grupa współtowarzyszy oznaczająca mnóstwo gęb do wykarmienia i cała masa różnorakich problemów - zarówno tych przewidywalnych, wynikających z oczywistych trudności i obowiązków każdego z osobna, jak i tych całkowicie niespodziewanych mających swoje źródło, o dziwo, u tych samych przyczyn.

Kilkanaście ciężkich wozów różnorakich gabarytów. Wszystkie toczące się na wielkich drewnianych kołach, okutych metalową bednarką. Wszystkie z tendencją do zakopywania się na co bardziej zapuszczonych traktach, w najmniej sprzyjających okolicznościach.

Do tego dochodził wiek, który co niektórzy określiliby sędziwym, mimo iż ten, którego tyczył się ów pozorny problem, nie czuł się wcale starcem. Miał co prawda siwe włosy i brodę dość wiekowej osoby, ale nie odnosił wrażenia, że oto zaczęły się ostatnie, niemrawe lata jego życia. Miał nadzieję, że w zapasie pozostało mu ich jeszcze całkiem sporo. Nie miał oczywiście tyle wigoru co kiedyś i wszystko, za co się zabierał, przychodziło mu z większym lub mniejszym trudem, ale był w stanie dokończyć każdą podjętą pracę. Wolniej, ale jednak. Wyprawa również, z założenia, miała odbywać się według powyższej reguły. Tak powiedział mu Wilson, prawa ręka pracodawcy.

– Nie masz się czym martwić – mówił, klepiąc go przyjaźnie po plecach. – Możesz trzymać swoje tempo, byleby robota nie stała w miejscu.

Nie ukrywał przy tym, że przyjęto go, bo ludzi do pracy im brakowało, a chętnych można by zliczyć na palcach jednej ręki. Rodon może i nie był wymarzonym pracownikiem, ale przynajmniej był chętny i nie stawiał wygórowanych warunków zatrudnienia. Dwa Złotniki na miesiąc i prycza w jednej z mieszkalnych przyczep w zupełności mu wystarczały. Jako główny kucharz, o jedzenie martwić się nie musiał. Nie tylko spożywał ugotowane przez siebie posiłki, ale i podjadał w trakcie ich przyrządzania. Zakładał też, że życie w drodze pomimo wszelkich niedogodności, nie sprawi mu większych kłopotów. Martwiło go jedno: Wielka klatka i jej tajemniczy mieszkaniec. To przez niego nie zmrużył oka. Każdorazowa próba zaśnięcia kończyła się powracającymi echem, wydarzeniami minionej nocy. Nie dowierzał, że sam widok kryjącej się w ciemności istoty, aż tak wyprowadził go z równowagi. Co gorsza, miał do niej wrócić. Karmić ją. Było to jedno z jego zadań. Zadanie, o którym nie było mowy podczas naboru. Zadanie, które mroziło mu krew w żyłach. 

Obecnie, zajmując swoją pryczę, oparty o dębową ściankę powozu, próbował skupić się na równym oddechu. Wyruszyli trzy godziny wcześniej, zaraz o świcie, a on od tego czasu siedział tak i pozwalał swojemu ciału podskakiwać wraz z każdym kolejnym wybojem. Jego dwaj współtowarzysze: blondyn o małych świńskich oczkach oraz potężny młodzian o ogolonej na łyso głowie i kruczej bródce, spali na zapas, pochrapując od czasu do czasu. Nie byli szczególnie rozmowni. Gdy zajmował swoje miejsce, przywitali go zdawkowo i krótko się przedstawili. Nie pamiętał już nawet ich imion. Wiedział tylko, że obaj byli zwykłymi pachołkami. Inaczej mówiąc: chłopakami od wszystkiego.

Westchnął ciężko bez wyraźnego powodu i w momencie, kiedy zamierzał przekręcić się na bok, co by ulżyć trochę odrętwiałym plecom, powóz zatrzymał się gwałtownie, szarpiąc nim silnie w przód. Obił się boleśnie o ściankę i rozcierał ciemię, przeklinając do siebie rozeźlony. Parę bagaży ułożonych luźno na półkach pod sufitem, pospadało na podłogę, czyniąc niemały rumor. Drzemiący mężczyźni ocknęli się z półsnu, powoli siadając na swoich siennikach. Wtedy też drzwi otwarły się na oścież, z hukiem obijając o zewnętrzną stronę leciwej przyczepy, na co wszyscy trzej panowie struchleli.

– Niech cię, Guścik! Nie umiesz pukać albo chociaż subtelniej otwierać tych pieprzonych drzwi? – warknął blondyn, nadal nie do końca rozbudzony.

– Och... – Gustawo, który wślizgnął się do środka, teatralnym ruchem zasłonił sobie usta. – Wybacz. Nie wiedziałem, że w tym powozie wiozą niewiasty.

Blondyn wyprostował się wojowniczo.

– A przywalić ci w zęby? – rzucił wyzywająco. – Po coś tu przylazł?

– Wygląda na to, że będziemy musieli zawracać – odpowiedział chłopak, szczerząc się głupkowato, zadowolony z sytuacji.

– Jak to zawracać? – wtrącił się łysy. – Co tam się znowu porobiło?

Gustavo pacnął się w sam środek czoła, dając im do zrozumienia, że coś mu się poplątało.

– Miałem na myśli, że musimy szukać innej drogi. – Chciał dać krok do środka, ale stopa obsunęła mu się ze stopnia i byłby wypadł na tonącą w błocie drogę. Zarechotał, ściskając framugę. – Rzeka jest trochę, tak jakby poza korytem. Nie da się dojechać do mostu. Pewnie kry gdzieś stanęły i zrobił się zator... Niedojdy z przodu się zakopały, więc będziemy musieli ich wyciągać, a później robimy nawrót i wracamy do ostatniego mijanego rozjazdu.

Rodon, który dotąd przypatrywał się całemu zajściu w milczeniu, dźwignął się z posłania gotów brać się za robotę.

– Zaraz. Moment. – Zatrzymał go Gustavo. – Ty idziesz ze mną. Oni zajmą się brudną robotą. – Skinął głową na chłopaków. W odpowiedzi blondyn splunął mu pod nogi i machając na swojego kolegę. Ruszyli ku wyjściu. Przepchali się przez drzwi, naumyślnie potrącając Gustava ramionami, nim zniknęli na zewnątrz.

– Mogę im pomóc – zaprotestował Rodon. – Nie raz wyciągałem łodzie na brzeg. Z wozem też sobie poradzę.

– Wierzę ci staruszku... ale dla ciebie jest inna robota. – Nakazał mu podążyć za sobą. Zwinnie wyskoczył z przyczepy, wprost na twarde pobocze, gdzie zachwiał się niebezpiecznie. – Szef kazał nakarmić zwierzaka, bo ze śniadania ostało się sporo żarcia. Szkoda, żeby się zepsuło – poinformował staruszka, gdy ten zrównał się z nim krokiem.

Rodon stanął jak wryty. Nogi stanowczo odmówiły mu posłuszeństwa. Nie był jeszcze na to gotowy. Nie tak nagle.

– Nie podoba mi się to – wymamrotał pod nosem.

– Widzę. – Chłopak doskoczył do niego w kilku susach. – Chcesz, to dam ci chwilę. Polecę po resztki, a ty... Nie wiem. Rób, co tam uważasz. Zaraz wracam.

Pobiegł wzdłuż kolumny wozów, obracając się co pewien czas wokół własnej osi. Zostawiając za sobą mdłą woń alkoholu i zdruzgotanego Rodona. Ten nie zdążył nawet poskładać myśli, jak młodzik pojawił się z powrotem. Niósł z sobą okopcony kociołek, zawieszony na półokrągłym, długim uchu. Ciężar naczynia przekrzywiał go na jedną stronę i ściągał wyraźnie na prawo. Doszedłszy do starszego mężczyzny, postawił resztki przed jego nogami.

– Ja mam to nieść, czy dasz sobie radę? – Beknął. – Trochę waży.

– Mogę ponieść – odparł niepewnie. Ciężar, chociaż w małym stopniu mógł odwrócić jego uwagę od miejsca, do którego mieli się udać.

– Jak chcesz. Żeby nie było, że się nie of... ofreo... oferowałem – wybełkotał.

– Znowu piłeś?

– Jak to, znowu? Piłem całą noc. Właściwie to nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem trzeźwy.

Rodon pokręcił głową z politowaniem.

– To jak? Idziemy, nie? – zaintonował chłopak.

– Mógłbyś to zrobić za mnie.

– Nie tchórz, staruszku. Mówiłem ci, że musisz się przyzwyczaić. Zobaczysz... Kilka razy i przywykniesz. Rano i tak zaniosłem mu żarcie za ciebie. Widzisz, jaki jestem wspaniałomyślny?

– Eh... Do cholery z tym. – Podniósł kociołek, by sztywnym krokiem ruszyć za kręcącym piruety Gustavem.

*

Przeklęta klatka z nocnego koszmaru znajdowała się niemal na samym końcu korowodu, wśród innych, mniejszych klatek z przeróżnymi zwierzętami. Do jej przedniej części doczepiono niewielki wóz z wysokim, żelaznym zagłowiłem, na którym zapewne siedział powożący, którego to akurat gdzieś poniosło. Cztery zaprzężone do całości rumaki, zarżały na widok pląsającego młodzieńca.

– No i jesteśmy – obwieścił, sięgając po michę, wepchniętą w kieszeń pod podłogą. – Tu ją znajdziesz. Widzisz – Popukał w metalową, poobijaną miskę. – baby nawet jemu gary myją.

W dziennym świetle konstrukcja klatki robiła jeszcze większe wrażenie. Skrzynię zbito najpewniej z buku, bo miała rdzawy odcień. Wyglądała na większą, niż zapamiętał. Kraty miały grubość dwóch kciuków i umiejscowiono je zaskakująco blisko siebie. Nie potrafił powiedzieć z jakiego stopu metalu były odlane. W każdym razie musiały być niezwykle mocne. Na coś, co można by nazwać wybiegiem, wysypano świeże siano, spod którego pobłyskiwała powgniatana w niektórych miejscach blacha. Mieszkaniec klatki krył się najwyraźniej w ciemnościach swojego pokaźnego legowiska. Zupełnie tak, jak nocą. Gustavo wydobył skądś długą tykę. Pewnie również znalazł ją pod wozem. Szykował się do wetknięcia ją w otchłań skrzyni.

– Wylej żarcie do miski i wsuń ją przez tamtą podajkę. – Pokazał na prostokątny otwór, utworzony z takich samych prętów, co reszta klatki. – Zaraz go wypłoszę.

Rodon w pośpiechu wykonał instrukcje. Wolał trzymać się na odległość, gdy tylko istota wyjdzie ze swojej kryjówki. Nie musiał czekać długo. Jedno dźgnięcie wystarczyło, by groźne warczenie poniosło się w powietrzu. Gustavo odsunął się, zabierając kij.

– Idzie. Widzisz, jaki dziś grzeczny?

Starszy mężczyzna modlił się w duchu, aby jego ciało nie obsunęło się bezwładnie na ziemię. Martwił się, czy jego serce wytrzyma siłę uderzeń, tłukąc się szaleńczo o żebra.

Zobaczył go w końcu. Najpierw głowę. Całkiem ludzką o ile nie brać pod uwagę spiczastych uszu i łypiących na nich demonicznych oczu. Żółto-czerwone tęczówki o kocich źrenicach, nerwowo przeskakiwały z jednego mężczyzny na drugiego. Istota zawarczała, obnażając dwie pary pokaźnych kłów, wystających z pozornie normalnego, ludzkiego uzębienia. Jego twarz przywdziała maskę zwierzęcia gotowego do ataku. Mocno zarysowana szczęka podkreślała ostre rysy, przysłaniane opadającymi na nie czarnymi strąkami włosów. Włosy stworzenia były tak długie, że ciągnęły się za nim po posadzce. Miejscami skołtunione i zmechacone z poprzyczepianymi do nich kawałkami siana i liści. Przyodziane jedynie w parę starych, podartych spodni, przygarbione zbliżało się do napełnionej resztkami miski. Najbardziej dziwiła Rodona barwa jego skóry, którą w pełnym słońcu określiłby jako ostygły popiół.  Istota miała też ogon. Cienki i długi względem ciała, zakończony czymś na kształt spłaszczonego grotu strzały. Poza tym była ogromna. Śmiało można by dać jej ze dwa metry wzrostu, a mięśniami z szerokiego torsu obdarować ze dwóch chłopa. Prawdziwy potwór. Potężny i niebezpieczny.

– Co to jest?– Silił się, by jego głos brzmiał normalnie, ale ten drżał, uparcie zdradzając roztrzęsienie.

Gustavo obszedł klatkę i stanąwszy przy Rodonie, wbił w ziemię długą tykę.

– Powtarzasz się. Mówiłem ci już, że nie wiem.

Przyprawiająca o ciarki istota szybkim ruchem zabrała miskę. W ciszy usiadła w przeciwległym kącie klatki, zwrócona twarzą w stronę lasu. Usłyszeli głośne mlaskanie.

– Co mu się stało? – Rodon wystawił palec w kierunku pleców, pokrytych dziesiątkami podłużnych blizn.

– Chodzi ci o te szramy? To od bata. Szef go lał, jak nie chciał się słuchać.– Wzruszył ramionami. – Teraz słucha tylko szefa. Nikogo więcej. Może wydawać się spokojny – I faktycznie się taki wydawał, zwłaszcza kiedy jadł. – ale to tylko pozory. Kiedyś regularnie wpadał w szał. Szef mu to wyperswadował. – Skinął na blizny. – Obecnie mało kiedy się wścieka. Tylko jeśli go sprowokować, a o to w sumie nietrudno. Wiesz, który to Borys? – zapytał nagle.

Rodon potwierdził. Nie odrywał wzroku od jedzącego potwora. Jak mógłby nie wiedzieć, kim był Borys? Borysa znał tu każdy. Gadatliwy powożący, który nie miał jednej ręki.

– On mu ją wyrwał. – Gustavo stał się nagle bardzo poważny. – Borys nie docenił zasięgu jego ramion. Wystarczyła sekunda nieuwagi i... Chlust! – Szarpnął rękoma w powietrzu, po czym gestykulował nimi, układając ruchy na wzór wody tryskającej z fontanny. – Krew lała się strumieniami. Bryzgała wszędzie. Cudem żeśmy go odratowali. Gdyby szef nie zawezwał tamtej starej znachorki, pewnikiem by mu się zmarło... Dlatego kraty są teraz węziej. Nie przepcha łap dalej niż do łokcia. Widziałeś jego ramiona? – Zrobił wielkie oczy. – Wyglądają, jak nie przymierzając, moje uda.  A nawet moim girom do nich daleko. Gdyby się wydostał... Rozczłonkowałby nas jak pisklęta – wypluwał teraz z siebie słowa tak podekscytowany, że o mało nie wlazł w rzucony obok gar.

– Jak zabiorę mu miskę?

– Sam ją odda. W sumie wyrzuci. Nie zna się na manierach. Sam widzisz, że żre łapami – Zastanowił się przez moment. Wciągnął gwałtownie powietrze i obrócił się do Rodona. – Nie było tak źle, co? Jak nie będziesz podchodził za blisko, to nic ci nie grozi... A teraz, chodź. Po miskę wrócisz później. Tak szybko jej nie wywali. Chłopaki coś się guzdrają. Chyba musimy im pomóc.

Odeszli idąc ramię w ramię. Rodon z pustym kociołkiem w garści, na nogach jak z waty. Gustavo pogwizdujący wesoło jakąś melodyjkę.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top