Rozdział 1
Piosenka Bring me to life, wypełniająca moją głowę dzięki słuchawkom, idealnie pasowała do pogody zza okna. Pochmurno... Mgliście... Deszczowo... I nudno! To przede wszystkim.
Dumałam nad bardzo wieloma sprawami, w czasie lotu z Seattle. W tym samym czasie, siedząca przy oknie Luann przypatrywała się chmurom, jak to już miała w zwyczaju. Druga moja przyjaciółka, Kot, zajmująca miejsce po mojej lewej stronie, z miną wyrażającą niedowierzanie, w milczeniu wertowała kolejne kartki najnowszego tygodnika o modzie, którego nazwy nijak nie szło spamiętać.
Mimowolnie się uśmiechnęłam.
Samolot wznosił się w powietrzu już od dobrych dwunastu godzin. W tym czasie, aż zbyt dobrze przekonałam się o tym, jak to jest, kiedy drętwieje ci tyłek, jednocześnie pozbawiając czucia w obu nogach. W sumie może to i lepiej, ponieważ balerinki, które przywdziałam będąc jeszcze w Forks, okazały się być lakierkami. To prawda, do mojej białej, jedwabnej sukienki, przyozdobionej czarnymi wyszyciami u krawędzi rękawów, której dodatkowo dopełniał czarny pasek ze srebrną klamrą, pasowały idealnie. Nie mniej jednak, w ciągu tych dwunastu godzin, zdarły mi obie pięty, do krwi. Teraz już nawet nie byłam pewna, czy mam się z tego powodu, że nic nie czuję, cieszyć, czy może wprost przeciwnie.
Oczywiście, dodatkowo wciąż męczył mnie widok martwego ciała matki, któremu przez ostatnie dni musiałam się przyglądać. Najgorsze były wspomnienia z pogrzebu.
Westchnęłam ciężko, starając się myśleć o rzeczach przyjemnych. Na przykład o króliczkach, wszyscy kochają króliczki. W każdym razie, ja z pewnością - jak byłam mała, dotarło do mnie po chwili. Aczkolwiek, pojęłam również, i to bynajmniej nie teraz, lecz dużo, dużo wcześniej, że czasem należy budzić w sobie takie dziecko, którym się niegdyś było. Podobno czasami pomaga to człowiekowi w wyzbyciu się niepotrzebnych trosk i lepszym zrozumieniu tego, kim tak naprawdę się jest. Oczywiście, całkiem możliwe, że to jedynie wymysły psychologów, ale nie mi to oceniać, więc więcej nie rozmyślałam na owy temat.
Z zadumy wyrwał mnie ściszony do szeptu głos Luann.
- Podobno za dwie godziny lądujemy - orzekła. Ucieszyłam się w duchu. Miałam już serdecznie dość tego pieprzonego, za przeproszeniem, samolotu, w którym cuchnęło warzywniakiem; nie znosiłam warzywniaka. Poza tym, chciałam już spotkać się z bratem. - Jak się trzymasz? Wkrótce zobaczysz brata i przyjaciół, prawda?
Zaśmiałam się ponuro, wyciągając z uszu czerwone słuchawki.
- Cóż... - z odpowiedzią troszeczkę się ociągałam. - Z tego co wiem, jednego z moich przyjaciół nie zobaczę na pewno. W końcu jest teraz, niby największym, wrogiem mojego brata. Wątpię, by przeboleli swoją obecność w tym samym miejscu, tylko z powodu mojej obecności - odparłam wymijająco, nawet nie spoglądając na Luann.
Dziewczyna zaśmiała się.
- Ciekawe co u niego... - rozmarzyła się, urywając wypowiedziane przez siebie zdanie w momencie, kiedy mój wzrok spoczął na jej oczach.
- U mojego brata? Czy u tego drugiego? - spytałam.
- No, raczej, że u twojego brata! - zawołała Luann. - Przecież nie u kochasia Kot!
Tamta zmierzyła nas groźnym wzrokiem, na co obydwie się nieco skruszyłyśmy.
- ON nie jest moim chłopakiem! - syknęła, zamykając magazyn mody i wrzucając go do różowej torebki w kocie wzorki. Odetchnęła.
Uśmiechnęłam się do niej przepraszająco, co Kot odwzajemniła, choć widać było, że nadal ma za złe Luann, że z taką łatwością wypowiedziała TO zdanie. Jakby miało to jakieś większe znaczenie. A przecież nie miało! Po prostu sobie zażartowała.
Wzruszyłam więc ramionami, ponownie pozwalając, by przez moje ciało przeszedł dreszcz zimna, wywołany temperaturą panującą w samolocie.
- Laylo - podjęła Kot. Spojrzałam na nią. - Ja i Luann zatrzymamy się w moim domu, a ty? Będziesz mieszkała z bratem, czy może z nami? - spytała.
- A jak by ci bardziej odpowiadało? - odpowiedziałam jej pytaniem na pytanie.
- Jak dla mnie, to możesz mieszkać u mnie. Wiesz przecież, że mój dom jest zawsze otwarty dla moich przyjaciół. Nawet jeśli są już dorośli. Czy może raczej... pełnoletni - mrugnęła do mnie, na co kąciki u moich ust, delikatnie powędrowały ku górze.
Zachichotałam.
Nasza konwersacja jednak nie trwała długo. Chwilę później, Luann na powrót zaczęła wpatrywać się w obłoczki, natomiast Kot, której znudziło się już przeglądanie tygodnika mody, po prostu sięgnęła po książkę. Mnie pozostało już tylko wrócić do słuchania muzyki, której brzmienie za każdym razem mnie uspokajało. Tym razem było inaczej. Zupełnie inaczej.
Zamknęłam oczy i spróbowałam zasnąć. Chciałam, choć na chwilę, odciąć się od tej szarej rzeczywistości. Przestać myśleć o mamie i o tacie, o tym, jak utraciłam oboje rodziców. Do oczu napłynęły mi łzy. Moją jedyną rodziną, poza Luann i Kot, pozostawali trzej chłopacy z RPA, z których jeden z nich był moim przyrodnim braciszkiem, natomiast dwaj pozostali - moimi przyjaciółmi z dzieciństwa. Wielką przykrością dla mnie była wieść, że jeden z nich wybrał inną drogę. Gorszą drogę.
Mój oddech z wolna przestawał być miarowy, poczułam kręcenie w nosie, a do oczu napłynęły mi łzy. Czułam się strasznie. I choć nie chciałam tego pokazywać, powoli nie wytrzymywałam.
Wiedziałam jednak, że muszę być silna. Przecież nie mogę do końca życia użalać się nad sobą, ani też obarczać tym bólem mojego brata. Problem polegał jedynie na tym, że było to dla mnie zbyt trudne.
Zostałam przy tej myśli, do czasu lądowania.
Odetchnęłam. Nareszcie dotarłam do celu. W końcu zobaczę mojego brata.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top