3:S - Słodycz szkła

Odwinąłem cukierka ze świecącego i wyjątkowo szeleszczącego papierka, który za moment wylądował w koszu na odpadki, tuż obok przemokniętych od nocnego deszczu filtrów papierosów, puszek po napojach i czegoś, co wyglądało na zużyty tampon.

Włożyłem do ust coś, co przypominało kawałek butelkowozielonego szkła i podobnie jak ono dzwoniło o zęby. Lekko kwaśny smak rozszedł się prędko wzdłuż mojego języka, choć nie mógł konkurować z cierpkością wilgotnego powietrza, w którym rozpuszczały się spaliny i smog. Charakterystyczny zapach miasta po deszczu, lekko słodkawy jak zaschnięte fekalia zwierząt hodowanych w klatce. Czułem, jak wilgoć wsiąka mi we włosy. Proste kosmyki zaczynały powoli wybrzuszać się w rozwleczone fale.

Bard będzie się śmiał, kiedy mnie zobaczy, pomyślałem, dotykając opuszkami palców swojej grzywki.

Przeszedłem się kawałek w tę i z powrotem wzdłuż chodnika. Jak zwykle blondyn się spóźniał, kiedy miał po mnie przyjechać. Robiąc charakterystyczne dla mnie długie kroki, przechodziłem między jedną kałużą, a drugą. Ciężkimi butami podrywałem z nich od czasu do czasu krople szaro-brązowej wody. Nie powiedziałbym, że narzekałem w tamtej chwili na nudę, jednak chciałem mieć po prostu dzisiejszy dzień za sobą.

Nie przepadałem za tuszowaniem śladów po morderstwach mniej lub bardziej subtelnych i znajdowaniu miejsca utylizacji ofiar takowych. Nadal było to lepsze niż wyławianie trupów z rzeki, nie niemniej jednak nie pasjonowało mnie to szczególnie. Przynajmniej podobne usługi musiałem świadczyć nieczęsto. Cóż, ludzie mieli w zwyczaju zostawianiu trucheł własnemu losowi, chyba że znaleźli dla nich ciekawsze zastosowanie. Z Bardem sprzątaliśmy zwykle po przestępstwach na tle politycznym czy ekonomicznym, chociaż żaden z nas właściwie nigdy nie dociekał, kim była osoba, której ciała mieliśmy się pozbyć niezauważenie Nie interesowało na też to, kto zechciał ją usunąć i z jakiego powodu. Żaden z nas nie należał do ludzi wielkiego świata i interesu, żadnego z nas tamten półświatek nie interesował. Liczyło się jedynie przeżycie we własnym, porównywalnie niegościnnym, lecz szorstkim i brutalnym w o wiele mniej wyrafinowany sposób.

Usłyszałem warkot furgonetki, kiedy poczułem, jak poranny chłód odchodzi z miasta. Odwróciłem się w stronę, z której dobiegał znany mi dźwięk. Podszedłem do starego gruchota, mijając przerdzewiałe do szpiku schody przeciwpożarowe.

Jeździliśmy wieloma samochodami, a Bard wybrał dzisiaj jakby dla żartu niewielkiego busa udającego, że należy do firmy zajmującą się hurtową sprzedażą dywanów.

Otworzyłem sobie drzwi i wsiadłem do tego grata. Wydawało mi się, że pewnego dnia któryś z nas trzaśnie drzwiami dostatecznie mocno, że te zwyczajnie się urwą. Było jedynie kwestią czasu, kiedy ten moment nastąpi.

– Yo! Sorry, że tyle mi zeszło, nie mogłem odpalić. – Ledwie słysząc znajomy teksański dialekt, byłem już zmęczony przebywaniem z blondynem. Wyjątkowo nie miałem dzisiaj siły na użeranie się z Bardem, czego oczywiście ten nie wyczuje, dopóki nie zacznę na niego warczeć.

Przywitałem się z nim zdawkowo, zapinając pasy. Wyciągnąłem z kieszeni kolejną landrynkę, gdy poczułem duszący zapach dymu papierosowego. Zmarszczyłem nos, jakby to czyniło woń mniej dokuczliwą.

– Ile razy ci powtarzałem, że masz nie palić w aucie, kiedy ze mną jeździsz? – mruknąłem. Szczęk przegryzionego na pół cukierka wypełnił na moment ciszę pomiędzy nami.

– Pewnie dużo, jakby się zastanowić – zaczął, szukając jakiejś wymówki, ale kiedy napotkał moje niezadowolone spojrzenie, zrezygnował z jakiegokolwiek wykręcania się. Zapewne bał się mnie rozjuszyć. To znaczyło, że nadal ma jako takie instynkty samozachowawcze. Gdyby mnie dzisiaj dodatkowo zdenerwował, chyba zacząłbym się martwić o jego zdrowie psychiczne, bo to byłaby prawie tożsame z deklaracją samobójstwa.

Nie wyspałem się, ale nie odczuwałem fizycznego zmęczenia. Nie musiałem w tej chwili zważać na niebezpieczeństwo. Pozwoliłem sobie na poczucie bezpieczeństwa, co było dość sporym luksusem, gdy miało się powiązania z mafią, hakerami, handlarzami nielegalnym towarem i innymi ludźmi o wątpliwej reputacji. Nie spodziewałem się po prostu żadnego zagrożenia, dlatego też pozwoliłem sobie na przymknięcie oczu.

Bard może nie był najbystrzejszym wspólnikiem, ale ufałem jego instynktowi. Wiedziałem, że gdyby miało stać nam się coś złego, zareagowałby w porę.

Undertaker dał nam może mało wymagające, ale dość upierdliwe zadanie. Wczoraj ktoś sprzątnął urzędnika w jego prywatnym apartamencie. Podejrzewałem nawet, że znałem tożsamość tego kogoś. W każdym razie musieliśmy go dyskretnie wywieźć za miasto i "zutylizować".

Trzeba było wyminąć portiera i liczyć na to, że Taker nie zasnął i da radę otworzyć nam odpowiednie drzwi przez zhakowanie systemu zarządzania budynkiem. Liczyłem, że zastaniemy czystą robotę, zamiast plam krwi na każdej ścianie. Nie miałem dzisiaj ochoty bawić się w sprzątaczkę i wywabiać plam z najróźniejszych powierzchni. Potem pozostawało jedynie wynieść ciało z apartamentowca, wrzucić je do samochodu i już nikt nie powinien się nami dalej interesować. Życzyłem sobie, aby dzisiejsze zlecenie przebiegło bezproblemowo, żebym mógł prędko wrócić do domu, by udawać, że śpię.

Na myśl, że coś mogło pójść nie tak, przycisnąłem językiem do zębów cukierek, który nie zdążył jeszcze rozpuścić się moich ustach. Zadźwięczał o siekacze, a chwilę później także o kolczyk przeszywający mój język horyzontalnie.

– Przestań. Nie lubię, kiedy tak robisz, to brzmi strasznie – burknął blondyn, wyrzucając przez szybę papierosa. Dopiero, kiedy skończył palić, wyjechał z zaułka.

Dźwięk obijającej się o zęby landrynki wypełnił auto jeszcze przez moment, póki mi się nie znudziło.

----------------------------------------

Apartament był typowym mieszkaniem średniozamożnego reprezentanta lepszego świata, które już parę razy zdarzyło mi się odwiedzać. Sprawiało wrażenie wysprzątanego i schludnego, ale kryło swoje brudy. Nie odczuwałem potrzeby przeszukiwania go, nie leżało to w zakresie moich obowiązków na tę chwilę. W każdym razie wiedziałem, że z pewnością znalazłbym miękkie lub twarde narkotyki, jeżeli moje przypuszczenia co do zabójcy były prawdziwe. Natrafiałem nie raz na barki wypełnione po brzegi alkoholem. Raz zdarzyło mi się zastać trupa nad fotografiami roznegliżowanych niepełnoletnich chłopców. Różnych ludzi przyszło mi obsługiwać, a jednak kiedy przychodziło się zajmować urzędnikiem czy politykiem, miałem pewność, że nie zginął przypadkowo, a był po prostu zwykłą szumowiną.

Znaleźliśmy mężczyznę w podeszłym wieku w salonie. Leżał na dywanie, zupełnie jakby zwyczajnie upadł. Żadnych śladów krwi, moczu ani fekalii. Można by pomyśleć, że dostał wylewu. Na łysiejącej głowie miał nabitego sińca, a z rozchylonych warg spływała ślina.

Poprawiłem rękawiczki, które założyłem na dłonie.

– Powinniśmy podziękować Mey-Rin, że zostawiła go na dywanie. Przynajmniej mamy mniej roboty.

– Sądzisz, że to jej sprawka? – Skinąłem głową. – Właściwie wygląda...

Nasze drogi przeplatały się ze sobą tak często, jak palce w morderstwach maczała chińska mafia. Często zmywałem ślady, które mogły doprowadzić do nich policję, chyba że akurat robili z czyjejś śmierci przykład. Takie rzeczy się zdarzały. Dziwnie czytało się o takich przypadkach w gazetach czy internecie, kiedy znało się je od podszewki.

– Zawijamy go i znosimy. Chcę mieć to z głowy przed drugim śniadaniem.

– Yes, sir!

Przyjemna robota w sumie. Każda mogłaby taka być. Chińska mafia mogłaby mnie sobie zmonopolizować tak właściwie. Gdybym nie planował wyjechać z kraju i nie potrzebował zgromadzić jak największych pieniężnych w jak najkrótszym czasie, mógłbym pozwolić sobie na pracę wyłącznie dla nich.

Westchnąłem.

– Dobrze, że nie czuć jeszcze rozkładającego się truchła.

– Yep... inaczej mielibyśmy problem.

Zapach ten był na tyle charakterystyczny i drażniący, że większość ludzi, która miała z nim wcześniej kontakt choćby przez chwilę, rozpoznałaby go od razu. Dlatego też wyniesienie trupa niepostrzeżenie niekiedy stanowiło nie lada wyzwanie.

– Wezmę nóż, obetniemy ten kawałek – Wskazałem na zakrywający kremowe panele dywan. Ciekawe, czy był perski. – Na szczęście nie jest najgrubszym denatem. Końce zabezpieczy się płótnem i nikt nie będzie zadawać pytań. Wyjdziemy drzwiami dla personelu. Portier raczej nie życzyłby sobie, jeśli kręcilibyśmy się z dywanami po holu.

– Pojedziemy windą, co nie?

Skinąłem głową, zabierając się do przycinania materiału. Resztki dywanu też musieliśmy wynieść. Przydałoby się zabrać jeszcze jeden czy dwa. Na szczęście drzwi do pozostałych pomieszczeń nie były zamknięte, więc nie powinno to stanowić większego problemu. Nie zostawiać śladów, nie wzbudzać podejrzeń.

– Jak myślisz, za jak długo zaczną go szukać?

– Nie wiem, ale liczę, że Taker zdąży wcześniej sfałszować nagrania z kamer monitoringu.

– Nie zrobił kiedyś tego w porę? – zapytał Bard, jakby wydawało mu się, że jego zleceniodawca jest w pełni poczytalny i podchodzi do swojej pracy profesjonalnie, zamiast być niewychodzącym z domu świrem zajadającym smakołyki dla psów.

– Nie, ale czasem niewiele brakuje, żeby ktoś usiadł mi na ogonie – prychnąłem.

Nie zawsze przypadały mi robótki w towarzystwie Barda. Czasami dostawaliśmy solowe zlecenia. On coś w stylu niszczenia instalacji elektrycznych, rozwalania kamer i podobnych sprzętów, co zresztą bardzo sobie cenił. Przypadały mu stosunkowo kradzieże samochodów i różnorakie sabotaże. Ja zajmowałem się raczej zadaniami wymagającymi nieco większego wyrafinowania...

... no chyba że akurat zawijałem trupa w dywan.

– Poszedłbym popływać – mruknąłem, próbując zająć myśli czymś innym niż bezwładne, miękkie ciało znikające pod misternie utkanym wzorem.

– Kiedyś powiedziałeś, że wyławianie trupów z rzeki to beznadziejna robota.

– Nie takie pływanie miałem na myśli...

– Basenów też nie lubisz, z tego co mi mówiłeś – wypomniał mi.

– Tsaaa... – syknąłem.

Nie wyobrażałem sobie, że miałbym jedynie w kąpielówkach wmieszać się w tłum innych, roznegliżowanych ludzi. Sama wizja podobnej sytuacji zwyczajnie mnie obrzydzała. Wolałbym już faktycznie wyławiać szybko rozkładające się w wodzie ciała, niż spędzić tam pięć minut.

Gdyby nie zapach i widok truchła, który dopadał mnie we wspomnieniach, jeśli tylko spojrzałem na wody w pobliżu Los Angeles, ponurkowałbym w zatoce. Nawet lubiłem zanurzać się w nocy w chłodnawej wodzie. Pogrążałem się wtedy w gęstniejącym mroku i zasadnie zaczynałem czuć się przygnieciony beznadzieją rzeczywistości, na co nie pozwalałem sobie na lądzie.

– Nie masz czasem wrażenia, że powinieneś wykonywać godniejszą pracę? – rzucił Bard w moją stronę, kiedy najważniejszą część roboty mieliśmy odfajkowaną.

– Hm? Godniejszą? Chyba zapomniałeś, jak utrzymywałem się wcześniej. Już awansowałem społecznie, nie śmiem narzekać...

– Tak, ale... ehhh... wybacz...

– Nie przywykłbym już do n o r m a l n e g o życia nawet, gdyby ktoś dałby mi okazję zacząć je wieźć. – Wzruszyłem ramionami. Stopą przytrzymywałem zrolowany dywan.

Więc dlaczego cały czas usilnie próbuję uciec od tego wielkomiejskiego zepsucia?

– Spokojny sen nie jest dla mnie.

– Widzę. Wyglądasz na strasznie niewyspanego. Nie wolisz, żebym cię odstawił do domu, a resztą zajął się sam? – Nie brzmiał, jakby się o mnie martwił. Głos miał tak samo jak zawsze zdarty od tanich fajek. Pewnie też nie chciałbym, żeby takie truchło jak ja w tej chwili zawadzało mu w pracy.

– Sam...? – zapytałem podejrzliwie. – A pamiętasz, jak...?

– Tak, pamiętam. Nie musisz tego wyciągać za każdym razem. Daj se siana, nie spieprzę czegoś takiego.

Zacisnął szczęki. Rzadki zarost pokrywający jego brodę i policzki wydawał się zjeżyć.

– Zastanowię się. Na razie znosimy delikwenta na dół i się stąd zwijamy.

– 'Kay. Znasz w sumie tego typa?

– Nie kojarzę. Może media nie będą zainteresowane jego zaginięciem. To by było całkiem wygodne, nie uważaaaaasz? – Ostatnie słowo zniekształciło mi ziewnięcie. – Wiesz, podrzuć mnie jednak do domu. Kiedyś ci się za to odwdzięczę, dobra?

Skinął głową, chociaż przypominało to raczej wierzgnięcie końskiego łba.

----------------------------------------

Właściwie i tak nie spałem zbyt długo po powrocie do domu. Przewracałem się tylko w półśnie po posłaniu przez kilka godzin lub z zamkniętymi oczami nasłuchiwałem odgłosów ulicy. Wieczorem planowałem gdzieś przejść się do chińskiej dzielnicy i o tyle o ile nie wyglądałem już jak wyciągnięty z grobu, nie czułem się specjalnie bardziej wypoczęty niż rano.

Zimny prysznic, o tej porze nie było ciepłej wody, trochę mnie rozbudził. Ubrałem się w świeżo wypraną szarą koszulkę, która była nieco zbyt szeroka na moje wąskie ramiona. Znad kołnierza wystawały ciemniejsze niż skóra linie zrobionego już dawno tatuażu. Na szczęście tym razem koloru nie dodawały mu żadne siniaki.

Po obu stronach szyi i w dolnych partiach żeber wytatuowane miałem skrzela. Takie jak u rekina. Wydawało mi się, że będą do mnie pasowały, dlatego zdecydowałem się na taki a nie inny wzór. Nawet jeżeli nie pływam już jak kiedyś, nadal pasują do mojego charakteru. Cichy skurwiel. Taki jak rekin.

Wciągnąłem glany na stopy. Nie pamiętam, jak dawno je kupiłem, ale liczyłem na to, że jeszcze parę lat mi posłużą. Ciężkie buty czasami przydawały się, jeżeli akurat planowało się wracać do domu późno w nocy.

Schowałem do kieszeni spodni portfel, komórkę i klucze. Wagę sprężynowego noża, który niekiedy nosiłem przy sobie, wyczułem wcześniej, kiedy wyciągałem lekko wyświechtane jeansy z szafy.

W Chinatown mogłem czuć się względnie bezpiecznie. Raczej nie zdążyłem dorobić się tam wrogów. Na to, że Tao zapewni mi tam ochronę, nie liczyłem, ale spodziewałem się, że będzie mnie miał na oku, jeżeli tylko dowie się o mojej obecności. Z tego, co było mi wiadomo, chińska mafia angażowała całkiem dużo ludzi, więc z pewnością podobna informacja dotrze do niego dość szybko.

Do chińskiej dzielnicy nie zaglądałem zbyt często. Z własnej inicjatywy byłem tam jedynie parę razy. Ta część miasta przypominała mi niekończący się karnawał. Każdej nocy oślepiała setkami agresywnie barwnych neonów. Po ulicach pałętał się zapach makaronu, pieczonego kurczaka i egzotycznych przypraw. Zapach wypalanego opium czy marihuany unoszący się z pootwieranych okien suteren. Kakofonia przeróżnej muzyki, ludzkich głosów. Chińczycy, Amerykanie, turyści. Duchota i ścisk wśród krętych ulic.

Wstąpiłem do pierwszego lepszego kiosku. Chciałem kupić sobie lizaka. Potrzebowałem postukać o coś kolczykiem, nim ten zgiełk mnie zamęczy. Włożyłem sobie do ust pokaźnej wielkości kulkę w brązowym kolorze. Wyglądała nieco podejrzanie, ale po moim języku rozszedł się znajomy, lekko cierpkawy smak coli.

Żałowałem, że nie miałem jeszcze jakiegoś pretekstu, by zostać dłużej w ciasnym, ale klimatyzowanym pomieszczeniu. Nim wyszedłem, wracając na nagrzane w ciągu dnia ulice, rzuciłem kioskarzowi pożegnanie po chińsku. W szklanej szybie dostrzegłem jeszcze odbicie krzywego uśmiechu, który pojawił się na lekko szczurzej twarzy.

Może i nie spędzałem zbyt dużo czasu w Chinatown, ale miałem wystarczająco dużo do czynienia z Chińczykami, żeby podłapać ich język. Jego dźwięk nigdy nie przyciągał mnie do siebie, zwyczajnie łatwo przyswajałem podobną wiedzę. Posługiwałem się francuskim, hiszpańskim, niemieckim, rosyjskim, częściowo także włoskim, portugalskim, hindi i arabskim. Nie uczyłem się ich bezinteresownie. Potrzebowałem dogadać się z obcokrajowcami. Ceniłem każdą umiejętność, która pozwalała mi przetrwać w tym zapomnianym przez prawo mieście. Nie każdy mógłby się pochwalić zdolnością szantażowania innych w dziewięciu językach.

Wszedłem w jedną z wielu bocznych uliczek, do których rozsądni ludzie się nie zapuszczali. Bez przeszkód odszukałem odpowiednie drzwi. Pomalowane turkusową farbą nawet w ciemności były dobrze widoczne. Złapałem za klamkę. Ustąpiła pod moim dotykiem, co wydało mi się podejrzane. Spodziewałem się, że drzwi będą zaryglowane tak jak zawsze.

– Spodziewałaś się mnie? – Nie odważyłem się zerknąć w wyzierającą ze szpary w drzwiach ciemność.

– Zasadniczo tak. Często przychodzisz, kiedy po mnie sprzątasz.

Kiedy zabrałem dłoń z klamki, drzwi bardziej się odchyliły.

– Gdzie chcesz dzisiaj zjeść? – z wnętrza budynku wychyliła się znajoma Chinka. Nie wyróżniałaby się szczególnie z tłumu innych azjatów, gdyby nie jej karminowe włosy i dziwne przyzwyczajenie do noszenia okularów z białymi szkłami.

– Nie idziemy tam, gdzie zawsze? – zapytałem, kiedy drobna kobieta wyminęła mnie elegancko i zamknęła znowu drzwi. Z torebki wyjęła kluczyk, który musiał do nich pasować.

– Jak chcesz.

– Chcę pójść tam, gdzie będzie cicho, Mey... Jestem tutaj dwadzieścia minut, już pęka mi głowa.

Nie byłem szczególnie głodny, ale to że wychodziliśmy razem coś zjeść po kooperacyjnej robocie stało się niemal tradycją. Każdy pretekst, żeby wyjść z domu na jakieś jedzenie był dobry. Poza tym obojgu nam dawało to przynajmniej złudne poczucie prowadzenia choć namiastki normalnego życia. Mieliśmy z kimś wyjść, dokąd wyjść. Dzieliliśmy parę wspólnych wspomnień – niezbyt ciekawych, ale zawsze jakichś.

– Ostatnio, kiedy się widzieliśmy, prawie nic nie zjadłeś. Na pewno jesteś głodny? Nie postawię ci obiadu, jeżeli go nie tkniesz.

– W takim razie oddasz mi swoje ciastko z wróżbą, może być?

Wzruszyła ramionami i odeszła, nie oglądając się za mną. Spodziewała się, że podążę za nią. Gdzie indziej miałbym iść?

Im dłużej czułem zapach jedzenia, tym paradoksalnie mniej miałem ochotę jeść. Zwyczajnie na myśl o tej czynności, zaczynało mnie wtedy mdlić. Woń smażonego mięsa i zup unosząca się z ulicznych straganów, skutecznie pozbawiała mnie apetytu.

Udaliśmy się do niewielkiego baru. Z tego, co było mi wiadomo, prowadził go ktoś spokrewniony z Mey-Rin, dlatego też czuła się tam możliwie najbardziej swobodnie. Nie musiała się bać, że ktoś wyda jej tożsamość odpowiednim służbom lub osobom z dostatecznie dużą ilością pieniędzy. Przynajmniej teoretycznie.

Usiadłem tam, gdzie zawsze. W głębi lokalu, skąd jednak można było obserwować to, co dzieje się za oknami. Różnokolorowe światło wdzierało się przez nie do wnętrza baru, gdzie panował przyjemny półmrok. Mey przyniosła sobie sporą miskę gorącej zupy. Choć wcześniej żartowałem z tym ciastkiem, przyniosła je dla mnie, razem z mrożoną zieloną herbatą.

– Nie musiałaś.

– Trudno.

Nasze rozmowy wymagały głównie na wymianie pojedynczych słów. Raczej nie wciągaliśmy się w dysputy. Nie dzieliliśmy się egzystencjalnymi rozważaniami. Żadne z nas nie widziało w tym sensu, chociaż nie postawiliśmy sobie wyraźnego zakazu poruszania ważnych kwestii. Nie łączyło nas pochodzenie, upodobania, zainteresowania, o ile można było mówić, że jakieś mamy. Tylko praca. I parę nocy spędzonych w chłodzie portowego powietrza, gdzie spaliśmy przytuleni do siebie między kontenerami, żeby nie zamarznąć.

Przełamałem ciastko na pół i zjadłem jedno z jego części. Smakowało jak papier, który skrywało w sobie. Na wąskim skrawku papieru napisane było "nic z tego".

– Zostaniesz na noc?

Pokręciłem głową.

– Oboje wiemy, że to bez sensu. – Wzruszyłem ramionami. Kostki lodu zabrzęczały w szklance, kiedy uniosłem ją, by upić łyk zimnego napoju. – Poza tym nie chciałbym skończyć z zatrutą igłą wbitą w rdzeń kręgowy. Sam bym się wtedy nie zawinął w dywan.

– Nie zrobiłabym czegoś podobnego.

– Każda głowa ma swoją cenę. Moja raczej nie odbiega od tej reguły.

Zamilkła. Jeśli chciała coś powiedzieć, utopiła tę potrzebę w zupie.

Taker na moją prośbę usunął jej dane z wszelkiej dokumentacji, do której mógł się dobrać. Oficjalnie jak ja kobieta nie istniała. Nigdy nie pytałem, czy czuła się z tym podobnie jak ja. Snułem czasem przypuszczenia na ten temat, ale właściwie nie chciałem wiedzieć. Zresztą zdawało mi się, że ona musiała zostawić za sobą więcej niż ja – nazwisko, do którego przywykła, datę urodzin, które obchodziła, wizerunek, na który się nie wzdrygała.

– Nie masz czasem wrażenia, że powinnaś zajmować się czymś mniej niebezpiecznym?

Chciałem przerwać tę niezręczną ciszę zagłuszaną jedynie brzęczeniem wiatraka. Wydawało mi się, że dziewczyna zasługuje na to, by okazać jej chociaż trochę zainteresowania. Niezobowiązująco, jednowieczorowo. To chyba nie byłoby krzywdzące, prawda?

– Kiedyś wydawało mi się, że powinnam. Teraz wiem, że nie umiałabym robić czegoś innego.

Wiedziałem, że zarabiała tyle pieniędzy, że mogłaby z łatwością zniknąć i nie pozostawić po sobie żadnego śladu. Żadnych wierzycieli. Żadnych dłużników. Trzymało ją tutaj zobowiązanie wobec własnej rodziny, którą w przeciwieństwie do mnie posiadała. Przyjechała tutaj, żeby zarobić i pomóc im finansowo. Przynajmniej tak mi kiedyś powiedziała. Nigdy nie wracaliśmy do tego tematu. Dzisiejszy wieczór nie wydawał się być do tego odpowiednim momentem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top