"Kosmiczna zagadka"

— Doktor wspomniał o błysku i jakiejś humanoidalnej postaci wychodzącej z dymu i jasności… Brzmi to bardziej na opis Boga niż kosmitów…— mruknęła pod nosem, drapiąc się przy tym lekko po brodzie. 

Wszystkie poszlaki, które do teraz udało jej się znaleźć wraz ze swoim policyjnym partnerem, nie pasowały ani do miejsca zdarzenia, ani do tego, co mówił świadek. Mieli uwierzyć, że odwiedzili go kosmici? Co było aż nierealne, bo pozaziemskie formy życia nie istniały. 

— Powinnaś zrobić sobie przerwę, przemęczasz się — wtrącił się Greg, policjant, którego przydzielono kobiecie jako wsparcie w śledztwie. Gdyby tylko mogła, najchętniej zamieniłaby go na mniej strasznego policjanta.

— Siedzisz nad tymi papierami od długiego czasu — dodał jak zwykle obojętnym tonem. 

Czasem to on wydawał się tutaj kosmitą. Nie uśmiechał się, był spokojny, cały czas wpatrywał się swoimi ciemnymi oczami w detektyw, wypalając w niej dziury na wylot, pił litry kawy, a jego ton, zwłaszcza ranem, sprawiał, że przez całe ciało kobiety przechodził zimny dreszcz. Tak naprawdę, to spędzanie z nim czasu było dla niej jak koszmar na jawie. 

— Dzięki, rada doskonała — odburknęła, odkładając dokumenty z głośnym hukiem na swoje biurko. Kobieta była całkowitym przeciwieństwem Grega. Zwariowana, głośna, odważna, było jej pełno i to dosłownie, dlatego między innymi została detektywem. 

— Znalazłeś może coś ciekawego? — Spojrzała w stronę biurka Grega. Ten patrzył na nią z założonymi rękoma na klatce piersiowej z wyrazem twarzy, z którego nie można było wyczytać absolutnie nic. Momentalnie zrobiło jej się aż niezręcznie, gdy tak się w niego wpatrywała, więc szybko odwróciła wzrok, spoglądając na papiery sprawy i udając, że ponownie je czyta. 

— Po za tym, że sprawcy wybuchu w obserwatorium byli rzekomo kosmitami, to nie — odpowiedział, na co detektyw głośno westchnęła. 

Sprawa była niejasna… W dzień poprzedzający wybuch obserwatorium naukowcy na skanerach zarejestrowali punkt zbliżający się do powierzchni ziemi. Wszystko wskazywało na to, że była to asteroida, lecz kilka godzin później zmieniła ona niespodziewanie swój kurs i nakierowała się idealnie na placówkę naukową. Później wiadomo, co się wydarzyło… był ogromny wybuch, a godzinę później na miejsce przyjechała policja razem z personelem medycznym. Znaleźli tylko doktora Prima z zakrwawionymi dłońmi, którymi zakrywał oczy i powtarzał na okrągło słowa "są tutaj", wyglądał na obłąkanego. Okazało się później, że oślepł i dostał wstrząśnienia mózgu, co mogło skutkować jego dziwnym zachowaniem.

— Nad czym tak myślisz? — zapytał nagle Greg, przełamując ciszę siorbnięciem kolejnego łyku kawy. — Miałaś zrobić sobie przerwę.

— A nad czym mogę teraz myśleć, co? — Odepchnęła się nogą od boku szafki, którą miała zamontowaną pod biurkiem i zakręciła się na swoim obrotowym krześle. — Przecież mam przerwę. — Zerknęła znów na policjanta, ale tym razem nie patrzył on w jej stronę, tylko w stronę drzwi od ich biura, które zostały otwarte na oścież przez jednego z pracowników komendy. Najwyraźniej miał im on coś do powiedzenia, bo trzymał słuchawkę telefonu przy prawym uchu i gestykulował coś długopisem przed sobą, wskazując to raz na detektyw, to raz na Grega. 

— Jest kolejny świadek. Doktor Kowalska przebywa w tym samym szpitalu co doktor Prim, jedziecie? — Na te słowa, detektyw zatrzymała krzesło, lecz zanim zdążyła odpowiedzieć, jej współpracownik zrobił to za nią.

— Tak — powiedział całkowicie bez emocji, na co sam mężczyzna, zamarł ze strachu. On naprawdę był przerażający. 

— Szykuj wóz. Załatwmy to jak najszybciej — dopowiedziała detektyw i podniosła się z swojego krzesła. Miała nadzieję, że Doktor Kowalska będzie w lepszym stanie niż poprzedni świadek, jednak tak bardzo się myliła… 

***

"Dałem się głupio zauważyć" — pomyślał, odchylając się na swoim fotelu obrotowym, który przykręcony był do metalowej podłogi, aby się nie przemieszczał. 

Na panelu sterowniczym migały różne diody, ale nic nie sprawiało, że powinien czuć niepokój. W końcu nie spadną poniżej pokrywy chmur statkiem "à la kosmicznym". Tak przynajmniej ludzkie istoty nazywały ciała obce, spoza ich świata. Była to jedna z wielu rzeczy, którą zaobserwował. Mieli tak wiele interesujących tradycji. Tylko co go podkusiło, żeby do nich zejść? Głupi eksperyment. W końcu oni widzą tylko niebo, a nie ogromny statek, i to powinno wystarczyć — tu go nie widzą, tu był bezpieczny. 

— Król już przyjechał. Czeka w izolatce królewskiej. Musisz się natychmiast stawić — powiedział dobrze znany mu głos. Oficjalny ton oznaczał, że nie przyszedł do panelu sterowniczego w prywatnej wizycie. — Nox… Po co się wychylałeś? Mamy tylko ich obserwować… — dodał, zniżając głos do szeptu. 

Nox wstał od konsoli z diodami, przyciskami i wajchami, przenosząc wzrok na niebieskiego przyjaciela. Spod tafli różowych włosów do ramion wystawały długie, szpiczaste uszy, które pokrywały czarne piegi. Zdobiły one także jego twarz. Długi haczykowaty nos nie współgrał z dużymi oczami, które były zielone niczym absynt z małą czarną kropką postawioną jakby długopisem. 

— Mamy ich tylko obserwować… Dobre gadanie. Tylko obserwować. Poznamy ich, wchodząc wśród nich. Widziałeś, jakie mają piękne zwyczaje? Ich język? Relacje cielesne, to, to… a no tak przytulas. To jest ekscytujące. Podziwiam ich. Chcę ich poznać, Dahol… 

— Ale parę ludzkich istot cię widziało — przerwał przyjacielowi, stawiając w jego stronę krok bosą stopą, z błonami pławnymi. 

— Wiem. Powinienem bardziej uważać. — Westchnął w odpowiedzi, spuszczając łysą głowę. Pokręcił nią, biorąc wdech, by jeszcze raz się wyprostować. — Ten eksperyment to najlepsze, na co mogłem się zgodzić. I nie żałuje. Nawet jak mi utną ogon. 

— Nox… Co się z tobą stało? Byłeś obojętny, gdy projekt się zaczął… A teraz? 

— Idę porozmawiać z królem — powiedział, idąc w kierunku drzwi. Jednak zatrzymał się obok przyjaciela, kładąc mu niebieską dłoń na biały kitel lekarski, który spoczywał na jego barkach. — I Dahol, przemyśl to, czy nie chcesz ze mną uciec do istot ludzkich — szepnął, po czym, nie czekając na odpowiedź, wyszedł z panelu sterowniczego. 

***

Okazało się, że stan miejskiej policji woła o pomstę do nieba, bo jedyny zdatny do użytku radiowóz obecnie był potrzebny do pościgu za bandą chłopaczków, którzy pchnęli nożem taksówkarza. Na całe wyposażenie komendy składały się cztery radiowozy, z czego jeden był u mechanika na przeglądzie, a dwa kolejne pamiętały czasy prezydenta Trumana i stwarzały zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla społeczeństwa.

Tego też można było się spodziewać po ich małym miasteczku. Kryminalistę równie dobrze policja mogła ścigać na piechotę lub wózkiem widłowym.

Koniec końców zostali skazani na transport publiczny, czego kobieta wprost nie znosiła. Kierowcy zawsze zachowywali się jakby wieźli ziemniaki, a nie ludzi. Starsze panie z zaciekłością dobermanów broniły swoich miejsc siedzących, a młodzież z tyłu kiwała się w rytm durnego hop-hopu, czasem łypiąc spod kapturów lub zbyt gęstych grzywek.

Postali chwilę na zewnątrz pod plastikowym daszkiem przystanku autobusu miejskiego. Kobieta przebierała w miejscu nogami. Listopadowy wietrzyk owiewał jej nogi, pokryte jasnym materiałem pończoch. Ciemna spódnica sięgała kolan, zaś buty na obcasie dodawały jej kilka cennych centymetrów wzrostu, których poskąpiła jej matka natura. Oficer Greg, w kontraście do niej, znowu pałał namacalnym wręcz spokojem. Kończył właśnie wcinać atrybut policjanta z prowincji – pączka z okrągłą dziurką.

Żółto-czerwony autobus, niczym gigantyczna pszczoła z przeraźliwym buczeniem silnika, wtoczył się na przystanek. Ona wskoczyła pierwsza do środka, zachęcona ruchem ręki policjanta. Modliła się tylko, by jej obcasy wytrzymały podróż. Skasowała bilet, niemal od razu łapiąc się ramienia mężczyzny, gdy pojazd z gracją karawanu ruszył przed siebie. Wiszący nad ich głowami, upstrzony kropkami ekran mówił, że pod szpital dojadą za jakieś piętnaście minut.

Usiedli na wytartych siedzeniach z niebieskim pluszem, a kobieta od razu poczuła na sobie wzrok wszystkich pasażerów. Poprawka, może nie na sobie, lecz na swoim towarzyszu. Jakby policjant nie był człowiekiem, tylko jakimś stworem z Krainy Dreszczowców. Jakby jego pojawienie się już zwiastowało kłopoty dla wszystkich i masowy festiwal wlepiania mandatów. 

Staruszka pod oknem już zaczynałała mamrotanie o agentach FBI i sięgała po pociemniały łańcuszek różańca. Grupka chłopaków na drugim końcu od razu znalazła przypisane im miejsca i nawet nie kładli ubłoconych butów na siedzeniach naprzeciwko.

— Wierzysz w kosmitów?

Ciepły oddech, niosący jeszcze ze sobą lepki posmak pączka i przesłodzonej kawy, lekko owiał jej ciemne loki, a ona spojrzała na konspiracyjnie pochylonego w jej stronę mężczyznę.

— Egoistycznym byłoby myślenie, że jesteśmy we Wszechświecie sami, nieprawdaż?

— Nie cierpię tego twojego tonu filozofki.

Odwrócił się od niej i wbił wzrok w widok za oknem.

— Wolisz mój ton detektywistyczny?

— Wolę, kiedy rozmawiasz ze mną jak człowiek, a nie, jakbym słuchał kazania z ambony.

— A co do sprawy ma moja wiara?

— Nic. Jestem ciekawy, czemu się tym zajmujesz.

Autobus zatrzymał się na kolejnym przystanku, do środka wlał się nowy potok ludzi, jak masło z rozkrojonego na pół kotleta de vollaile.

— …słyszałeś o Flatwoods?

Greg zerknął na swoją rozmówczynię.

— Nie. A powinienem?

— W latach pięćdziesiątych, we wrześniu coś się tam wydarzyło. Grupka chłopców obserwowała gwiazdy i widziała jak w lesie przy domu jednego z nich ląduje asteroida, jak wtedy sądzili. Poszli na miejsce, w towarzystwie osoby dorosłej i wiesz co zastali na miejscu?

Zrobiła dramatyczną pauzę dla lepszego efektu.

— Najpierw zobaczyli pulsujące, czerwone światło. Potem trzymetrową postać o wielkich, czerwonych ślepiach, z charakterystycznym kapturem i chudymi ramionami. To… coś syczało na nich, jak wąż, aż w końcu rzuciło się do ataku. Cała grupka w panice uciekała do domów.

Policjant zmarszczył brwi.

— I mówisz mi o tym, bo…?

— Bo jednym z tych dzieciaków był brat mojej matki. Nikt nigdy mu nie wierzył. Oficjalnie zobaczyli wielką sowę, zadziałała gra świateł i ogólna panika. Niby on, jego koledzy i matka jednego z nich zadziałali jak spłoszone stado. Jedno wielkie, napędzone pieniędzmi gówno, Greg.

Roziskrzone od emocji oczy kobiety uważnie obserwowały policjanta, jak lwica swoją ofiarę.

— Zrobili z mojego wujka wariata, który resztę życia tułał się po psychologach. A ja wiem, że to, co wtedy zobaczył, to prawda. I chcę to udowodnić, nic więcej. Chcę pokazać, że mój wujek i inni, którzy "coś" widzieli, nie zwariowali.

*** 

Nox biegł korytarzem, omijając inne istoty swojego gatunku, które ubrane były w białe kitle. Patrzyły na niego, jakby totalnie zwariował. Jednak tak nie było. Po rozmowie z królem utwierdził się w swojej decyzji Musiał odejść. Nie pasował tutaj. Chciał zejść do ludzi, by żyć wśród nich. Nawet w tej chwili nie myślał o kamuflażu. Była to myśl drugorzędna. Musiał pędzić do Dahola. Może ucieknie z nim. Może wesprze go. Miał przynajmniej taką nadzieję. Jeżeli nie, to nie będzie miał wyjścia i sam to zrobi. Musiał. Nie było już odwrotu. Nie teraz. Dostał zakaz przeprowadzania obserwacji. Tylko papierkowa robota. Na to nie mógł się zgodzić. Chcąc nie chcąc, te badania i tak nie miały sensu z daleka. Najlepiej byłoby wtopić się w tłum i udawać ludzi. Mieli taką możliwość. Trochę o nich wiedzieli, więc mogliby dać sobie radę. A jak nie wszyscy to zespół składający się z paru wyszkolonych. Ale nawet takie propozycje nie przemawiały do króla. Dlatego sam spełni tę rację. Jeszcze przekonają się, że to nic strasznego. To będzie wspaniałe przeżycie. 

— Dahol! — krzyknął, wpadając do prywatnej izolatki swojego przyjaciela, który był jego bratnią duszą. Tak zwanym DuiTui – przyjacielem aż po grób. Nie znajdzie w swoim życiu pewniejszej i stałej istoty w swoim życiu. — Odchodzę. Chodź ze mną. Do ludzi. Tylko ty i ja przeciwko całemu narodowi. 

— Co? Nox… O czym ty, na wszystkie galaktyki świata, mówisz? Jak do ludzi? Bredzisz. Jak rozmowa z królem? — zapytał zdezorientowany. Zmarszczył nos, jak to miał w zwyczaju, gdy zastanawiał się nad czymś. 

— Nieważne. Nie teraz. Szybko. Muszę uciekać. Nie mogę. Idziesz ze mną albo zostajesz — powiedział Nox chaotycznie, łapiąc oddech. 

— Nox, powiedz mi, o co chodzi. Co się stało? 

— Zaufaj mi, Dahol — powiedział, kiedy ostatni raz spojrzał na swojego przyjaciela, po czym wybiegł z izolatki. Nie mógł czekać, aż ten się zdecyduje. Wiedział, że z ich dwójki to on był ten bardziej odważny. Jego DuiTui był zbyt porządny, ale mimo to miał nadzieję, że ucieknie z nim. Trudno. Został sam. 

Każdy korytarz ciągnął się niemiłosiernie. Był wyzwaniem. Zwłaszcza że z rozkazu króla kazali go gonić. Ktoś musiał słyszeć rozmowę, ale dlaczego to tak szybko się rozniosło? Jak mógł tak szybko się dowiedzieć o jego planowanej ucieczce? To było naprawdę dziwne, a jemu brakowało tchu. Wola ucieczki okazała się silniejsza, więc biegł dalej. Ile tylko miał sił. Najgorzej było, gdy tłum laborantów zgęstniał. Jednak każdy kolejny krok zbliżał go do wyjścia. Nawet krzyki za nim i groźby w imieniu króla nie powstrzymały go. Musiał dobiec. Nie mógł się poddać. Potem będzie łatwiej ukryć się gdzieś w lesie. Ale co potem? Nie wiedział. Nad tym będzie myślał później, jak wtopić się w tłum ludzi. Stać się wręcz jednym z nich. Da radę? Musi. 

— Nox! Tędy! — krzyknął tak dobrze znany mu głos przyjaciela. 

Odwrócił głowę, a widząc znajomą postać, skręcił ostro w jego stronę. Jednak Dahol nie czekał na niego. Biegł, trzymając dwie beczki. Gdy się tylko zbliżył, rzucił jedną w niego. Ten zaś sprawnie ją złapał i zarzucił na plecy tak samo jak jego przyjaciel. Nie miał na sobie kitla, musiał zostawił go na statku. Będą przynajmniej wiedzieć, jakiego dokonał wyboru.

— Dahol… 

— Cicho! Nie ma czasu. Zaraz będziemy musieli skoczyć! Jasne?! 

— Tak jest! 

Nie trzeba było im więcej nic mówić. Wiedzieli, że razem uciekną. Razem mimo całemu swojemu światu czy innym. Dlatego, słysząc krzyk "skacz", skoczył wraz z Daholem w obraz pałacu królewskiego na ich planecie. Jak się okazało była to tylko fikcja, bo poczuł piekący ból, jak i dźwięk pękającego szkła. A zaraz po tym czuł lekkość, spadał. Udało się. Uciekli. A potwierdzeniem były krzyki, które cichły z każdą sekundą.

*** 

Greg w całym swoim życiu tylko dwa razy świadomie znalazł się w szpitalu. Nie liczył dnia swoich narodzin, bo nie było szans, by cokolwiek pamiętał z tamtego okresu. Za to wspomnienia z już późniejszych lat, były na tyle wyraźne, by aż do ukończenia studiów prześladować go co noc. Teraz nauczył się padać na łóżko bez czucia, po skończonej pracy albo faszerować się kawą tak długo, aż jego mózg nie miał siły nawet na podstawowe analizowanie.

 Pierwszy raz, gdy był w szpitalu, spotkał dziewczynę. Nie miał pojęcia jak się nazywała, bo nie zamienił z nią nigdy ani słowa. Wręcz stwierdzenie, że wiedział jak ona wygląda, było mocno przesadzone. Tylko raz mignęły mu jej rude kosmyki pod kapturem. Jej blade palce, śmigające po klawiaturze telefonu. Z jego dziecięcej perspektywy wydawała się duża. Dorosła. Podobno miała szesnaście lat. Wpadła pod tramwaj.

Rozległ się straszliwy terkot i pisk. Zgrzyt i odgłos uderzenia o ciało. I ciała uderzającego w ziemię. Potem była kakofonia i migające światła. Wielcy panowie w mundurach, krzyki ludzi i jakaś pani, która przytulała go mocno do piersi tak, że ledwo mógł oddychać. Nie miał pojęcia, co się dzieje. Dorośli zaprowadzili go do białego samochodu. Wzięli na kolana, także wydawało mu się, że to on steruje dziwnym, buczącym pojazdem. Mówili do niego różne dziwne rzeczy, ale ocknął się dopiero w szpitalu. "Przykro nam z powodu twojej mamy" – szeptali jeden po drugim. Ale on nie rozumiał o co im chodzi. Zgubił się w tłumie, a oni zawieźli go do przerażającego białego miejsca, w którym opanowani dorośli biegali bez większego sensu, przebrani w dziwne uniformy. Do miejsca, w którym pachniało ohydnym lekiem na ból gardła, chorobą taty i śmiercią. Do miejsca, w którym wszystko promieniało jasnością, jak w niebie, ale nie było w nim ani odrobiny radości. To było niebo dorosłych.Tam trafiali, gdy odchodzili z tego świata. 

Tata przyjechał po niego niedługo później. Z rozwianym włosem i rozpiętą marynarką. Nakrzyczał na lekarzy, ratowników i pielęgniarki, po czym zabrał go do domu. Do prawdziwej mamy, ale poprosił, by nic jej nie mówić, bo urwałaby mu głowę. Greg i tak nie chciał nikomu opowiadać o białym miejscu. Ani o tym, co tam zobaczył. Czuł, że ta brzydka prawda, którą odkrył, jeszcze na długo powinna pozostawać mu nieznaną. W końcu był dzieckiem.

Drugi raz miał miejsce, gdy ojciec nagle się przewrócił. Wtedy Greg był już nastolatkiem i wiedział, że to zawał, bo tata brał leki na serce. Chłopak wiedział, że wielu ludziom szpitale kojarzą się jeszcze gorzej, ze śmiercią bliskich, niekończącą się walką z jakimś paskudnym nowotworem. Że w sumie miał sporo szczęścia. Ale kiedy wchodził do budynku opieki medycznej z trudem powstrzymywał się od ucieczki.

Miał nadzieję, że doktor Kowalska okaże się warta zachodu. 

— Czasami to, co widzimy, naprawdę tym nie jest. Nie sądzisz, że może lekarze mieli rację? Niektórzy po prostu są wariatami.

Detektywka zmroziła go wzrokiem. Zacisnęła usta w wąską kreskę, ostentacyjne odwróciła się w stronę okna i więcej nie odezwała.

Po części nie chciał jej aż tak gasić, wbrew pozorom nie był totalnym dupkiem, ale te słowa wymknęły mu się mimowolnie. Albo może nie tak bardzo mimowolnie, bo przecież wszyscy wiedzieli, że kosmici nie istnieją i są tylko amerykańskim wynalazkiem do zbijania kupy pieniędzy. Produkcja pseudodowodów na istnienie obcych mogłaby zapewne dorównać swoim rozmiarom Hollywood i przewyższyć go tandetnością. Żerowała na takich naiwniakach, którzy woleli wymyślić sobie ufo na niebie, niż przyznać, że zawalili coś z własnej winy. Albo takich, którzy nagle w wieku czterdziestu lat zorientowali się, że życie nie ma większego sensu i desperacko zaczęli poszukiwać punktu zaczepienia.

Kobieta powinna wiedzieć, że takie oświadczenia wypowiadane w służbowym mundurze mogą się dla niej źle skończyć. Wydawałoby się, że osoba wykształcona nie da się wciągnąć w wir kosmicznych statków i zielonych ludków. A jednak. Czasami chęć zostania sławnym była w stanie popchnąć ludzi do dziwnych czynów. 

Naukowcy już od dawna niczego nowego nie odkryli, a jej wujek był dzieciakiem w wieku, kiedy orientujesz się, że sukces osiągnięty własną pracą jest poza twoim zasięgiem i postanawiasz żerować na innych w nadziei, że wyniosą cię na szczyt. 

Greg nie potrafił jednak zostawić partnerki samej sobie. W końcu był skazany na beznadziejne przypadki. Wtedy, gdy rzucił się biegiem za nastolatką, kiedy nadjeżdżał tramwaj i uznano go za jej krewnego i teraz, gdy prowadził śledztwo z dziewczyną, wierzącą w pozaziemskie zjawiska. W sumie po to został policjantem – by dopilnować, żeby nie doszło do żadnych nieszczęśliwych wypadków z udziałem osób niezupełnie świadomych otaczających ich realiów.

Flatwoods – w jego opinii – było równe płaskiej Ziemi, wielkiej bzdurze opartej na wyssanych z palca opowieściach. 

Przywitał ich wyjątkowo niestosownie entuzjastyczny lekarz. Policjantka była jednak w pełni zaabsorbowana tym, co opowiadał na temat Kowalskiej, że nawet nie zauważyła, gdy Greg oddalił się na moment, by kupić sobie kawę w szpitalnym automacie. Nie spodziewał się niewiadomo jakiego smaku, ale z drugiej strony cukier i poprzednia dawka kofeiny okazały się niewystarczające w zderzeniu z zapachem środków do dezynfekcji, leków, widokiem białych kitli i sterylnych pomieszczeń.

Zupełnie nie interesowało go, co medyk miał do powiedzenia, ale z pewnością nie wykazywał się większym nieprofesjonalizmem niż jego koleżanka, która w policyjne śledztwo wplotła własne fantazje. 

Popijając paskudny napój, wraz z kobietą podążył za pracownikiem placówki do izolatki, w której umieszczono ich naukowca. Kolejnego świadka magicznych przybyszów. 

Doktor Kowalska okazała się kobietą dość przepastną, po pięćdziesiątce z nieco chłodnym uśmiechem i oczami wiecznie skupionymi gdziekolwiek indziej byle nie na rozmówcach.

 "Typowy przypadek po spotkaniu z obcym i kompleksowym odmóżdżaniu" – stwierdził z przekąsem Greg, nie mogąc uwierzyć, że ktoś zdecydował się na tak kiepską grę aktorską.

Poza tym doktor nie wydawała się specjalnie ułomna, jeśli tylko nie dochodziło się do kwestii tych konkretnych zdarzeń i powodu, dla którego policjanci przyjechali z nią porozmawiać, nie poruszała tematu kosmoludków, odpowiadała z zadziwiającą bystrością. Niemalże można by uwierzyć jej na słowo, dać się wciągnąć w opowieść, ale Greg miał głowę na karku. Nie dał się zwieść gadce o ufo ani pozornie wyśmienitej psychicznie kondycji kobiety. Wiedział, że to kolejny taki przypadek jak wujek partnerki i że terapie psychologiczne także tym razem raczej nie pomogą. 

*** 

“Czy my żyjemy?” — pomyślał Nox, wypuszczając ciężko powietrze. W tej samej sekundzie zaczął ostro kaszleć. Wręcz dusił się, nie mogąc opanować tej reakcji. Ciężko było mu nawet przekręcić się na brzuch, nie miał tyle siły, lecz po paru próbach w końcu się udało. Oparł czoło o ziemię, ignorując kamyki raniące jego skórę. Jedyne co go w tamtej chwili obchodziło, to żeby złapać powietrze. Nawet złota krew, która błyszczała, jakby była obsadzona tysiącem diamentów, nie przejęła go. Nie było to takie istotne. Wiedział, że nie powinien nic złamać z gumowymi kośćmi, jednak nie wykluczał takiej możliwości. 

— D-d-d… — Spróbował coś powiedzieć, lecz było to ledwo słyszalne. Nie poddawał się, raz jeszcze spróbował wziąć powietrze w płuca, chcąc chociażby wypowiedzieć imię swojego Dui-Tui. Czy on też przeżył? Musiał się tego dowiedzieć. — D-d… D-d… D-d… 

Cisza. 

Musiał dać radę. Musiał to powiedzieć głośniej. Przywarł do ziemi, ale szybko tego pożałował. Czuł ciepło w okolicy brzucha. Czuł, że na czymś leży. Jego pakunek… Krew… Nie. Nie umrze. Nie po to ryzykował całe swoje dotychczasowe życie. I jeszcze Dahol.

— D-d-d-d… 

Cisza. 

— A-a… 

Cisza. 

Nie mogło być to takie trudne. Przynajmniej nie kaszlał. Dyszał. Bolało. Mimo to trzeci raz chciał spróbować. Nie miał innego wyjścia. Przynajmniej on tego nie widział. 

Trzy… Dwa… 

— D-dahol… ż-żyjesz? 

— Nox. Tu jesteś. — Znajomy głos rozległ się za krzakami. A sekundę później ujrzał sylwetkę swojego przyjaciela, na co odetchnął z ulgą. 

Uśmiechnął się blado, opierając na nowo głowę na ziemi, czując bezsilność. Było mu słabo, nawet nie mógł znaleźć siły, by wstać i uciec dalej. Na pewno ich już szukają. Wiedział, że nie mogli tu zostać, jednak było mu za ciężko.

— Żyje i ty te… — przerwał, lustrując wzrokiem stan przyjaciela — ledwo, ale żyjesz. Pomogę ci, jednak nie możemy tu zostać. Nie możemy. Wstań, Nox. Wstań. Pomogę ci, ale sam nie dam rady. Krwawisz, ale to nic, damy radę. Wstawaj. 

Kosmita wstał z jego pomocą, a z brzucha wystawał mu dość spory, drewniany kawałek roztrzaskanej beczki. Tyle dobrze, że na chwilę to zatamuje krwawienie. 

— Idę… idę — wymruczał w odpowiedzi, zaciskając usta w wąską kreskę. — Nie mam… siły… 

— Dasz radę. Jesteśmy w tym razem… Tylko trochę szybciej… Nox… Tylko nie odpływaj. Krok za krokiem. — Wzmocnił uścisk w pasie, ciągnąc towarzysza przed siebie. 

***

Droga zdawała się ciągnąć niemiłosiernie. Każde drzewo zdawało się wyglądać tak samo, a ciężar, który musiał wlec przy sobie, wcale nie pomagał. Czasu nie da się cofnąć, żeby mógł użyć beczki, tak jak on. Mógł powiedzieć o tym wcześniej i wyszedłby z tego bez szwanku. Było za późno. Nastały nowe okoliczności, do których trzeba było ułożyć plan. A nowym planem okazał się mały, drewniany domek w środku lasu. A co najlepsze – nie było w nim nikogo. Chociaż nie było pewności, że właściciel nagle nie wróci do swojego lokum. 

Dahol nie miał wszystkich potrzebnych substancji, żeby móc w pełni uleczyć Dui-Tui, co nie napawało go optymizmem. Chcąc nie chcąc, nie umiał używać ludzkich specyfików, dlatego nie pozostało mu nic innego, jak czekać, aż się wybudzi. Nawet jeśli był istotą cierpliwą i wyrozumiałą, to w tamtym momencie nie zdawało to egzaminu. Chodził w kółko, co rusz sprawdzając stan Noxa. 

"Czy on się w końcu obudzi?" — zadawał sobie to pytanie co parę minut, jakby każde kolejne miało być tym ostatnim. 




Jak skończy się przygoda Noxa i Dahola? Czy ziemskie śledztwo przyniesie pożądane efekty?
Przesyłajcie nam wasze wersję, jak skończył się ten one-shot! 

Dziękujemy naszym pisarzom! I czekamy niecierpliwie na wasze kontynuacje!


Korekta AlexaNightshadow00 & Anna_Sand

Pisali _Pysia__ & AmeliaP14 & _-Wafel-_ & _Zeluchna- & __count-duckula__

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top