Rozdział 10


(Attala)

Położona w północnym segmencie zamku Sala Narożna, uznawana była za najlepiej wytłumione miejsce w całym kompleksie. Znajdowała się na końcu długiego korytarza, podzielonego na kilka krótkich odcinków, zamykanych osobnymi drzwiami, a jej grube ściany obwieszone ciężkimi kotarami, brak okien i strategiczne odosobnienie, zapewniały pełną dyskrecję. Leopold nie odezwał się słowem ani do Serviusa, ani do rychło przybyłego Roberna, nim się w niej nie znaleźli. W sytuacji takiej, jak ta, zaufanie stało się towarem deficytowym. Należało bardzo uważać, kogo i w jakim stopniu nim obdarowywać. Kamienie miały uszy, a szczeliny w cementowych spoinach mogły spoglądać wrogimi oczami.


Król wpadł do małej komnaty i pośpiesznie wziął się za rozpalanie szczap w okopconym kominku. Biorąc pod uwagę, że komin był jedynym słabym punktem pomieszczenia i hipotetycznie idealnym miejscem do podsłuchiwania toczących się poniżej rozmów, o ile ktoś przyłożyłby ucho do jego wylotu, dym stanowił najsensowniejszy sposób, aby to uniemożliwić. W czasie gdy władca pochylony nad polanymi naftą drwami, walczył z krzesiwem, Servius przezornie sprawdzał ściany za kotarami. W końcu nigdy nic nie wiadomo i lepiej dmuchać na zimne.


Kiedy ogień buchnął w kominku, a Salę Narożną uznano za wolną od oznak bytności wroga, do dwójki mężczyzn, uporawszy się z zamknięciem wszystkich znajdujących się w korytarzu drzwi, dołączył Generał Robern. Dowódca Attarlejskiej armii jako jedyny wyglądał na relatywnie spokojnego. Nie pierwszy raz postawiono go przed nagłą sytuacją kryzysową, a jako że nie był na linii frontu, lecz w bezpiecznym na obecną chwilę zamku, nie widział powodów, aby wpadać w panikę. Na panikowanie było o wiele za wcześnie.


Robern, jak na tak wysoko postawionego rycerza, wyróżniał się zaskakująco niepozornym wzrostem. Metr pięćdziesiąt dziewięć to nie liczba, którą mężczyzna może się szczycić, tym bardziej, jeśli jest wojskowym, osobą winną wzbudzać respekt samym wyglądem. Generał, dla postronnego obserwatora wyglądał wręcz komicznie, stojąc naprzeciw pułku rosłych wojów. Prawie jak smarkacz wydający im rozkazy. Nic komicznego w nim jednakowoż nie było. Tym, którzy mieli z nim do czynienia, nie mogło umknąć harde, zimne spojrzenie ciemnych oczu, ani pewność uderzająca z wydawanych silnym głosem poleceń, tak, że nikt nie pomyślałby nawet, aby ich nie wykonać. Najmłodszy dowódca w historii królestwa liczył sobie ledwie trzydzieści pięć wiosen. Doświadczeniem bojowym i statystykami na polu walki przewyższał swoich dużo starszych kolegów. Mawiano, trochę z szacunkiem, trochę uszczypliwie, że dwa lekkie miecze, którymi się posługiwał, nie są po prawdzie kutą bronią, lecz przedłużeniem rąk generała. Sprawność, z jaką się nimi posługiwał, sprawiała wrażenie nadludzkiej, niczym hojny dar od samego Nebru.


Robern w ciągu całej kariery przegrał tylko raz. Miało to miejsce, gdy jako dwudziestoletni nowy kapitan stanął przed wyborem: zabić wojowniczkę z plemienia Baram, zamieszkującego Kanion Kelv, czy pozwolić jej żyć. Wybrał wówczas łaskę, zwiedziony płcią przeciwnika, za co zapłacił pokaźną blizną, rozciągniętą od lewej skroni, aż pod linię szczęki. Mało nie stracił wtedy oka. Skończyło się na poważnej ranie i utracie trzech tylnych zębów. Podstępna Baramka cięła go ukrytym w nogawce sztyletem, atakując tchórzliwie zza pleców, po czym uciekła do naturalnie wyżłobionych w skale jaskiń, istnego labiryntu pogrążonego w gęstym mroku i dalej, znanymi sobie ścieżkami niosąc informacje o królewskich siłach i podpatrzonej strategii. Robern sądził, iż zginęła, błądząc po omacku w zawiłych tunelach, ona jednak przelała szalę zwycięstwa na stronę dzikusów panujących w rozpadlinie. Rok później, pod wodzą Kapitana Roberna, w ramach odwetu plemię Baram zostało wybite do cna, a Kanion Kelv przejęty przez Attalreię. Od tamtego czasu młody dowódca nigdy nie odwracał się tyłem do przeciwnika, nie upewniając się wpierw, że ten wyzionął ducha.

– Pieprzony Wilhelm – zaklął król, opadając na jeden z ustawionych w okręgu foteli. – Wiedziałem, że ta gnida prędzej czy później mnie zdradzi... Rodzony brat... Tfu! – Splunął z pogardą na podłogę. – Jakim cudem podprowadził armię pod samą granicę? Jak to możliwe, że nikt o niczym nie wiedział?


– Z tego, co udało mi się naprędce wywnioskować, Aros musiał maczać w tym swoje tłuste palce. Ma kontakty, ma wpływy, potrafi manipulować ludźmi – zasugerował Servius, zajmując przeciwległe siedzisko. – Samo to, że zniknął z zamku, jednoznacznie na niego wskazuje.


Robern swobodnie oparł się o jeden z foteli, wygodnie krzyżując nogi. Na sterczące w pozornym nieładzie czarne włosy, opadł mu niesiony znad paleniska popiół.


– Pamiętajcie, że nie raz was przed nim ostrzegałem – mówił, zaplatając ręce pod piersią. – Powtarzałem, że źle mu z oczu patrzy. Od początku wydawał mi się podejrzany. Uczynienie go podczaszym, mającym dostęp do wielu dworskich tajemnic, było oczywistym błędem. Zignorowaliście moje słowa i robiliście to jeszcze wielokrotnie, mimo iż od ubiegłego roku pojawiało się coraz więcej przesłanek świadczących o jego braku lojalności względem korony.


– Do jasnej cholery, Robern! Krew mnie zalewa, gdy wytykasz nam błędy w ten swój arogancki sposób.


Zezłoszczony władca zgromił wzrokiem obu zebranych.


– Poza tym... Jesteś pewny, że mowa o Arosie? Jak dotąd wydawało mi się, że dobrze służy dworowi. Brakło dowodów na jego rzekome knowania. Same słowa tutaj nie wystarczą.


Robern prychnął obcesowo.


– A ty królu nadal go bronisz. Lada moment, używając pozyskanych latami znajomości, wpuści do miasta ludzi Wilhelma, a ty wciąż będziesz doszukiwał się w nim złudnej lojalności.


– Robern! Do diaska!


Prowadzenie konwersacji na linii król-dowódca, zazwyczaj kończyło się podobnie. Protekcjonalne zachowanie podwładnego, zawsze, ale to zawsze doprowadzało władcę do szału. Mimo wszystko utrzymywał go na mianowanej pozycji rękami i nogami, bo lepszych od niego ze świecą można by szukać.


– Generale. – Wtrącił się Servius, przywykły do trudnego charakteru, młodszego od niego o dobre dwadzieścia lat kawalera. – Nie czas teraz by dąsać się na popełnione przez nas błędy. Powiedz nam lepiej, czy masz jakiś plan na tego typu działania?


– Mówiąc, tego typu działania, masz na myśli zdradę i zamach stanu? – zapytał Robern, lecz nie doczekawszy się odpowiedzi, naglony zniecierpliwionymi spojrzeniami, dodał: – Przede wszystkim musimy wziąć pod uwagę, że nie każdy na zamku będzie po naszej stronie. Dam sobie rękę uciąć, że do stolicy przeniknęło wielu zwolenników Wilhelma. Ilu z nich jest na zamku? Ciężko powiedzieć. W tym momencie naszym priorytetem jest zebranie najbardziej zaufanych ludzi. Takich, co do których nie mamy najmniejszych wątpliwości. Niech oni uczynią to samo. Ci ludzie bronić będą samego zamku, ciebie królu oraz Benjamina.


– Chyba sobie żartujesz. Jako król muszę wziąć udział w walce.


– W sytuacji takiej, jak ta, jako król musisz tylko przeżyć. Najlepiej więc będzie, jeśli nie będziesz się wychylał, póki nie stanie się to absolutnie konieczne. Servius będzie twoimi oczami, uszami i językiem. – Spojrzał wymownie na marszałka. – Ja wezmę pozostałych ludzi i udam się na spotkanie sił Wilhelma. Zapewne nasi ludzie na granicy już z nimi walczą. Być może nawet już przegrali.


– Przegrali? – wymamrotał z niedowierzaniem Leopold.


– Nie powiedziałbym, aby stan twojej armii napawał mnie szczególnym optymizmem. Na granicy ulokowano co prawda przyzwoitych rycerzy, aczkolwiek lata bezczynności doprowadziły do ich rozleniwienia i zaniku wyuczonych umiejętności. To oddziały stacjonarne, nieobyte w walce na wyjazdach. Ludzie, którzy pozakładali rodziny z tamtejszymi kobietami i żyją sobie jak pączki w maśle za królewskie żołdy, pałając się nicnieróbstwem i pijaństwem. Poza tym, informacje, jakie otrzymaliśmy, to informacje sprzed dwóch tygodni. Armia Wilhelma mogła przemieścić się w tym czasie dalej w głąb Attalrei. Najpewniej zetrę się z nią w okolicach Tardfell, a to już niecały tydzień drogi stąd.


– A co ze zdrajcami spiskującymi wraz z Wilhelmem i Arosem? – Servius niekoniecznie ufał w powodzenie ułożonego na szybko planu, za dużo było w nim luk i naprędce podejmowanych decyzji. – Sam zasugerowałeś, że w państwie może być ich pełno.


– Posiekam ich na kawałki, jeśli jacyś się napatoczą. Dobrze wiesz, że niełatwo jest mnie podejść, a miłosierdzie wyperswadowano mi dawno temu. Powiadomię podkomendnych, aby mieli oczy dookoła głowy.


– Nie jesteś nieśmiertelny, do cholery! – ryknął król. – Poza tym... Nie mów mi, że to jedyny plan, jaki udało ci się sklecić. Znam cię nie od dziś. Wiem, że to tylko jedna z wielu opcji, jakie bierzesz pod uwagę.


Twarz Roberna na ułamek sekundy przybrała zaskoczony wyraz. Połechtało go, że Leopold najwyraźniej się o niego martwi. Choć wyraził to, w jakże osobliwy sposób. Ponadto władca pokładał w nim całą wiarę, jaką był w stanie z siebie wykrzesać. Kończąc tę jakże krzepiącą myśl, na powrót przywdział pełen arogancji grymas, wytykany mu wielokrotnie przez ludzi z otoczenia i wypuszczając z siebie powietrze, odpowiedział:


– Owszem. To był plan mogący z dużą dozą prawdopodobieństwa skończyć się sukcesem, aczkolwiek kosztem setek ofiar... Lekko licząc. Otwarta walka i cicha eliminacja wykrytych nieprzyjaciół, utrzymanie sił Wilhelma z dala od zamku, niesie z sobą ogromne straty. Będzie to wyczerpujące oraz wyniszczające. Na naszą korzyść działałby łatwy dostęp do sił zbrojnych i doskonała znajomość terenu. Poza tym król i następca tronu byliby cały czas w stolicy. Lud nie musiałby wiedzieć, że nie biorą czynnego udziału w działaniach wojennych. Sama wiedza, że rodzina królewska jest na miejscu, miałaby zbawienny wpływ na morale. Jednakowoż... – celowo zrobił pauzę. – Skoro i tak mamy mydlić oczy poddanym, równie dobrze możemy wywieźć stąd ciebie – zwrócił się do Leopolda. – i twojego syna. Ukryjemy was do czasu, aż uporamy się z wrogiem. Wycofamy wojska pod samą stolicę, redukując straty wynikające z walk w terenie. Po prostu ich tutaj przepuścimy. Wilhelm nie będzie niszczył ziem ani gnębił przypadkowych mieszkańców Attalrei, skoro zamierza nimi rządzić. Dzięki temu uzyskamy większą siłę ofensywną, skupioną w jednym, strategicznym punkcie. Problemem będzie tu głównie, eliminacja ukrytych ludzi twojego brata, oraz zabezpieczenie niebiorących udziału w działaniach zbrojnych obywateli.


– I nie mogłeś tak od razu? – prawie jednocześnie stwierdzili słuchający go w skupieniu mężczyźni.


Robern wzruszył ramionami.


– Jest jeszcze trzecia opcja. Mianowicie... Jako że nie wiemy, gdzie jest teraz Aros i ilu ludzi nieprzychylnych koronie znajduje w stolicy, istnieje spore ryzyko cichego ataku z ich strony. Wysłałem co prawda zawiadowców zarówno w stronę granicy, jak i w miasto, aczkolwiek może się zdarzyć, że...


Nim dokończył, silny wstrząs targnął murami zamku. Metalowe oka w karniszach zaszczękały o siebie, targając ciężkimi kotarami, na suficie pojawiło się kilka niewielkich pęknięć. Za ścianami poniosło się stłumione echo wybuchu. Leopold chwycił się kurczowo podłokietników.


– Niech to szlag! – zaklął generał, prostując się w pełnej gotowości. – O tym właśnie miałem mówić. Nie spodziewałem się tylko, że jeśli tutaj są, zrobią to tak szybko – mówiąc, rzucił się do otwierania kolejno wszystkich drzwi. – Servius! Zabierz króla do podziemi – rozkazał, wypadając z korytarza wprost na czekający tam na nich oddział. Całe szczęście, jego oddział. – Arian, Sven, Draus, Maverik! Pomóżcie bezpiecznie przeprowadzić króla i marszałka do bezpiecznego miejsca! – zarządził prędko, oddelegowując czwórkę najlepszych do obrony władcy. – Reszta, za mną!


– Zaczekaj, Robern! – Leopold wstrzymał go, szarpiąc za ramię, dobywające jednego z osadzonych w pasie mieczy.

– Co z Benjaminem?! Wysłałem go do jego komnaty!


– Szlag! – Robern musiał myśleć szybko, jeśli miał obronić zamek przed nagłym atakiem. Tutaj właśnie do głosu dochodziła panika, która jeszcze chwilę temu zdawała się nieuzasadniona. Jakiż to los bywał przewrotny.


– Jeśli jest ich wielu, jeśli działają w grupach, nie będzie czasu, aby sprowadzić go w bezpieczne miejsce! – Roztrzęsiony głos władcy, załamał się w ostatnich sylabach. On również dał się ponieść panice.


Jakby na potwierdzenie, na widoczny z ich lokalizacji dziedziniec wysypała się cała chmara, zarówno zakutych w zbroje, jak i ubranych w zwykłe szaty agresorów. Atakowali zaskoczonych gwardzistów, pod płonącym spichlerzem. Nie spoglądali w górę, toteż nie dojrzeli obserwujących ich ludzi. Niemniej, na zamku musiało być więcej grup, w innym wypadku nie działaliby z taką pewnością. Ta grupa, jak i jej podobne, miała z góry obrany cel, była częścią większego planu.


– Jak mogłem tego nie zauważyć – wspomniał sobie Robern.


– Nikt nie był w stanie tego zauważyć. Nikt się tego nie spodziewał, nie tak nagle. – Wsparł go nieoczekiwanie jeden z żołnierzy.


– Dokładnie – zawtórował mu Servius. – Nie jesteś jakimś nadczłowiekiem, ale teraz skup się i zastanów jak ratować księcia.


– Trzeba go wywieźć ze stolicy – przerwał im Leopold, biorąc się w końcu w garść. Był przecież królem, nie na darmo nosił ten tytuł. Nie mógł zachowywać się jak dworska dama i liczyć strachliwie na innych. – Benjamin najpewniej nie wie jeszcze, co się dzieje. Jego komnata jest daleko na tyłach zamku. Być może usłyszał wybuch, ale nadal nie ma pojęcia, co się stało. Nie możemy pozwolić, aby się dowiedział. Generale! – zwrócił się do Roberna. – Znajdź go i powiedz, że przemyślałem sprawę i że ma mi tutaj sprowadzić tę dziewczynę. Wtedy będziemy decydować co z nią zrobić. Sam się później dowiesz, o jaką dziewczynę chodzi – dodał na widok, nierozumiejącego spojrzenia dowódcy. – Bedzię chciał ze mną mówić, a więc powiedz też, że nie chcę z nim teraz rozmawiać, bo u kowala wybuchł niedopilnowany piec, moje nerwy wiszą na włosku i jeśli ten gówniarz się do mnie przypałęta, mogę definitywnie zmienić zdanie i sprać go na kwaśne jabłko. Znajdź też najemnika o imieniu... – Musiał się chwilę zastanowić nim przypomniał sobie imię, wspominane przez syna. – Klemens. Należy do Małej Gwardii. To porządny człowiek. Nasi ludzie sprawdzili go z każdej możliwej strony, jeszcze na długo przed tym, nim go zwerbowałem. Benjamin ma zniknąć z zamku najszybciej jak to możliwe. Zmieńcie tożsamość. Wciśnij młodemu jakieś dyrdymały, to bez mrugnięcia okiem przywdzieje łachmany jakiegoś kupca. Weźcie konie ze wschodniego garnizonu. Mniej rzucają się w oczy. Wybierzecie się po tę kobietę...


– My?


– Ty, Benjamin i Klemens. Wasza dwójka będzie odpowiedzialna za życie mojego syna.


– Ale, Najmiłościwszy Panie... – Ton Roberna zdecydowanie zelżał. Dawno też nie tytułował władcy w taki sposób. – Kto będzie bronił zamku? Kto się...


– Przekaż rozkazy swojemu zastępcy. Ufasz mu, prawda? – Robern kiwnął na potwierdzenie, przed górującym nad nim człowiekiem. – Najlepiej zrób to przez swoich ludzi. Nie mamy czasu do stracenia, a tylko tobie mogę powierzyć tę misję. Tylko ciebie jestem pewien w stu procentach.


– Nie wiem, czy powinienem opuszczać swojego króla – młody generał się nie poddawał. Wierzyć się mu nie chciało, że odsunięto go od obrony zamku. Jego?


– To jest rozkaz Generale Robern! – Słysząc ton Leopolda, wszyscy machinalnie stanęli na baczność. – Nawet jeśli tutaj zginę, następca tronu ma przeżyć! Rozumiesz?! Nawet jeśli mój brat przejmie królestwo... Kiedy Benjamin dorośnie, wróćcie tutaj i skopcie mu za mnie dupę!


Robern przyjął do wiadomości. Nie było sensu się wykłócać. Król miał rację. To następca tronu miał największe znaczenie, a Leopold najwyraźniej miał gotowy plan na podobną okoliczność i o ile los pozwoli, uda im się ujść z zamku niezauważenie, bez niepotrzebnych pytań młodego monarchy. Jednak...


– Jeśli coś tutaj pójdzie nie tak, prędzej czy później odkryją, że książę uciekł. Będą nas szukać – zauważył rozsądnie.


– O Tym także zdążyłem pomyśleć. Zdaje się Robernie, nie doceniasz swojego króla. Ty tam! – krzyknął do najbliższego rycerza z oddziału. – Jeden z synów głównego stajennego jest całkiem podobny do mojego syna. Wiesz o kogo chodzi?


– Tak, Najmiłościwszy Panie. Najstarszy z synów Symosa, Gery. Bawił się nieraz z moimi dziećmi.


– Doskonale. Znajdź go, każ mu przebrać się w ciuchy Benjamina i ubrać jego biżuterię. Jeśli będzie się opierał, obezwładnij. Zresztą tak czy siak, będziesz musiał go obezwładnić – dodał po chwili namysłu. – Wrzuć go do komnaty księcia, wysyp wszystkie łatwopalne rzeczy, oblej wszystko naftą, podpal i zamknij komnatę. Ogień ze spichlerza i tak się rozprzestrzenia, nikogo nie zdziwi dodatkowy pożar. Kiedy znajdą zwęglone zwłoki, uznają, że książę nie żyje. Dla wzmocnienia pozorów podpal również boczną zbrojownię i tak jest niemal pusta.


– Ale Panie... – rycerz patrzył niepewnie to na króla, to na generała, to na swoich towarzyszy.


– Wykonać!


– T-tak jest Wasza Wysokość! – roztrzęsiony mężczyzna zasalutował, zaciskając zęby i czym prędzej pognał w kierunku stajni.


– Musimy już iść – powiedział uspokajająco Servius, podtrzymując Leopolda pod łokieć. Nie tylko jego uwadze nie uszło, że członek oddziału Roberna, tym razem nie zatytułował króla Najmiłościwszym.


Robern także zasalutował władcy. Musiał się pospieszyć, jeśli miał zabrać Benjamina z komnaty i nie minąć się z podwładnym, ciągnącym nieprzytomnego Gerego. Znalezienie Klemensa zleci komu innemu, a rozkazy przekaże oddziałowi po drodze.


– Nie dajcie się zabić – rzucił do dwójki przyjaciół na odchodne.


– Ty również. – Usłyszał za plecami, kiedy biegł zacienionym krużgankiem, wydając towarzyszącemu mu oddziałowi niezbędne polecenia. 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top