Wyniki konkursu ''Święto Smoczych Serc''

Podium i kopie ich prac:

Kategoria pisemna:
I miejsce z liczbą punktów 31 na 35 możliwych - muchlinamucha z pracą "Gdyby Werter obchodził walentynki":

Zdecydowanie za często o tobie myślę, nie tylko w takie dni jak ten. Zatopiony w oceanie nieposkromionych iluzji umysłu, stale próbuję wyłowić z niego to, co najcenniejsze. Błądzę więc po kamienistym dnie własnych doświadczeń i wciąż od nowa, minuta po minucie, słowo po słowie, gest po geście... Rozmyślam. Kocham. Umieram.

Chociaż patrząc na to z drugiej strony - cóż bardziej utrzymuje mnie przy życiu, niż te chwile złudnego szczęścia, spędzone z tobą? Podstępna kusicielko! Tylko czekałaś na moment, w którym runie kruchy mur sceptycyzmu, za którym usiłowałem się schować i momentalnie usidliłaś całe moje wnętrze, czyniąc mnie najnędzniejszym i najszczęśliwszym człowiekiem świata.

No widzisz - nawet nie zaprzeczasz. Zresztą nie mam już siły na bezsensowne dyskusje z tobą od kiedy nie potrafię się oprzeć twojej wszechwładnej mocy. Stałem się całkowicie bezbronny, niczym ćma uwięziona w objęciach szklanego klosza, urzeczona płynącym z niego blaskiem. Wystarczy chwila nieuwagi, a moja dusza uniesie się jeszcze wyżej i zostanie pogrążona w blasku, który nigdy nie gaśnie: złotej iluminacji, górującej nad moim nic nieznaczącym, ale wciąż pięknym - dzięki tobie - żywotem.

Chociaż od początku wiedziałem, że zostanę zwiedziony i roztrzaskany o skały bezwzględnej rzeczywistości, godziłem się na twoje niechciane, wytęsknione wizyty. Specjalnie zostawiałam uchylone drzwi, niby przypadkiem i przez przeoczenie, ale jednak... Usłużnie podsuwałem okazje, które mogły uczynić z ciebie złodzieja.

Tak samo ty korzystałaś z moich zaproszeń - z pozoru skromna i nieśmiała. W rzeczywistości było to tylko syrenie kłamstwo, piękna melodia przygrywająca do pogrzebowego marszu.

W sumie jesteśmy siebie warci, bo w mojej krwi też płynie już tyle obłudy, że nie ma miejsca na... No właśnie, na co? Na strach? Ty sama w sobie jesteś strachem, wielką zagadką, równaniem z nadmiarem niewiadomych. Nie do rozwiązania dla zwykłego śmiertelnika. A mimo to, w jakimś naiwnym akcie masochizmu, zgodziłem się podjąć tę rękawicę. Tylko czy tak naprawdę miałem cokolwiek do powiedzenia?

Przecież to ty wybierasz swoje ofiary: schowana za maską uroczego Kupidyna, przebijasz ludzkie serca z okrucieństwem godnym bezdusznego kata, by potem karmić się cierpieniem zakochanych i pławić w ich szaleństwie. Tyś jest jedyną życiodajną boginią śmierci.

Bo czy istnieje na tym świecie słodycz bardziej cierpka od ciebie, miłości?

---

II miejsce z liczbą punktów 28 na 35 możliwych - izostworek  z pracą "Cëż më robimë we Walisa? [Kaszubska Czarownica]":

Piekiełko, Kaszuby, 14.02.2025 [niedaleka przyszłość]

" Witôjtaż! Cześć, to ja, Kasia Ceynowa, wasza ulubiona Czarownica. Przesyłam zimowe pozdrowienia, prosto z malowniczych Kaszub, choć prawdę mówiąc, w lutym zbyt piękne to one nie są. Po kaszubsku zima to zëma, a luty to gromicznik, lub luti. Tutaj nie można przejść obojętnie obok zielonych sosen i świerków zasnutych mgłą. Zachwycamy się wrzosowiskami pełnymi błotnych rozlewisk. My Kaszubi jesteśmy wrażliwi na piękno natury i romantyczni do nieprzytomności.

Ponoć od listopada (a listopad to lëstopadnik) nie wyszło zza chmur słońce. Dokładnie to od czternastego, czyli już trzy miesiące. Powinnam celebrować pozytywy, więc cieszę się, że mam tu na odludziu zasilanie i zasięg, a nawet jak nie ma prądu, to palenie świec i blask kominka są takie nastrojowe".

- Ala diôchle jo, co to za hałas?! - wysapałam, wychylając nos zza ekranu laptopa. Przygotowywałam właśnie walentynkowy wpis do mojej Kroniki.

- Syreni śpiew! - przekomarzał się ze mną Artur. - Zwiastuje coś fascynującego, a jednocześnie zgubnego. Pewnie miłość. Albo budkę z lodami.

Doskonale wiedziałam, że to straż pożarna. Wyjeżdżali na sygnale już czwarty raz.

"Cëż robimë we Walisa? [Co robimy w Walentynki?] W języku kaszubskim do dziś nie utarła się żadna nazwa święta obchodzonego czternastego lutego. Imię Walenty tłumaczymy jako Walis, stąd propozycja nazwy: dzień świętego Walisa - Valentine's Day. Na Kaszubach nie ma tradycji Walentynek, bo obchodzimy w czerwcu Swiãtojankã, czyli Sobótkę."

" U Marka na Kociewiu pod Tczewem jest podobnie jak u nas. Dżdżysto, mglisto, chłód i moczary. Jasnowłosy elf przesyła mi rabat na wybielanie zębów. Facet nadal ma na mnie alergię, więc utrzymujemy nić przyjaźni korespondencyjnie. Wilkołak Daniel nie odzywa się wcale, ale jego babka do mnie dzwoni, stąd wiem, że na Podkarpaciu w Myscowej nadal leży śnieg. Czasami tęsknię za Danielem, ale cóż, jego wybór. Preferuje zabijanie potworów ponad normalny związek".

- Kasiula, Daniel prosił, żebyś walczyła u jego boku. Odmówiłaś. Powiedziałaś, że wolisz wyciągać z kominów zdechłe myszy, niż mieszkać w górach i myć się w zimnej wodzie. - Kocur miał dobrą pamięć, choć krótką i wybiórczą.

- Fajny był z niego facet - westchnęłam i pociągnęłam nosem. - A pamiętasz, jak przez miesiąc był wilkiem, bo zapomniałeś, że nosisz przy obroży czarodziejski pierścień?

Na bank pamiętał, bo niezwłocznie stulił dziób. Falka, nasz młodociany gryf*, zaczęła udawać, że interesuje się belkami pod sufitem i czmychnęła z pola rażenia.

[*Gryf - mityczne zwierzę przedstawiane najczęściej z ciałem lwa oraz z głową i skrzydłami orła. Niektóre źródła dodają jeszcze uszy dzikiego osła. Heraldyczny gryf jest zawsze rodzaju żeńskiego. Gryf rodzaju męskiego jest bezskrzydły.]

Wróciłam do przygotowywania walentynkowego wpisu.

„W dzień zakochanych należy wypatrywać ptaków. Według ludowych podań każde skrzydlate stworzenie przepowiada typ mężczyzny, którego poślubimy w przyszłości. Jeśli ujrzysz wróbla, będziesz szczęśliwa, szczygieł zwiastuje milionera, a rudzik marynarza".

- Ciekawe co zwiastują latające kury - zarechotał Artur.

- Zaraz będziesz miał takie zwiastowanie, że cię własna matka nie pozna!

Niespodziewanie, Falka wskoczyła mu na kark i wbiła się w kocie futro ostrymi pazurami.

- Wyją te syreny od samego rana! Nie widać dymu więc chyba nic się nie pali - wymruczałam pod nosem.

- Kasia, może byś sprawdziła, co się dzieje? - Artur, jako etatowy kot czarownicy i dzielny pomagier, czuwał, aby moje ręce zawsze były pełne roboty.

- Potem zobaczę. W końcu mają w Wyczeszewie nowy wóz strażacki, więc pewnie chcieli go wypróbować - powiedziałam, choć nadal starałam się skupić na pracy.

- Słyszałam, że v naszej jednostce są sami ochotnicy. Mam na myśli kavalerovie - gryf sfrunęła mi na ramię i szturchnęła łbem w ucho. - Na pevno przystojni. Polecę z tobą spravdzić?

Kochane gryfie maleństwo, nadal szukała dla mnie męża. Kiedy w zeszłym roku usiłowała mnie spiknąć z wioskowym weterynarzem, okazał się moim rodzonym bratem, a miałam jeszcze ze dwa tuziny kuzynów w najbliższej okolicy.

"Martwiłam się, że Walentynki spędzę w tym roku sama, ale ostatecznie umówiłam się z przyjacielem. Znam go od ponad roku i z ręką na sercu mogę przysiąc, że nic więcej nas nie łączy. Nasza relacja jest czysto platoniczna. To nie będzie randka, ale już od dawna chcieliśmy gdzieś razem wyskoczyć. Podobnie jak ja, jest singlem z wyboru. Przyjedzie do mnie po pracy, o szesnastej. Chce zachować anonimowość i ja to szanuję, nie każdy ma parcie na szkło".

- Przyjaciel, fiu fiu, a my nic o nim nie wiemy? - Falka zerkała na mnie podejrzliwie.

- To tylko dobry znajomy. Pomógł mi kilka razy, bezinteresownie, troszczy się o mnie, nic nie chce w zamian. Myślę, że spokojnie mogę go nazwać przyjacielem.

- Kaśka, ty nie jesteś singielką z wyboru, tylko z musu - mędrkował Artur. - Gdybyś potrafiła odczarować Marka, mieszkalibyśmy w jego rezydencji pod Godziszewem. - Uszczypliwy kocur zaśmiał się, mrużąc zielone oczyska. - Gdyby w końcu się udało, wrócilibyście do siebie? Co, Kasiula?

- Nie mam już osiemnastu lat, tylko trzydzieści. Próbowałam, ale nie widzę dla nas przyszłości. Mamy inne potrzeby i marzenia, wiele razem przeszliśmy. Nie dajemy sobie nawzajem szczęścia. Czasami nie warto zmieniać serdecznego przyjaciela w kochanka.

Falka płakała rzewnymi łzami, słuchając mojego wyznania.

- Czasami warto, ale to takie romantyczne i zarazem takie potvornie smutne - sepleniła, bo młodym gryfom plącze się jeszcze jęzor przy ludzkiej mowie.

- Nie chcę już go czarować. Zawsze wynikną kłopoty i inne „fakapy", szczególnie jeśli chodzi o ponadnaturalne istoty jak elfy i wilkołaki.

- Właśnie, a diabeł Bronisław nas nie nawiedzi w najmniej odpowiednim momencie? - spytał Artur, liżąc łapkę.

- Nie. Wzmocniłam bramy piekieł pod Wyczeszewem - podrapałam się po nosie, bo miałam w zanadrzu kilka niezrealizowanych pomysłów. - Jedyne co go interesuje, to hortensje w ogrodzie.

Może nadszedł już czas, żeby powiedzieć przeszłości papa? - pomyślałam.

Kościelne dzwony w Piekiełku wybijały właśnie melodię na Anioł Pański.

- Jo, to pakujcie się kochani do transportera. Zostaniecie na noc u Adasia.

Gwoli wyjaśnienia, Adaś to właśnie mój starszy brat. Jest weterynarzem i ma we wsi gabinet.

Artur rozsiadł się na wyspie kuchennej i wlepił we mnie zielone oczyska kontrastujące z czarnym jak smoła futrem. Gryf usiadła obok, strosząc brązowe piórka.

- Dlaczego nie możemy zostać sami v domu jak ostatnio? - spytała nieśmiało.

- Wystraszyliście jednorożce z zagrody i zjedliście cały zapas puszek. Jedziecie do Adama i kropka.

- Zasadniczo, problem polega na tym, że on nas jakby nie chce widzieć. Ostatnio trochę nabroiliśmy - powiedział Artur, opuszczając wzrok.

- Zeżarliśmy Adasiovi rybkę - przytaknęła gryf, odrobinkę zawstydzona. - Rybki - poprawiła się, podkuliła ogon i położyła uszy po sobie.

- Z akwarium - dodał kocur.

- Wszystkie - powiedzieli zgodnym chórem, a pode mną ugięły się kolana. A tak się starałam, żeby nie napytać sobie biedy.

Od rana przestrzegałam wszystkich walentynkowych przesądów, nie prałam, nie cerowałam ani nie przyszywałam guzików, nie robiłam na drutach, nie wynosiłam śmieci, nie kupowałam kaktusów, ubrałam nawet czerwone majtki na wszelki wypadek.

Wtedy syreny zawyły po raz szósty i musiałam lecieć. Jako czarownica miałam obowiązek udać się na pomoc, wskoczyłam więc na miotłę.

- Uważaj na siebie, bo syreni śpiew jest zwodniczy! Niby nic, a potem okazuje się, że biedni żeglarze gubią swoje głowy, albo łodzie - słyszałam w oddali rechot Artura.

- Albo gacie - dodała wesoło Falka. - Tylko nie mam pewności, czy to dotyczy również syren strażackich.

Wróciłam do domu o piętnastej trzydzieści, cała w sadzy. Strażacy byli faktycznie, bardzo mili i przystojni. Cieszyli się, że przybyłam z pomocą, nie ma jak czarownica, która uciszy psy i uspokoi przestraszone zwierzęta, kiedy oni zajmowali się gaszeniem pożaru. Oszczędzę wam szczegółów. Jakiś dowcipniś bawił się w nocy we wrzucanie do kominów martwych szczurów, a potem sam się zaklinował. Na widok mojego wściekłego wzroku Falka zwiała na strych i schowała się do dziury w podsufitce, wydłubanej w styropianie.

- Podejrzewam, że we wsi pojawił się smok. Jeśli ktoś coś wie - powiedziałam głośno i wyraźnie, aby wszyscy domownicy mnie słyszeli - to idę pod prysznic.

Sadza i plamy ze smoły nie chciały zejść ze skóry wodą z mydłem. Moja buro-sina twarz, osmalone ręce i czarne paznokcie przywodziły na myśl gnijące zwłoki.

- A niech to dioble wezna! - wrzasnęłam w końcu z bezsilności.

Przeklęłam, a nie powinnam i wtedy wszystko zaczęło się sypać, tak w przenośni. Telefon brzęczał jak oszalały, kiedy szorowałam się gąbką, szczotką, a potem wacikiem z acetonem. Nie miałam akurat w domu benzyny ekstrakcyjnej.

Masz wiadomość: „Kasiu, najmocniej cię przepraszam, ale w ostatniej chwili coś wypadło naszej opiekunce i nie mam z kim zostawić dziecka. Bardzo mi zależy na naszym spotkaniu, ale chyba je po prostu przełożymy".

Moja walentynkowa schôdzka [randka] stanęła pod znakiem zapytania.

„Chyba że mogę przyjechać z młodym? Pójdziemy do kina kiedy indziej, mam kilka filmów na laptopie".

" Nic nie odpisujesz, no to jedziemy razem."

Mariczné bùkse! [Kaszubskie przekleństwo] Chciałam napisać, że wisi mi, jakie ma filmy, chciałam się w końcu do niego przytulić.

Wtedy zobaczyłam, jak wyglądają moje włosy po wizycie w kominie i spotkaniu ze smokiem. Ach, miałam nic nie mówić, ale musiałam go przecież jakoś wyciągnąć. Smok nie syrena, ale faktycznie cienko śpiewał.

Goliłam jednorazówką z przedramion nadpalone włoski, gdy Artur wparował do łazienki.

- Kasiulencja! Na tarasie stoi potwór! - Kocur darł się przeraźliwie, a telefon nadal brzęczał.

Masz wiadomość: „Spóźnię się. W kwiaciarni kolejka, a na obwodnicy korek, młody wyje."

- Mówiłam, że we wsi pojawił się smok? Musiałam go zabrać ze sobą, jemu jest po prostu zimno, szukał ciepła, że tak powiem domowego ogniska. Nie mogłam go zostawić, przecież są Walentynki.

Artur spoglądał to na smoka, to na telefon.

Masz wiadomość: „Muszę pojechać jeszcze do sklepu, będę o siedemnastej. Najmocniej przepraszam. Wynagrodzę ci to. Wszystko OK?"

Odpisałam, że „spoko". Przyda się dodatkowa godzina, powinnam się wyrobić, w końcu miałam niecny plan.

Wybrałam numer do Bronisława Biesa, był pod P. - jak Piekło.

- Bron, najmilszy?! - powiedziałam słodko. - Mam dla ciebie prezencik na Walisa, tylko musisz go ode mnie szybciutko odebrać. - Z drugiej strony dochodziło bulgotanie, sapanie i burczenie. - Jo jak najszybciej, bo to towar o krótkim terminie przydatności. Zaraz ci go wstawię w Czarci Krąg. Tak, ten co mam pod płotem.

Szybkie zaklęcie i załatwione!

"Smok nie Pùrtk, idź precz do piekła, niech ci ciepło będzie w rzëc, Bron zabawę będzie mieć" [Pùrtk - kaszubski zły duch swarów i kłótni; rzëc - d*pa]

Uff, udało mi się uformować i zamknąć portal, oraz zablokować drogę powrotną. Zdążyłam nawet zrobić makijaż, przykleić rzęsy i okręcić głowę chustką. Punktualnie o siedemnastej, ubrana w czarną sukienkę, kozaki na szpilkach i wełniany płaszcz, poszłam otworzyć bramę. Akurat podjechał samochód.

- Doskonały timing - pomachałam uśmiechniętemu kierowcy. - Rôcza bënë! [zapraszam do środka]

- To ten nowy? Sama mówiłaś, że ciężko o przyjaźń bez podtekstów, a ten jest diabelnie przystojny - Artur nie odstępował mnie o krok.

- Nigdy nie mam pewności, co z tego wyjdzie, tak jak z moich czarów - odpowiedziałam spokojnie.

Z granatowego SUV-a wysiadł wysoki mężczyzna w garniturze i białej koszuli, z tuzinem czerwonych róż, a za nim wyskoczył mały chłopczyk i rzucił mi się w objęcia.

- Ciocia! Kotek! - cieszył się od progu.

Artur zwiewał, aż się kurzyło.

- Dobri wieczórk! Właśnie na takiego przytulasa liczyłam. Cieszę się, że cię widzę szkrabie i twojego tatę też - powiedziałam. - To baro fëjno, że wa jesta. - Wstawię kwiatki do wazonu i możemy jechać.

- Pięknie wyglądasz - powiedział mężczyzna z czułością, obejmując mnie mocno w talii, a jego usta prześlizgnęły się po policzku i przylgnęły miękko do moich ust. - Wesołych Walentynek, Kasiu. Ja też bardzo się cieszę.

Serce zabiło mi szybciej i nie wiedząc czemu, poczułam jak płoną mi policzki.

- Bëlny ancuch [porządny garnitur] - powiedziałam i objęłam go ramieniem, zapraszając do środka.

- Niestety, odwołali nam rezerwację. Restauracja jest zamknięta, ewakuowano całą ulicę. Bardzo mi zależało na tym naszym spotkaniu - wyraźnie posmutniał. - No, jak pech to pech.

- Niemożliwe!?- zdziwiłam się.

- Dlatego po drodze zrobiłem zakupy. Może razem coś z tego wykombinujemy - puścił
do mnie oczko i postawił na blacie siatkę. - Najważniejsze, że spędzimy wieczór razem.

- No pewnie. Przynajmniej nie będziemy rozmyślać o przeszłości - przyznałam.

- Wiesz Kasia, kiedy wychodzisz z mojego gabinetu, coraz bardziej za tobą tęsknię. Stanowczo zbyt rzadko mnie odwiedzasz. Brakuje mi naszych pogaduszek przy kawie w drodze na dworzec.

- Ja też za tobą tęsknię - powiedziałam i objęłam go. Drugi pocałunek już nie był przypadkowy. Poczułam przyjemne ciepło w okolicy serca.

Czasami zdarza się, że damsko męska przyjaźń po prostu przeradza się w coś więcej, ale przecież nie znika. "Miłość jest niczym syreni śpiew" zwodzi, kusi i przyciąga, nigdy nie wiadomo co przyniesie. A u nas, na Kaszubach mówi się: Kòchanié je gòrszé òd chilawicë [miłość jest gorsza od biegunki].

Kùńc

Trzëmta i do ùzdrzeniô!

[Koniec. Trzymajcie się i do zobaczenia]

---

III miejsce z liczbą punktów 25 na 35 możliwych -   z pracą "Syreni Śpiew":

Podniosłem do ust swój kościany róg, atrybut każdego herolda, i głośno oznajmiłem nasze przybycie. Orszak nareszcie przekroczył bramy Ashen. To było ostatnie miasto na naszej drodze i bardzo mnie to cieszyło. Miałem już dość otłuszczonej gęby hrabiego Jowana, narzekania jego córki i ciągnących się za nami egzekucji bogom ducha winnych ludzi. Ich jedyną przewinę najczęściej stanowiła bieda. Niestety według ustalonego prawa nie zwalniało ich to z płacenia odpowiednich podatków. Czułem już zmęczenie tą podróżą i nie mogłem się doczekać powrotu do domu.

W tłumie witających nas mieszkańców mignęła mi jakaś podskakująca ruda czupryna. Żałowałem, że nie mogłem się przyjrzeć właścicielce, ale musiałem dopełnić swoich powinności. Na szczęście dziś jeszcze mogliśmy odpocząć i wziąć udział w obchodach Święta Przesilenia. Najkrótszą noc w roku świętowano hulanką do białego rana.

Wieczorem dołączyłem do żołdaków hrabiego. Pierwszy raz zawitałem do tego miasta, a jeden z nich przechwalał się, że zna tu interesujące miejsca. Udaliśmy się do portu, co już samo w sobie powinno mnie zaniepokoić. Jednak zacząłem mieć poważne wątpliwości dopiero, kiedy zobaczyłem napis nad drzwiami tego przybytku. "Chętna Syrena" dla mnie wcale nie brzmiała zachęcająco.

- Rhogan, coś ty? Nie chcesz się zabawić? - zachęcał mnie jeden z żołnierzy, widząc moje wahanie.

- Chyba jednak szukamy innej rozrywki na dzisiejszy wieczór - odparłem zniesmaczony.

Przez brudne okno widziałem krzątające się po sali kobiety, które swoim ubiorem rzeczywiście przypominały owe syreny. Nad ladą wisiały resztki dziobu jakiegoś statku, a wyrzeźbiona w nim kobieta z ogonem czasy świetności miała już dawno za sobą. Wypłowiała farba odchodziła z niej wręcz płatami.

- Chyba jednak poszukam czegoś innego. Bywajcie - pożegnałem się dość oschle.

Ewidentnie przeliczyłem się co do gustu moich tymczasowych towarzyszy podróży. Snułem się więc bez celu kolorowymi uliczkami. Między dachami rozwieszono lampiony, kupcy w swoich kramach oferowali szeroki wachlarz swoich wytworów. W powietrzu roznosił się zapach ziół i przypraw, który jednak nie stłumił zupełnie rybiego odoru.

Do całkiem sporego placu ściągnęła mnie muzyka. Na środku zostawiono miejsce, aby gawiedź miała gdzie bawić się do skocznych dźwięków, wydobywających się z kilku lutni i bębnów obciągniętych koźlą skórą. Grali bardzo przyjemnie i sam zacząłem przytupywać stopą do ich rytmu.

Wtem po drugiej stronie placu znów ujrzałem burzę rudych loków. Tym razem mogłem dostrzec więcej szczegółów. Ich właścicielka była młoda, a jej skóra miała tak jasną barwę, że bez trudu wyobraziłem sobie odbijające się od jej lic światło księżyca. Jakaś szczupła dziewczyna ciągnęła ją za sobą, pospiesznie przepychając się przez tłum. Niestety ponownie rudowłosa ponownie zniknęła mi z oczu. Coś sprawiało, że cały czas wypatrywałem w tłumie pomarańczowego błysku.

Błąkałem się jeszcze chwilę, ale z braku lepszych perspektyw postanowiłem już wrócić do swoich kwater. Nagle usłyszałem, że ktoś mnie woła. Zaskoczony odwróciłem się w tę stronę. Zobaczyłem mężczyznę w kolorowym kontuszu, machającego do mnie wściekle.

Farren - przypomniałem sobie, poznanego jakiś czas temu, całkiem utalentowanego barda.

To, co jednak bardziej przyciągnęło moją uwagę, to podążające za nim dwie niewiasty.

Stałem na środku ulicy, jakby mnie nagle Vijana żywotności pozbawiła, nie mogąc oderwać wzroku od pięknej kobiety, stojącej za mężczyzną. Jej ogniste włosy zakręcone niczym sprężynki wysypały się z koka i okalały okrągłą buzię. Niebieskie oczy świeciły jasno i radośnie, a rumiane policzki dorównywały kształtnym, lekko rozchylonym ustom. Z tego dziwnego stanu wybudziła mnie druga z kobiet.

- Witaj w Ashen, Rhoganie, mam na imię Lily. Jak znajdujesz nasze wspaniałe miasto? − zagadnęła uprzejmie.

Widocznie Farren musiał mnie przedstawić, ale zauroczony nie zauważyłem tego faktu. Musiałem się zreflektować, aby nie wyjść na jakiegoś nieokrzesanego gbura.

- Przytulne, choć zapewne odnoszę takie wrażenie dzięki odbywającemu się jarmarkowi - odparłem uprzejmie, mimo wszystko nadal nie spuszczając wzroku z rozpościerających się przede mną malutkich szafirowych jeziorek.

- Zapewniam, że ugościlibyśmy was równie pięknie w każdym z pozostałych dni roku. Zawsze cieszymy się na przybycie tak znamienitych gości. Prawda, Gwen?

Ah, a więc tak miała na imię. Gwen. Nie umknęło mojej uwadze, że ona także wpatrywała się we mnie. Miałem wielką nadzieję, że zrobiłem dobre wrażenie i chyba tak było. Przyjaciółka musiała ją szturchnąć, aby włączyła się do rozmowy.

- Bardzo miło mi cię poznać, panie. Myślę, że zgodzisz się ze mną, iż po tak długiej, niebezpiecznej i wyczerpującej podróży, dobrze jest się zabawić w przyjaznym towarzystwie. − Uśmiechnęła się czarująco i lekko przekrzywiła głowę.

Bogowie, co to był za uśmiech. Mój zły humor przepadł, noc zdawała się jaśniejsza, a serce lżejsze. Jej głos dorównywał śpiewowi słowika, uradowanego ustąpieniem śniegów.

- Muszę przyznać ci rację, moja pani. Mam szczerą nadzieję, że masz na myśli mieszkańców tego urokliwego miasta. − Kąciki moich ust powędrowały w górę. Nie byłbym w stanie ich zatrzymać nawet, gdybym chciał.

- Co powiecie na to, żeby udać się do Złotej Rybki? To miejsce, które prowadzi matka Gwen. Bardzo dobrze prosperuje pod jej czułą, acz stanowczą opieką. Sądzę, że moja przyjaciółka odziedziczyła po niej zaradność i smykałkę do prowadzenia interesu - wtrąciła Lily.

- Doskonały pomysł! − Ucieszył się Farren. Chyba poczuł się odrobinę pominięty, ale nie zamierzał odpuścić dobrej zabawy.

- Dlaczego nie? Chętnie poznam osobę, po której Gwen odziedziczyła tak olśniewającą wręcz urodę. − Skłoniłem się lekko, a dziewczyna zarumieniła się jak pączek róży, słysząc komplement.

Kontynuowaliśmy rozmowę po drodze do wspomnianej tawerny. Lily wypytywała mnie o moją pracę dla Jowana, ale mój wzrok cały czas uciekał w kierunku Gwen. W tej chwili noc Przesilenia wydawała mi się za krótka, a myśl o wyjeździe odpychałem w najgłębsze zakamarki umysłu.

Złota Rybka nie odbiegała wyglądem od znanych mi przybytków. Farbowany szyld nad drzwiami, wewnątrz długi kontuar, drewniane ławy i stoliki, a w kącie niewielki podest. Najprawdopodobniej miejsce dla występujących tu artystów. Było tu czysto i schludnie, na niektórych stolikach stały nawet świeże kwiaty. Usiedliśmy przy szynkwasie. Matka Gwen, równie piękna co córka, trzymała te miejsca dla specjalnych gości. Usadowiłem się naprzeciw obiektu mojego zainteresowania. Nie chciałem być nachalny, choć bogowie niech będą mi świadkami, gdybym mógł, już nigdy nie oderwałbym od niej oczu.

Chciałem ją jak najlepiej poznać, więc wypytywałem o wszystko. O rodzinę, przyjaciół, pracę, marzenia, a nawet ulubioną zupę. Gwen nie pozostawał mi dłużna, a ja mogłem bez przeszkód cieszyć się widokiem jej uśmiechu i opuszczanych nieśmiało rzęs za każdym razem, gdu mówiłem jej coś miłego. Miała prześliczne piegi nawet na szyi. Nie odważyłem się bardziej zbłądzić wzrokiem w poszukiwaniu kolejnych kropeczek, choć krój jej sukni zdecydowanie utrudniał mi tę samokontrolę.

Nawet nie zauważyłem, kiedy Farren odszedł do innego stolika. Lily zniknęła niedługo później. Nie chciałem wracać do siebie, ale nie mogłem już dłużej ignorować spojrzeń właścicielki tego zacnego przybytku. Zbyt długo pozostawaliśmy sami, nawet pod jej czujnym, matczynym okiem. Pożegnałem się z ogromnym żalem. Podniosłem jej dłoń do ust i zatrzymałem ją tam dłużej, niż by wypadało, ale nie mogłem się powstrzymać. Do moich nozdrzy dotarł zapach lawendy. Gwen zarumieniła się uroczo, ale nie zabrała ręki. Mógłbym przysiąc, że potem czułem woń tego kwiatu jeszcze wtedy, gdy kładłem głowę na swoją poduszkę.

Obudziłem się koło południa i pierwsze, o czym pomyślałem, to szafirowe spojrzenie Gwen. Żadna kobieta do tej pory do tego stopnia nie zawróciła mi w głowie. Nie mogłem się wręcz doczekać kolejnego spotkania. Na szczęście Vijana musiała mi sprzyjać, bo otrzymałem wiadomość z zaproszeniem na kolację. Liczyłem na to, że znów będziemy mieli okazję, by pobyć sami. Niestety musiałem ukryć rozczarowanie na widok Farrena, zajmującego miejsce obok Gwen.

Tym razem rozmawialiśmy o podróżach. Moich i barda. Każdy z nas miał już wiele do powiedzenia na ten temat, a dziewczyna słuchała nas niemal z zapartym tchem. Na jej lica występowały wypieki, kiedy opowiadałem o księstwach Elowyn i Aranel. Później zeszliśmy na temat jutrzejszej inspekcji Jowana w porcie i związanych z nią egzekucjach.

- Na wszystkich bogów, mam nadzieję, że nie znamy żadnego z tych nieszczęśników! − biadoliła Gwen.

- Tego nie wiem, ale zapewniam, że twoja śliczna główka może być spokojna. Ty i twoja matka rzetelnie płacicie podatki i nie musicie się niczego obawiać. − Spojrzałem czule na dziewczynę, na co ta z ulgą złapała mnie za rękę.

Mimo pracy w karczmie jej skóra pozostała miękka w dotyku. Podobał mi się kontrast, jaki stanowiły nasze splecione dłonie. Moja dość ciemna karnacja sprawiała, że jej blada dłoń niemal świeciła.

- Niestety muszę już iść. Służba mnie wzywa, ale na pewno będę cie wypatrywał gdziekolwiek się udam. Nie wiem, co ze mną zrobiłaś, pani, ale proszę nie przestawaj. − Nie potrafiłem się powstrzymać i wstając, musnąłem ustami jej czubek głowy.

Zanim wyszedłem, zdążyłem jeszcze zauważyć rumieniec wypływający na twarz oraz szyję obiektu moich westchnień. Uśmiechnąłem się do siebie pod nosem. Ta podróż okazała się lepsza niż przypuszczałem.

Nazajutrz jechałem za karocą Jowana w kierunku portu. Z wysokości mojego konia wypatrywałem znajomej burzy rudych włosów, które od przekroczenia murów Ashen zajmowały moje myśli. Dostrzegłem ją dopiero przy samej kwaterze dokmistrza. Moje serce podskoczyło w piersi, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały. Jej oczy jaśniały, a w rękach coś ściskała. Po powrocie od zarządcy portu znalazłem białą chustkę pospiesznie wciśniętą pod skrzydełko mojego siodła. Pomarańczową nicią wyhaftowana tam była malutka litera G. Bezwiednie podniosłem ją do ust, za co zostałem nagrodzony zapachem lawendy. Schowałem materiał do kieszeni na piersi, niczym największy skarb.

Dwa dni później w Ashen wybuchło ogromne poruszenie. Ktoś w nocy zaatakował i obrabował Jowana. Nie przejąłem się tym nadto. W mojej opinie hrabia wreszcie doczekał się nagrody za nadużywanie swojej władzy. Straż w całym mieście została postawiona w stan najwyższej gotowości, a mieszkańców przesłuchiwano przez dwa dni, jednak nikogo nie oskarżono. Może cieszyłbym się z przedłużonego pobytu, gdyby nie to, że musiałem brać w tym udział. Z tego powodu nie mogłem więcej zobaczyć się z Gwen. Ku mojej rozpaczy, ogarnięty wstydem hrabia zdecydował się na pospieszne opuszczenie miasta. Jedyne, co mogłem zrobić, to wysłać pożegnalny list.

Ten pierwszy okazał się być jednym z wielu, które wymieniłem z kobietą, która skradła moje serce. Nie ukrywałem już moich uczuć, ani pragnienia, by pognać na północ, wiedziony w tę stronę, jak za sprawą syreniego śpiewu. Wreszcie otrzymałem upragnioną promocję. Wielki książę mianował mnie mistrzem gildii posłańców.

Jak tylko pojawiła się okazja, wróciłem do Ashen i udałem się wprost do Złotej Rybki. Właścicielka jak zwykle krzątała się po sali, a Gwen jej w tym pomagała. Na jej widok moje serce stanęło. Jeśli wcześniej miałbym jakieś wątpliwości, to rozwiały się w chwili, w której jej krystaliczne oczy zwróciły się w moją stronę. Wszyscy goście na chwilę zamilkli, obrzucając mnie badawczym spojrzeniem.

- Chyba wiem, po co przyszedłeś - powiedziała Rosemary na powitanie, obrzucając nas znaczącym spojrzeniem.

- Sądzę, że moje intencje względem pani córki są jasne. Najbardziej na świecie pragnąłbym, aby została u mego boku do końca moich dni. Niech Vijana nas połączy, póki Kifo nie rozdzieli.

Stało się. Poprosiłem o rękę Gwen. W ogłuszającej ciszy usłyszałem cichy pisk. Zanim jej matka zdążyła udzielić jakiejś odpowiedzi, dziewczyna rzuciła mi się na szyję. Objąłem ją mocno i przyciągnąłem do siebie, tak spragniony zapachu i ciepła, które już dawno zdążyły ulotnić się z podarowanej mi przez nią chustki.

- To chyba wystarczy za odpowiedź. - Roześmiała się Rosemary, a w całym szynku rozległy się gwizdy i oklaski.

- Przyjechałeś - wyszeptała Gwen.

- Wątpiłaś we mnie?

- Ani przez chwilę. - Uśmiechnęła się.

Szczerzyłem się jak jakiś idiota, ale myśl, że będę ją miał przy sobie do końca życia sprawiała, że mógłbym latać nie gorzej od smoka. A przynajmniej tak właśnie się czułem.

- Kiedy chcielibyście sobie ślubować? - spytała Rosemary.

- Może w święto Vijany? Co ty na to? - Gwen zwróciła się do mnie?

- Chcesz czekać tyle czasu? To dopiero za trzy księżyce. - Miałem nadzieję, że szybciej będę ja mógł zabrać ze sobą do domu.

- Do naszego domu - poprawiłem się w myślach.

- Ślub w dniu bogini życia i płodności przynosi szczęście. Do tego zimowa aura jest piękna. Sam dobrze wiesz, że wtedy dużo par składa sobie przysięgi. - Wydęła usta tak rozkosznie, że nie mógłbym jej odmówić niczego.

- A więc dobrze. Niech będzie po twojemu. W dniu zakochanych zostaniesz moją żoną - odparłem z uśmiechem.

- Nie mogę się już doczekać - odparła rozpromieniona.

---

Kategoria graficzna:
Wyróżnienie spowodowane brakiem niewystarczającej liczby uczestników:
Gezellla z liczbą punktów 14 na 20 możliwych:


Gratulujemy i życzymy dalszych sukcesów!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top