Rozdział 14 (Część 1)
Hesarion (20 lat wcześniej)
W jednym z doków portu w Hesarionie trwał rozładunek. Choć ukrop lał się z nieba, załoga uwijała się w pocie czoła, aby zdążyć z robotą przed nadciągającą nawałnicą. Po pochyłych, wzmacnianych żelaznym podbiciem trapach spuszczano wypełnione białymi wiórkami beczki. Opuszczonymi w innym miejscu stopniami, w pękatych, kamionkowych dzbanach znoszono sfermentowane kokosowe mleko, mające służyć za bazę pod produkcję słodkiego, mętnego alkoholu. Kawałek dalej, drewnianymi windami, obsługiwanymi na mocnych linach, spuszczano skrzynie wypchane włóknem pozyskanym z palmowych liści. Tego dnia, na ładunek składały się na same kosztowne towary, uważano więc aby ani jedna jego część nie wylądowała przypadkiem w słonych, przybrzeżnych wodach obmywających kamienne fundamenty nadbrzeża.
Kilku miejscowych robotników pomagało przeciągać skrzynie z windy na stały ląd. Chwytali je za nieduże dziury nawiercone na ściankach pod wiekiem i ustawiali na wozach, którymi te, wraz z oddelegowaną osobą miały pojechać dalej do stolicy. W Attali towar wymieniano na walutę, a za połowę jej wartości nabywano kolejne przedmioty handlu, które to z kolei miały popłynąć statkiem w drodze powrotnej.
– Panie kapitanie! – krzyknął rudy robotnik z kraciastą chustką zawiązaną pod szyją. Zamachał rękami krzyżując je ponad głową. Próbował w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. W tłumie ludzi, między zwałami towaru, ciężko było bowiem się odnaleźć.
Kapitan Rashei podszedł do najętego na czas rozładunku pracownika portu.
– Co takiego się wydarzyło? – zapytał, zakręcając między palcami jeden z długich wąsów.
– Z jednej skrzyni coś cieknie.
Rudzielec wskazał na zwleczony z windy pakunek, przy którym zebrała się malutka kałuża bezbarwnej cieczy. Większość tajemniczej substancji, zdążyła wsiąknąć w rozgrzaną słońcem ziemię.
– Do tego strasznie z niej cuchnie – uprzedził, kiedy podchodzili bliżej.
Kapitan nachylił się. Utrzymując słuszny dystans, wciągnął w nozdrza nieprzyjemną, lekko kwaśną woń. Cuchnęło amoniakiem, zgnilizną i zapuszczonym wychodkiem.
– Śmierdzi pasażerem na gapę – zaopiniował. – Niech ktoś poda mi łom.
*
Nie minęło pięć minut, jak sprawnym ruchem podważono wieko. Gwoździe nie stawiały większego oporu. Wyglądało na to, że wbito je w drewno po raz drugi, celując w te same miejsca, z których ktoś wcześniej je wyciągnął. Oczom zgromadzonych, bo w międzyczasie, na wieść o pasażerze na gapę, wokół skrzyni zdążył zebrać się mały tłumek, ukazał się przykry widok. Miejsce palmowych włókien zajmowało wychudzone ciało chłopca. Najprawdopodobniej dziesięcio- może jedenastolatek, leżał zwinięty w pozycji embrionalnej ubrany w brudne od fekaliów szorty i poplamioną koszulkę. Na obciągniętym na wygiętych w łuk plecach materiale odznaczała się wyboista linia kręgosłupa, stawy kolan i łokci nienaturalnie mu odstawały, a policzki poszarzały i zapadły się. Chłopiec miał zamknięte, zaropiałe oczy i spękane usta, a wokół niego walały się resztki zgniłego chleba i warzyw tak zepsutych, że nie można było ich zidentyfikować. Ściany po wewnętrznej stronie umazane były moczem i odchodami o brzydkiej, niezdrowej barwie. Odór ze skrzyni bił niemiłosierny, toteż ludzie w pośpiechu zaczęli zakrywać nosy i usta.
– Łee. – Jeden ze stojących najbliżej mężczyzn z rezygnacją machnął dłonią. – Już piździet.
– Chyba nie żyje – odezwał się inny, stając na palcach, aby mieć lepszy widok na ciało.
Kapitan, wstrzymując oddech, delikatnie trącił dzieciaka łomem.
– Trupy nie szczają. – Przypomniał wszystkim przytomnie. – Patrzcie – Wskazał zagiętym końcem łomu na wątłą klatkę piersiową – jeszcze oddycha.
Rzeczywiście, żebra chłopca unosiły się i opadały, choć bardzo powoli i nieregularnie.
– Jak pan sądzi – zagaił kapitana jakiś staruszek przyodziany w znoszone ciuchy i gruby fartuch do patroszenia ryb. – Jak on tam wlazł? Wieko było przecież zabite gwoździami.
– Ktoś musiał mu pomóc. Zapewne jeszcze przed etapem załadunku, kiedy towar stał na nabrzeżu. Musieli mieć czas, żeby ukryć tu chłopaka i prowiant na drogę, nie zostając przy tym zauważeni.
– Po co komu przemycać dziecko do Attalrei? – odezwał się rudy najemnik.
– Może to syn kogoś ważnego – podpowiedział głos z tłumu. – Bogaci często padają łupem przestępców. Może być, że odesłano go tu dla bezpieczeństwa.
– Chyba że młody szpieg! – krzyknął ktoś inny.
Kapitan Rashei gestem uspokoił zebranych. Sam zastanawiał się teraz nad wieloma rzeczami. Niemniej doszedł do kilku prostych wniosków. Wydedukował, że chłopiec na pewno nie był nikim ważnym: Miał na sobie najzwyklejsze, tanie łachy, a jego dłonie nosiły ślady fizycznej pracy. Nie był też szpiegiem wysłanym do Attalrei, a najpewniej na chybił trafił wybrał przypadkowy statek handlowy, nie wiedząc nawet dokąd ten płynie. Zobaczył, że ładunek stoi gotowy do załadunku i tyle mu wystarczyło. Zabrał ze sobą trochę pieczywa, oraz sporą porcję owoców i warzyw, które nie psują się tak szybko jak pozostałe, zapakował się z tym, do opróżnionej ówcześnie skrzyni i poprosił kogoś zaufanego o zamknięcie wieka. Gdyby wiedział, że statek płynie tak daleko, nigdy nie pokusiłby się na tę wyprawę.
– Nie powiedziałbym, żeby kryła się za nim jakaś ciekawa historia. – Postanowił podzielić się spostrzeżeniami z resztą. – To zwyczajny dzieciak. Gapowicz, jakich wielu trafia się na różnych łajbach. Wybrał pierwszy z brzegu statek i przypadkiem trafił akurat tutaj... Skeet, Fabien! – Zawołał do załogantów, stojących na skraju gęstniejącej grupy ludzi. – Wyciągnijcie go stamtąd, umyjcie i zanieście do miejscowego medyka.
Fabien zajęczał żałośnie. Z odrazą spojrzał na skrzynię. Nie uśmiechało mu się dotykać wytarzanego we własnych gównach chłopaka. Skeet natomiast stał twardo na swoim miejscu, samą skwaszoną miną wyrażając dezaprobatę dla przydzielonego im zadania.
– A nie lepiej go tam zostawić? I tak nie przeżyje. Starczy na niego spojrzeć — odezwał się z nadzieją Fabien.
– Tego nie wiemy. – Kapitan był nieprzejednany. – Dzieciak przeżył w tej skrzyni cały rejs, co w zasadzie nie powinno być możliwe. Należy docenić tak niezwykłą wolę życia. Warto więc może dopomóc jego ślepemu szczęściu. Czyż nie?
– Ale... kapitanie. Przecie to aż człeka cofa od tego smrodu. – Wtrącił się Skeet, facet o książkowo wręcz chłopskiej twarzy. W zasadzie nie tylko twarz, ale i cały Skeet wyglądał jak odciągnięty wprost od pługa. – Bydziem rzygać dalej jak widzim, jak tylko się tam schylim.
– To zatkajcie czymś nosy. Odkąd to wy tacy delikatni jesteście? Własnej załogi nie poznaję. Dam wam dziś podwójną dniówkę... albo niech stracę, nawet potrójną, o ile dzieciak przeżyje.
Tak, jak się spodziewał. Pieniądze prędko podziałały na wyobraźnię obu mężczyzn. Zakasawszy rękawy, z zatkanymi zwitkami mokrego materiału nosami, w rękawicach litościwie podarowanych im przez rybaków, rzucili się do pomocy.
*
Trzy dni później, czysty, przebrany w nowe ubrania, naburmuszony i jak najbardziej żywy chłopak siedział wciśnięty w kąt kapitańskiej kajuty. Ocknął się raptem parę godziny wcześniej i przez cały ten czas milczał niczym zaklęty. Nakarmiono go kurczakiem pieczonym w miodzie i napojono odżywczym sokiem z kumbusy. Pochłaniał posiłek tak łapczywie, że koniec końców zwymiotował na świeżo zmienioną dla niego pościel, przysparzając tym samym nowego kłopotu załodze statku. Nie przeprosił, ani nie podziękował. Ignorował życzliwy gest każdego, kto się nim zajmował. Ignorował wszystkich i wszystko, aż w końcu uznano, że chłopak widocznie albo jest niemy, albo nie zna miejscowego języka i dano sobie spokój z nawiązaniem z nim werbalnej interakcji. Kapitan mimo wszystko wierzył, że młodzian doskonale rozumie, co się do niego mówi, a i język w gębie ma całkiem sprawny. Zgadywał, że póki co, woli milczeć. Zapewne ze strachu przed sytuacją, w jakiej się znalazł, a odezwie się wtedy, kiedy uzna, że przyszła ku temu odpowiednia pora. Oczywiście milczenie chłopaka średnio go urządzało.
Ciemne oczy Rasheia, obserwowały cudem odratowanego gapowicza, spod lekko opadających powiek. Młody nie robił nic szczególnego, ot gapił się przez otwarte okno na czyszczących pokład ludzi. Rashei nie mógł uwierzyć, że skulony w kącie dzieciak, miał całe piętnaście lat. Tak przynajmniej twierdziła szeptucha, którą zawezwano do niego wraz z medykiem. Te tajemnicze wiedźmy znały się na rzeczy, toteż Rashei nie mógł mieć powodów, aby i tej nie zawierzyć na słowo. Z drugiej strony, fizjonomia chłopaka przeczyła słowom starszej kobiety. Jego prawdziwy wiek zdradzać mogły tylko rysy twarzy i zacięte, można by rzec buńczuczne spojrzenie. Dziwiło też kapitana to, jak szybko chłopak dochodził do siebie. Nocą, po tym, jak go znaleźli, wydawało się, że nie ma praktycznie szans na przeżycie. Nieprzytomny, dwa razy tracił oddech, pluł krwią po jego przywróceniu i gorączkował do tego stopnia, że medyk ledwo nadążał ze zmianą okładów. Skórę miał wówczas białą jak kreda i pozornie delikatną jak pergamin. Wyglądał jak ktoś, kogo wystarczyło szturchnąć pawim piórem, żeby się rozsypał. A teraz? Może jeszcze nie okaz zdrowia, ale na pewno ktoś, kto byłby w stanie dać drapaka o własnych siłach. Normalnemu człowiekowi tydzień czasu, jeśli nie więcej zajęłoby dojście do takiego stanu. Rashei szczerze go więc podziwiał. Miał też dobre przeczucie co do swojego niespodziewanego gościa, choć niepokoiło go nadmierne zainteresowanie, jakie ten kierował ku wiszącej za biurkiem szabli, a już w szczególności ku jego sztyletowi. Trapiło go to do tego stopnia, że wielokrotnie łapał się na tym, iż sprawdza, czy ma go nadal przy pasie. Śmieszne, całkowicie pozbawione logiki uczucie.
– Nie powiesz mi, co cię podkusiło, żeby się tu z nami zabrać, prawda? – zapytał, kierując uwagę chłopaka na swoją osobę. – Oczywiście, że mi nie powiesz. – Westchnął, natychmiastowo odczytując wyraz jego twarzy. Mieszaninę zniecierpliwienia i dziwnej pogardy.
Wyciągnął zza pasa sztylet. Podrzucił go kilka razy, niby od niechcenia. Jako że siedział na krześle ustawionym przy drzwiach, milczący towarzysz miał na niego doskonały widok. Rashei zastanawiał się, jak zmusić go do mówienia. Dobra przynęta zwykle działała w takich sytuacjach, a jeszcze gdyby trafić w słaby punkt, mogłoby się udać, odblokować jęzor upartemu małolatowi.
Jaki jest twój słaby punkt? Myślał gorączkowo, kiedy obaj w ciszy mierzyli się wzrokiem. Sztylet raz po raz wirował w powietrzu, zataczając regularne kręgi i opadał rytmicznie, za każdym razem układając się rękojeścią w dłoni. No, mały... Jakie ty możesz mieć słabe punkty... Wyglądasz mi na takiego, co lubi zadzierać nosa i normalnie pewnie nie szczędziłby języka w gębie. Takiego co potraf komuś dopiec i bez trudu odpyskuje tak, że pójdzie drugiemu w pięty, a mimo to uwziąłeś się, żeby milczeć. Tak, jesteś uparty, nie ma co. Sam już nie wiem, czy się boisz, czy coś sobie uplanowałeś pod tą ciemną czupryną. Jednego ci na pewno odmówić nie można, pewności siebie. Ciekawym tylko, skąd ty ją bierzesz, albo... Do czego ci ona potrzebna?
Wyprostował się w krześle, a rękojeść sztyletu spoczęła w jego dłoni. Uśmiechnął się do siebie w duchu.
– Wiesz co? – zaczął łagodnym tonem. – Nie może być tak, że my tu nad tobą skaczemy, a ty masz nas wszystkich w poważaniu. Zwłaszcza że zawdzięczasz nam życie, choć winien jesteś przestępstwa.
Niemal wytrzeszczył oczy. Chłopak bowiem prychnął pod nosem i ostentacyjnie obrócił się z powrotem ku oknu. Bogowie... Jak grochem o ścianę. Pomyślał poirytowany. Nie umiesz po dobroci, więc niech ci będzie...
– Dobra, chłopcze. Wobec tego czas porozmawiać na poważnie. – Jego ton stał się karcący. – Nie bardzo mam chęci ani czasu na twoje dziecięce fochy, czy cokolwiek, co próbujesz tutaj odstawiać, ale powiedziałem A, więc wypadałoby powiedzieć i B. Skoro podjąłem się ratowania twojej skóry, to jesteś teraz pod moją opieką i chcesz czy nie, jestem za ciebie odpowiedzialny. Przynajmniej dopóty, dopóki nie znajdę ci innych opiekunów.
Tym razem chłopak nieprzyjemnie łypnął na niego spod ukosa.
– Nie wiem jak w Grayhorn... Bo zakładam, że właśnie stamtąd pochodzisz... Ale w tym kraju bezbronnym dzieckiem może zainteresować się wielu złych ludzi. Zwłaszcza tutaj, w porcie, gdzie dziennie przewijają się setki osób. Małemu chłopcu, mogą przytrafić się różne złe rzeczy, nieważne jak uparty by nie był i jakiego twardziela by nie zgrywał, a tego byśmy nie chcieli, prawda?
Aura rozdrażnienia, która zawisła nad chłopakiem, gęstniała z minuty na minutę. Rashei praktycznie czuł, jak jego wrogość próbuje się do niego przedrzeć.
– Dlatego też rad byłbym, gdyby udało nam się porozumieć. Dobrze? – Kontynuował. – Jestem po twojej stronie. Uwierz mi. Sam mam synka w twoim wieku i doskonale rozumiem...
– Przestań zwracać się do mnie jak do dziecka! – warknął niespodziewanie chłopak. – To uwłaczające.
Rashei nie mylił się. Trafił w słaby punkt. Do tego poszło szybciej, niż mógłby sobie wymarzyć. Z jednej strony ucieszyło go to, z drugiej zmartwiło. Mimo wszystko nie odpuszczał.
– Jak inaczej miałbym zwracać się do jedenastolatka? - zapytał, celowo zaniżając jego, jak wierzył, faktyczny wiek.
– Mam piętnaście lat, nie jedenaście.
Czyli szeptucha się nie pomyliła.
– Robisz to celowo, prawda?
– Co takiego robię celowo? – Rashei udawał zdumionego.
– Zwracasz się do mnie w ten sposób. Chciałeś zmusić mnie do mówienia. Moje gratulacje. Udało ci się.
Rozeźlony chłopak zabawnie rozkrzyżował ręce na piersi. Faktycznie przypominał mu nieco syna, zwłaszcza kiedy tamten się złościł. Wyszczerzył się zadowolony, ale i mile zaskoczony bystrością chłopaka.
– Czyli piętnastolatek, tak?
– Masz z tym jakiś problem?
Rashei uśmiechnął się rozbawiony.
– Nie, nie mam problemu. Wybacz mi proszę. Nie miałem pojęcia, jak inaczej mógłbym skłonić cię do rozmowy.
– Nie miałeś pojęcia, więc postanowiłeś się ponabijać? Och, jakież to dojrzałe. A zresztą... Proszę bardzo, śmiej się. Zdążyłem przywyknąć. Poza tym i tak nie zamierzam tu zostać. Więc śmiej się, póki masz okazję.
– Skąd pomysł, że masz jakiś wybór odnośnie zmiany miejsca swojego pobytu? Powiedziałem, że jesteś teraz pod moją opieką i to nie ulega zmianie, niezależnie od tego czy lat masz jedenaście, czy piętnaście. Wciąż jesteś niepełnoletni, poza tym wisisz mi za towar z jednej skrzyni.
– Właśnie. Jestem niepełnoletni, jak sam błyskotliwe zauważyłeś. Niestety, ale wobec tego nie mogę zapłacić za twoje straty. Możesz więc albo mnie zabić, albo puścić, bo i tak nic na mnie nie zyskasz. Chyba że interesują cię chłopcy, ale wtedy pozwolę sobie wyręczyć cię w trudnej decyzji i sam z sobą skończę.
Głęboki oddech uratował kapitana przed wybuchnięciem śmiechem. Bogowie. Skąd on bierze te teksty? Pomyślał.
– Mogę też kazać ci odrobić to, co przez ciebie straciłem. W tym kraju piętnastolatkowie mają prawo pracować za zgodną opiekuna, a że w tej chwili opiekunem jestem ja, to z chęcią pozwolę ci na przykład myć pokład. Zostaniemy w porcie jeszcze dwa miesiące, nim nowa dostawa do nas nie dotrze, więc spokojnie spłacisz dług.
– Żyj marzeniami.
Rashei opuścił głowę. Nie miał sił do tego chłopaka. Sęk w tym, że też był uparty i niechby miało się trząść i walić, nie miał zamiaru pozwolić mu odejść. Nie, dopóki nie odpracuje długu. Owszem, Rashei potrafił być bezinteresowny, ale wszystko miało swoje granice. Inną sprawą było, że polubił tego pyskatego gnojka.
– W takim razie wyjaśnij mi proszę: Jak zamierzasz się stąd wydostać?
– Drzwiami, chociażby.
– Wystarczy więc, że zamknę drzwi.
Chłopak ściągnął brwi. Odetchnął też sobie spokojnie i jak gdyby nigdy nic wrócił do obserwowania załogi.
– Dobra. Starczy już. Znudziła mnie ta rozmowa. Odkryłeś, że potrafię wyartykułować kilka zdań, możesz sobie iść.
– Znudziła cię? – Rashei zamyślił się. – Nie pochodzisz ze zwykłej chłopskiej rodziny, mam rację? Za dobrze się wysławiasz jak na syna prostego chłopa. Nie należysz też do szlachty. To akurat widać gołym okiem. Ciekawym więc kim ty właściwie jesteś.
– Nikim kto mógłby sprawiać problemy dla tego kraju. Choć szczerze mówiąc, nie wiem nawet, dokąd dotarłem. Personalnie natomiast niczego obiecać ci nie mogę. Może być różnie w zależności czy się dogadamy.
Rashei nie mógł się nie zaśmiać. Kąciki ust same wyciągnęły mu się ku górze. Zatrzymałby tego chłopaka za zawsze, choćby dla samej frajdy prowadzenia z nim konwersacji. Nie obchodziło go, czego tu szukał, czy też przed czym mógł uciekać. Ufał, że nie był zagrożeniem. Pochodzenie? Schodziło na dalszy plan. Nie ono definiowało człowieka.
– Uznajmy, że się dogadaliśmy. Zostajesz u mnie dwa miesiące. Później, jeśli zechcesz, pomogę ci znaleźć dach nad głową. Jeśli nie, pójdziesz dokąd chcesz. Jaka jest twoja odpowiedź? Wybierasz porozumienie czy może mam się szykować na problemy?
– Żeby doszło do porozumienia, do głosu powinny wpierw dojść obie strony. Co to za porozumienie, kiedy tylko jedna ze tron ustala warunki?
– Masz rację. Podaj mi wobec tego swój warunek.
– Potrafisz walczyć?
– Czy potrafię walczyć? – To rzekłszy, wydobył zza pasa sztylet i rzucił nim w przeciwległą do okna ścianę, na której zawieszono drewnianą ozdobę w kształcie koła sterowego. Ostrze wbiło się czubkiem w pusty środek wielkości pomarańczy. – Co za pytanie. Nie bez kozery jestem kapitanem floty handlowej.
Chłopak mruknął coś niezrozumiale, wstał, niespiesznie podszedł do ściany i wyciągnął z niej sztylet, po czym wrócił do swojego kąta pod okno, oglądając po drodze broń. Rashei widział go dotąd tylko jako pacjenta leżącego pod cienką kołdrą, albo jako postać siedzącą z dala od niego. Nadal miał też przed oczami widok ze skrzyni. Teraz, mógł lepiej się mu przyjrzeć. Rzeczywiście, młodzieniec był wyjątkowo mikry jak na swój wiek. Niski i drobny jak dziecko. Po części wynikało to pewnie z wychudzenia, ale i tak wierzyć się mu nie chciało, że ma do czynienia z nastolatkiem.
– Zostanę jeśli nauczysz mnie walczyć.
Usłyszał tymczasem. Musiał się otrząsnąć, żeby odpowiedzieć.
– Niewiele zdołam cię nauczyć w przeciągu dwóch miesięcy, ale zgoda, jeśli to jest twój warunek. Sztylet, który trzymasz, niespecjalnie nadaje się do walki. To bardziej biżuteria. Znajdziemy jednak coś odpowiedniego na statku albo w porcie.
– Nie chodzi mi o sztylet.
Chłopak mierzył „biżuterię" w dłoni. Niespodziewanie fachowo sprowadzał jej wyważenie. Przyglądał się też wysadzanym perłami i cyrkonami pozłacanym zdobieniom, aż chwycił w końcu czubek ostrza między palce i cisnął sztyletem w koło sterowne. Zaskoczony Rashei aż podskoczył na krześle. Zupełnie się tego nie spodziewał.
– Miałem na myśli tę dziwną szablę za biurkiem. Naucz mnie nią walczyć.
Rashei nie odrywał oczu od tkwiącego u szczytu koła sztyletu.
– Dobrze. Niech będzie szabla.
– To jesteśmy dogadani.
Mówiąc to, chłopak minął krzesło Rasheia. Unosił właśnie rękę ku drzwiom. Kapitan nie zauważył kiedy ten zdążył się doń przemieścić.
– Dokąd idziesz?
– Jak to dokąd? Myć pokład.
– Nie powinieneś jeszcze leżeć?
– Nic mi nie jest. Poza tym, wystarczająco się ostatnio należałem. Ty bardziej wyglądasz mi na kogoś, kto powinien się położyć.
Nacisnął klamkę, otwierając wysłużone skrzydło.
Rashei chwycił go za nadgarstek, a palce bez trudu zacisnęły się wokół nasady dłoni.
– Nie martw się, nie ucieknę.
Po tych słowach wypuszczony z uścisku wyszedł za drzwi.
– A, i nazywam się Robern! – krzyknął jeszcze. – Mam już dość tego, że cały czas zwracasz się do mnie bezosobowo!
Kiedy drzwi się zatrzasnęły, pobladły Rashei podszedł do ozdobnego koła. Sztylet tkwił wbity w jego mocowanie, w wwiercony w ścianę, nieduży klin wielkości korka od wina. Ostrze sztyletu przecięło go idealnie na pół, przy czym weszło w drewno na połowę swojej długości, przez co pewnie widać je było i w sąsiedniej kajucie. Rashei musiał zaprzeć się nogą i użyć obu rąk, aby je wyciągnąć. Udało mu się nawet przy tym spocić.
Chowając sztylet za pas i ocierając czoło, wyjrzał przez okno. Na pokładzie stała mała postać wsłuchująca się w instrukcje ściskającego ryżową szczotę brodacza. Otaczała ich załoga. Wszyscy oni wyglądali niczym mewy pochylające się nad pisklakiem. Czynili też podobny hałas. Rashei miał dziwne, acz graniczące z pewnością przeczucie, że pewnego dnia pisklak ten zrzuci pióra i przeobrazi się w niebezpiecznego smoka. Modlił się w duchu tylko o to, ażeby ów smok, był po ich stronie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top