Rozdział 3: Niechciana prawda

Wokół panował gwar. Głośna, wolna muzyka saksofonu zagłuszała rozmowy. Kolorowe światła co chwila go oślepiały, w głowie szumiał alkohol. Pomimo tylu ludzi w kantynie ocierających się o stojącego pośrodku parkietu chłopca, czuł się sam jak palec. Ze wzrokiem utkwionym w ścianie wsłuchiwał się w odgłosy trąbek, zgiełk rozmów i szepty. Przeplatały się ze sobą i mieszały, tworząc dość osobliwą kompozycję, będącą niczym upajający wywar.

Był w transie.

Wtem usłyszał krzyk, wyraźnie wyróżniający się spośród przytłumionych rozmów. Głos ten wydał mu się nawet nieco znajomy, lecz nie miał zamiaru zawracać sobie tym głowy. Wciąż stał w miejscu, kiwając się na boki. Krzyki stały się głośniejsze i wyraźniejsze.

- Ter! Co się dzieje? - słyszał jak przez mgłę. - Coś się stało? Ter!

Nagle poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Odwrócił się gwałtownie i spojrzał prosto w lśniące, czerwone oczy Neimoidianina.

- Ter?

Padawan stanął jak wryty. Nie wiedział, co powiedzieć. Było mu wstyd, lecz alkohol nie dawał mu wypowiedzieć ani słowa wyjaśnienia.

- Ter... Chodź, wszystko mi opowiesz... Zdajesz sobie sprawę, że zrobiłeś głupotę? - Gero chwycił za bark młodego chłopaka i zaczął prowadzić w stronę baru. Tamten zaś milczał. Gruby barman westchnął jedynie i usadowił się naprzeciwko Tera, który, wyraźnie się chwiejąc, niezgrabnie siadł na wysokim krześle. Przyjrzał się uważnie towarzyszowi. - No mów. To był dla ciebie z pewnością ciężki dzień - wskazał na bandaże okalające głowę chłopca. Ter niemal niewidocznie przytaknął.

- Spalili mi dom - jęknął, a jego wzrok utkwił w podłodze. Neimoidianin był zszokowany.

- No... No ale jak to!? Tak po prostu!? Bez powodu!? - niedowierzał. Selwa rozłożył bezradnie ręce. Nie powiedział nic więcej.

Gero był zupełnie zdezorientowany. Z jednej strony był wściekły na przyjaciela z powodu jego nieracjonalnych zachowań i reakcji, z drugiej nie byłby w stanie być na niego długo zły.

- Ter... Ja cię znam. Ty wiesz, że Imperium nie robi takich akcji losowym ludziom, bez najmniejszego sensu. Mało tego: wiesz, z jakiego powodu to spotkało ciebie.

Chłopak podniósł na moment głowę i spojrzał ze zdziwieniem na barmana. Później znów jego wzrok stał się jakby nieobecny. Długo milczał, trwając w bezruchu. W końcu Gero postanowił przerwać ciszę:

- To wyjaśnij mi chociaż, co się stało z twoją głową... - zagadnął.

- Nie tylko z głową - wymamrotał. - Postrzelili mnie, ale to nic poważnego... - westchnął ciężko i położył głowę na blacie. Neimoidianin stanął jak rażony piorunem.

- Co!? - niemalże krzyknął, lecz później zamilkł zupełnie. Powoli zaczął rozumieć Tera. Usiadł z powrotem na swoim miejscu i ukrył twarz w dłoniach.

Siedzieli w milczeniu przez dobre kilkanaście minut. Muzyka wypełniała ciszę pomiędzy towarzyszami, poniekąd kojąc dodatkowo cierpienie. Na parkiecie swobodnie bujały się nieliczne pary oraz samotne twil'lekańskie tancerki, zaś wokół roiło się od kolorowych świateł padających na poruszające się w tańcu sylwetki. Ter był tak zafascynowany tym na pozór zwyczajnym widokiem, że nie zauważył, kiedy do kantyny weszli szturmowcy, czym wywołali prawdziwe zamieszanie. Dopiero kiedy muzyka umilkła zdał sobie sprawę, że są otoczeni przez uzbrojony oddział. Zdezorientowany uniósł ręce do góry. Rozejrzał się wokół. Wszyscy goście odsunęli pod ściany, na bezpieczną odległość. Gero wzorem swojego towarzysza również uniósł ręce.

- Gero Vada? Który to z panów? - usłyszał donośny głos pułkownika, postawnego mężczyzny, który zdejmując hełm wystąpił z szyku. Zapadła zabójcza cisza.

- To ja - odparł barman bez wahania. - Czego chcecie od tak porządnego tuziemca jak moja osoba? - zadrwił sobie z żołnierzy. Wystarczyło, aby dowódca szturmowców wskazał ręką na Neimoidianina, a oddział był już gotowy do wyprowadzenia Gera z kantynty.

- Żarty odłóżcie na bok obywatelu. Nie ma w tym nic do śmiechu. Jesteście aresztowani za niespłacanie od dłuższego czasu podatków na rzecz Imperium Galaktycznego.

- Spokojnie panowie! - barman wstał, wyraźnie zakłopotany. - Z pewnością uda się to jakoś wyjaśnić... - grał na czas w niewiadomym celu. Nie miał szans wydostać się z kłopotów.

Tymczasem Ter kompletnie nie wiedział, jak zareagować. Wpatrywał się w zaistniałą sytuację starając się pozbierać myśli, gdy pojął, że to właśnie przez niego Gero ma prawdziwe problemy. Zamiast płacić podatki wciąż pożyczał pieniądze swemu przyjacielowi w potrzebie... Adrenalina buzowała w jego żyłach. Poczuł, jak coś przejmuje kontrolę nad jego ruchami. Nie protestował. Oddał się we władanie tajemniczej siły. Wiedział, że postępuje dobrze powierzając się jej bez reszty.

Wstał, po czym swobodnie podszedł do dowodzącego szturmowca. Tamten jedynie rzucił mu zaniepokojone spojrzenie, zanim chłopiec szybko przeniósł się za jego plecy. Nie zdążył zrobić nic więcej, gdyż zielone ostrze wcześniej przygotowanego miecza świetlnego rozbłysło tuż przy jego krtani, rozświetlając ciemne pomieszczenie... Wokół zapanowało zamieszanie. Gdzieniegdzie słychać było podniecone szepty i westchnienia pełne zachwytu i podziwu. Mimowolnie spojrzał na zdziwione twarze ludzi i Neimoidianina. Po chwili zapadło zupełne milczenie.

- Teraz opuścisz bar, rozumiesz mnie? - szepnął do ucha przerażonemu żołnierzowi. - W innym razie wyjdziesz stąd nogami do przodu, dodatkowo pozbawiony głowy. Twoi ludzie również, wyprowadź ich. Nie muszę więcej tłumaczyć?

Pułkownik pokiwał głową na znak, że wspaniale rozumie treść przekazu. Padawan puścił żołnierza Imperium, który natychmiastowo upadł na podłogę. Zanim tamten zdołał wstać, Ter rzucił mu sakiewkę z pieniędzmi.

- A to podatek. To już wszystko? - spytał z sarkastycznym uśmieszkiem. Leżący na ziemi spojrzał na niego z wyrzutem, po czym chytrze pochwycił kredyty. Błyskawicznie podniósł się wykonując gest ręką.

Młodzieniec spodziewał się tego posunięcia. Zamknął oczy.

Zrobił w powietrzu salto do tyłu i stanął przodem do jednego ze szturmowców, który właśnie przed chwilą celował do niego z karabinu. Jednym ruchem ręki, za sprawą Mocy wciąż kierującej jego poczynaniami, wytrącił go z równowagi i przerzucił przez blat baru. Zrobił unik przed kolejną porcją pocisków, następnie naskakując na kolejnego żołnierza wymierzył mu kopniaka w żołądek. Odpijając się od niego natrafił na kolejnych dwóch mężczyzn... Był w swoistym amoku. Nie był w pełni świadom swoich czynów, w końcu całkowicie tracąc kontrolę nad swoim ciałem i umysłem. Dźwięki mieszały się ze sobą, aż w końcu kompletnie zatraciły sens. Stały się nic nie znaczącym szumem...

Ostrza mieczy treningowych zderzały się ze sobą wydając przy tym charakterystyczny, głośny i dźwięk.

- Kanan... nie mogę dłużej. Wszystko wciąż mnie boli, kiedy skończymy te treningi z pojedynków?

- Im więcej łez wylejesz podczas treningu, tym mniej krwi podczas walki¹ - odpowiedział ze stoickim spokojem i nieudawaną życiową mądrością ślepy mistrz.

- Kanan... - nastolatek usiadł na piaszczystej ziemi. - Wiesz, wręcz przepadam za twoimi mądrościami... - odrzekł, kładąc szczególny nacisk na słowo "przepadam". - Czasem mógłbyś sobie trochę darować...

- Zobaczysz, jeszcze mi za nie podziękujesz - roześmiał się Jarrus. - Ale to jeszcze nie pora na przerwę. Przed nami dużo pracy. Wstawaj. Gdy będziesz walczył z prawdziwym przeciwnikiem nikt nie da ci chwili odpoczynku.

- Tak jest mistrzuniu... - w jego głosie wyraźny był udawany entuzjazm. Westchnął przeciągle po czym ponownie przyjął pozycję wyjściową.

Stał pośrodku parkietu. W dłoni wciąż trzymał zgaszony miecz świetlny. Większość ludzi uciekła ze strachu, pod ścianą pozostała nieliczna grupka gapiów, która z nietajonym zainteresowaniem przyglądała się całej akcji. Rozejrzał się. Na podłodze leżeli nieprzytomni szturmowcy, zaś pułkownik wraz z Gero spoglądali na niego z niedowierzaniem. Po chwili dowódca oddziału wstał i wycelował w niego blasterem. Chłopiec, wciąż nie do końca pojmując co się stało, wpatrywał się w niego tępym wzrokiem.

- I na co ci to było, Jedi!? Nigdy nie pojmowałem tego waszego poświęcania się w zamian za dobro innych! To dlatego wszyscy wyginęliście, nędzne śmieci... Teraz zginiesz i ty.

I w tym momencie żołnierz padł na podłogę. Barman opuścił rękę z trzymaną w dłoni bronią.

- Przez jakiś czas będzie nieprzytomny - szepnął Neimoidianin. - Masz chwilę czasu na ucieczkę. Pospiesz się, zaraz z pewnością przyjdą posiłki!

Ter zdołał tylko przytaknąć, po czym biegnąc opuścił kantynę.

✴✴✴

Był środek nocy. Karenir leżała na łóżku rozmyślając o minionym dniu. Było jej nieco wstyd za Halda, dziwnie zachowywał się wobec ich gościa. Nie mniej bardzo dobrze go rozumiała. Jej opiekun był niezwykle podejrzliwy, do tego posiadał specyficzny charakter. Z tego co wiedziała życie bardzo go doświadczyło, przez co raczej stronił od ludzi. Nic więc dziwnego, że nie wiedział, jak się z nimi obchodzić.

Do tej pory nie wiedziała, że opowieści o Strażnikach Pokoju mogą być prawdziwe. Uznawała je za legendy, odległe dzieje, po których nie pozostały żadne ślady, pomimo, iż wojny klonów zakończyły się zaledwie dziewiętnaście lat temu. Dlatego też Jedi zrobił na niej ogromne wrażenie. Od razu po opuszczeniu przez nietypowego gościa ich mieszkania, udała się zwierzyć do swojego najbliższego przyjaciela - pilota statku pana Halderna. Po tym od razu poczuła pewną ulgę.

Podskoczyła, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Czego może chcieć ktoś tak późno? Wstała i z łomoczącym w piersi sercem powoli przesuwała się w stronę drzwi. Hald drzemał na podłodze, snem twardym jak kamień. Głośne stukanie powtórzyło się, tym razem było jednak głośniejsze i bardziej natarczywe. Przez chwilę wahała się, czy otwierać. W końcu przemogła własny lek i nacisnęła przycisk zwalniający zamek magnetyczny. Drzwi rozsunęły się, nawet nie zdążyła przyjrzeć się osobnikowi, który wpadł jak torpeda do środka i jednym ruchem zamknął wejście. Przez chwilę stała oszołomiona, po czym w końcu spojrzała w twarz niespodziewanemu przybyszowi. Wnet rozpoznała spotkanego dzisiaj Jedi. Wciągnęła powietrze, by spytać, o co chodzi, lecz gestem nakazał jej milczenie. Wtem usłyszeli zbliżający się imperialny patrol.

- Którędy pobiegł? - jeden ze szturmowców prawdopodobnie zatrzymał się.

- Chyba skręcił w tamtą stronę - odparł mu drugi, dysząc ciężko. Chwilę później mperialni oddalili się. Ter westchnął ciężko, po czym zsunął się na ziemię. Przez dłuższą chwilę milczeli. Karenir zastanawiała się co powiedzieć. W końcu zebrała w sobie odwagę:

- Szukają cię? - wydusiła w końcu. Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem.

- Jak zresztą widać - odparł beznamiętnie, wciąż sapiąc.

- Co zrobiłeś? - pomogła mu wstać. Była dumna, że zdołała w jakiś sposób pomóc Jedi, że odważyła się otworzyć drzwi.

- Powiedzmy, że się zdemaskowłem... - odpowiedział z boleścią w głosie. Chwycił się za głowę. - Już od jutra zaczną rozsyłać listy gończe i zamkną wszystkie gwiezdne porty... I co ja teraz zrobię? Na co mi w ogóle było to wszystko? - przez dłuższy czas był cicho, lecz po jakimś czasie spojrzał w oczy Twil'lekance i wyszeptał: - Dziękuję i przepraszam za kłopot.

Wstał i miał już zamiar po cichu wymknąć się z mieszkania, by pozostać niezauważonym przez szturmowców, gdy został złapany za ramię.

- Pomożemy ci - odparła dziewczyna pewnym głosem. Sama nie do końca wiedziała, czemu tak postępuje. Być może przyczyniła się do tego fascynacja legendarnymi Jedi i chęć poznania głębiej Mocy, niż tak, jak powierzchownie przedstawiały tę zagadkową siłę opowieści. "Taka szansa może się więcej nie powtórzyć" - ta myśl przezwyciężyła strach wywołany wyobrażeniem wściekłego Halda, który dowie się o jej postanowieniu.

- Nie, nie, nie... Nie mogę na to pozwolić! Naraziłbym was na ogromne niebezpieczeństwo! A już przecież nadstawialiście za mnie karku, jestem wam winien przysługę... - w tej chwili rozległ się huk. Słysząc kroki patrzyli po sobie.

- Co tu się do czarnej dziury wyrabia! - Haldern spoglądał to na swoją podopieczną, to na gościa. - Co to za nocne pogawędki!? - wyprostował się, poznając w przybyłym człowieku padawana. - I przede wszystkim: co ty tu robisz?

- Mam niemałe problemy...

✴✴✴

Tymczasem w imperialnej Cytadeli na Lothal panowało ogromne zamieszanie. Oczekiwano na przybycie niesłychanie ważnego gościa, kogoś z poleceniem od samego Dartha Vadera. Jego wizyta była zupełnie niezapowiedziana, miano więc bardzo dużo do roboty.

Admirał Canva przemierzał pospiesznie kręte korytarze akademii. Starał się ukryć fakt, iż jest przerażony. Tego typu odwiedziny nigdy nie zwiastowały niczego dobrego. Doskonale zdawał sobie sprawę, czemu może zawdzięczać tę wizytę. Jedi. Mógł nawet przysiąc, że będzie to ktoś, kto zawodowo zajmuje się tępieniem tej zdradzieckiej zarazy - Inkwizytor. Na szczęście na lodowisko trafił w samą porę.

Właśnie kończono przygotowania, gdy na lotnisku osiadł wyczekiwany transportowiec. Żołnierze ustawili się w dwóch rzędach przed tylnim włazem, tworząc cos w rodzaju przejścia dla imperialnej osobistości.

Podest wysunął się, oczom zebranych ukazała się drobna, niewysoka postać o wyjątkowo bladej skórze i pozbawiona włosów. Po dłuższym przypatrywaniu się, przeciętny obserwator mógł zauważyć, że jest to kobieta, a konkretnie przedstawicielka Sióstr Nocy. Ktoś bardziej spostrzegawczy dostrzegłby zapewne obrotowy miecz świetlny zamieszczony na plecach, charakterystyczny dla Inkwizytorów Imperium oraz złote, mieniące się nienawiścią oczy. Bez wątpienia od tej niepozornej osoby emanowała pewna aura respektu, swą obecnością wzbudzała lęk i szacunek. Przerażeni żołnierze stali w bezruchu. Canva przełknął ślinę. Zrobił krok naprzód, aby powitać wysłanniczkę Lorda Vadera. Kobieta bez pośpiechu podeszła do niego z uniesioną głową.

- Witamy na Lothal, Inkwizytorko - starając się, by nie drżał mu głos, spoglądał na służebnicę Ciemnej Strony. - To prawdziwy zaszczyt...

- Milcz, jeżeli nie chcesz umrzeć w katuszach w kopalniach na Kesel - wycedziła przez zęby. Po chwili zaczęła już bardziej oficjalnie. - Doszły mnie słuchy, że powątpiewa pan w skuteczność działań mojego mistrza przeciw Jedi, admirale. Czy to prawda?

- Ależ skąd! Nie śmiałbym...

- Łżesz! Mój mistrz otrzymał informację o pojawieniu się na Lothal Jedi. Wszyscy z tego rejonu zostali wyeliminowani już jakiś czas temu. Skąd więc wziął pan swojego Jedi?

Admirał ponownie przełknął ślinę i wziął głęboki wdech. Siostra Nocy wpatrywała się niego z kpiną i zniecierpliwieniem.

- Od pojmanego pilota Sojuszu dla Przywrócenia Republiki wydobyliśmy informację o Jedi ukrywającym się w Capital City. Przez jakiś czas obserwowaliśmy delikwenta, a następnie stosowaliśmy metodę zastraszenia, aby w końcu sam - w akcie desperacji - ujawnił publiczne swoje umiejętności. Muszę przyznać, że operację bez wątpienia można nazwać udaną.

- Nie powiedziałabym - podrapała się po podbródku. - Gdyby akcja się powiodła nie byłoby mnie tutaj, a pański zbieg znajdowałby już w drodze na Mustafar, nie sądzi pan, admirale? -mówiąc to wyminęła zdezorientowanego Canvę i skierowała się wgłąb lądowiska. Admirał niepewnie ruszył za nią. - Wynika z tego, że poniósł pan porażkę - rzuciła na zakończenie w jego stronę.

Przywołała gestem ręki wyższego rangą szturmowca. Gdy ten zbliżył się, wydała mu wyraźny rozkaz:

- Żołnierzu, każ zamknąć wszystkie gwiezdne porty i obstawić ulice. Zgłaszać wszystkie podejrzane zajścia. Nikt nie ma prawa opuścić planety, póki ja tak nie zarządzę. Zrozumiano?

- Tak jest!

Larys Canva wyglądał na jeszcze bardziej zagubionego, niż wcześniej.

- Ale... Ale to ja miałem dowodzić tą operacją!

Dathomirianka zdawała się nie zauważać zbulwersowania admirała, co doprowadziło go do wściekłości. Zrobił się czerwony, a w jego ciemnych oczach zaiskrzył się gniew.

- Słuchaj! Nie wiem, za kogo się uważasz... - w tym momencie urwał, bo coś ścisnęło go za gardło. Odruchowo chwycił się za szyję, by znaleźć sposób na rozluźnienie uścisku. Poczuł, że jego stopy odrywają się od podłoża, począł łapczywie połykać powietrze. Był przerażony. Kobieta zmarszczyła brwi.

- Pan naprawdę nic nie rozumie, admirale? Strasznie działasz mi na nerwy. Powiedziałam, że JA TU TERAZ DOWODZĘ. Jesteś zupełnie do niczego, nie potrafisz prowadzić prostej inicjatywy. Zawsze byłeś tylko narzędziem. Nic nie jesteś wart. Lepiej uważaj na słowa i raczej nie próbuj sobie wmawiać, że kiedykolwiek znaczyłeś coś więcej.

Opuściła rękę w dół. Uścisk zelżał. Ciało admirała bezwładnie upadło na ziemię, z głuchym trzaskiem, któremu towarzyszył stłumiony jęk. Przez chwilę dochodził do siebie, po czym rozejrzał się wokół. Odeszła, pozostawiając go samemu sobie. Westchnął z ulgą. Nastały dla niego ciężkie czasy.

_________________________________________________

¹ To akurat cytat mojego drużynowego, który na obozie szkolił kolegę w sztuce samoobrony... Jak to zgrabnie ujął w cytacie jeszcze inny kolega: „Zawsze dwóch ich jest, nie więcej, nie mniej. Mistrz i jego uczeń." Lepiej tego podsumować nie mógł! Gorące pozdrowienia dla wszystkich ludzi z drużyny, o ile w ogóle kiedykolwiek to przeczytają...

Od autora #2

Witam!

Naprawdę się starałam. Nie umiem dotrzymywać terminów... Chociaż bardzo się wysilam, życie i wena mnie nie lubią, umówmy się więc tak: będę pisać w na tyle krótkim terminie, na ile mnie stać. Wynika z tego, że rozdziały będą średnio 1-2 razy na miesiąc. Przepraszam.

Nie mniej rozdział już jest! Piszcie, co o tym myślicie. To jest już ten etap, kiedy mogą powstać teorie, z chęcią poznam wasze przemyślenia! A rozmaitych niespodzianek mam dla Was zaplanowanych mnóstwo... Oj, będzie się działo!

Do napisania!
Feniks

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top