2. Jack

Westchnął ciężko, a na szybie pojawiły się wymyślne wzorki. Musnął palcem szklaną taflę, a kolejne obrazy pojawiały się na szkle.

Ze szronu rysował się obraz doliny, a na najwyższym pagórku znajdował się dom. Kształt ludzkiej sylwetki majaczył na mroźnym malowidle.

Drzwi do jego pokoju otworzyły się z hukiem, a ilustracja znikła — zamieniając się w drobne płatki śniegu. Jack spojrzał na szczerzącego się głupio Mikołaja. Uniósł wysoko brew, gdy postawny mężczyzna zajął miejsce naprzeciw niego. Mógł przysiąść, że parapet zachwiał się pod jego naporem. Z lękiem spojrzał na swojego przyjaciela, by dyskretnie przebadać dłonią podokiennik, czy aby na pewno ciężar Mikołaja nie pozostawił na nim żadnego uszczerbku. Odetchnął z ulgą, gdy jego palce nie natrafiły na żadne pęknięcia.

Strażnik obrzucił chłopaka badawczym spojrzeniem i w zamyśleniu pogłaskał swoją siwą brodę.

— Dzisiaj masz urodziny — odezwał się, a z jego ust nie schodził szeroki uśmiech.

Jack wywrócił oczami. Mógł się spodziewać, że właśnie o to chodzi.

Jak dla niego mógł nie mieć urodzin. Jaki sens było obchodzić coś, co nie miało znaczenia? Jack był zdania, że świętowanie urodzin było głupotą i choć reszcie strażników to sprawiało przyjemność, to on sam nie podzielał ich radości.

— Rozchmurz się chłopie. — Mikołaj poklepał go przyjacielsko po ramieniu. — To twój dzień. — Mężczyzna wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu.

Jack mimowolnie się uśmiechnął. To urodziny tak go przybiły, ale powinien to zostawić dla siebie, a nie pokazywać wszystkim, jaki to ma zły dzień.
Sapnął i zeskoczył z parapetu. Zgarnął swoją laskę z podłogi i spojrzał na Mikołaja, który przypatrywał mu się z wysoko uniesionymi brwiami.

— Co tam u Jamiego?

Lekko wymuszony uśmiech znikł z twarzy chłopaka, a w błękitnych oczach zagościł smutek. Jakkolwiek drzemiące w nim resztki optymizmu znikły szybciej niż ciastka z orzechami, które piecze Mikołajowa. Usiadł po turecku na podłodze i smutnymi oczami spojrzał na przyjaciela.

— On i Sally spodziewają się dziecka.

— To wspaniale — wesołość w głosie mężczyzny była przeciwieństwem żalu, który było można usłyszeć u Mroza. — Czemu się nie cieszysz?

— Cieszę się — odparł natychmiast — ale kiedyś chciałem, by we mnie wierzono — zaczął, zdobywając się na szczere wyznanie. — Potrzebowałem tego najbardziej na świecie, a teraz pragnę czegoś innego — wydukał ledwo słyszalnie, a wzrok utkwił w swoich gołych stopach.

— Czyli czego?

— Nie wiem. — Wzruszył bezradnie ramionami i przyłożył dłoń do serca. — Sam nie wiem, co to może być. — Westchnął ciężko, podnosząc się z podłogi. — Idę się przejść — zakomunikował, widząc skonsternowaną minę przyjaciela. — Nie róbcie mi żadnej imprezy — powiedział na odchodne, zostawiając lekko skołowanego strażnika samego.

---

Sypał śnieg. Nie było to jednak żadną nowością. Znajdował się przecież na biegunie północnym.

Jack wdzięczny Mikołajowi i Jenie za to, że zaproponowali mu, by mógł razem z nim zamieszkać. Odkąd Mikołaj poznał Jenie, nie był co do niej pozytywnie nastawiony. Kobieta naruszała ich grupę, ale z każdym rokiem strażnicy i tak oddalali się od siebie i to bez pomocy żony Mikołaja. On, Piasek, Zając, Wróżka Zębuszka oraz Mikołaj spotykali się tylko wtedy gdy musieli, czyli od pokonania Mrocznego Pana nigdy. Każdy z nich ułożył sobie życie po swojemu, a jemu brakowało starych czasów i nie mógł się zaadoptować do tych nowych.

Kopnął kupkę śniegu, a biały puch uniósł się w powietrze. Nieopodal znajdowało się igloo i ogromnych rozmiarów bałwan, którego kilka dni temu ulepił razem z elfami. Włożył ręce do kieszeni swojej niebieskiej bluzy, a jego palce zetknęły się z czymś zimnym.

Całkowicie o niej zapomniałem. 

Zabrał jedną ze szklanych kul niepostrzeżenie, gdy yeti nie patrzyło. Jego ulubioną — jedyną — rozrywką była wędrówka między wymiarami. Gdyby nie książki Jenie, Jack nigdy by się nie dowiedział, że istnieją inne światy oprócz jego. Każdy z nich innych był inny, co niesamowicie go fascynowało. Chciał zobaczyć każdy z nich na własne oczy nie tylko na kartach starych ksiąg, a taka wycieczka była mu dziś potrzebna.

Potrząsnął kulą i rzucił nią, a ta zabłysła błękitnym światłem, tworząc okręgi na niebie. Jack bez zastanowienia wskoczył w otchłań świateł i odbłysków.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top