Chapter II

credo /ˈkreː.doː/ 
{ verb }  
przekonanie, że można komuś ufać, zaufać; wiara, że nie zostanie się oszukanym lub skrzywdzonym przez daną osobę  


        Poranki w domu Rossów nie były czymś cudownym. Budzik na szafce nocnej wręcz miażdżył głowę Ryana swoim odrażającym, głośnym wyciem. Szybko wysunął rękę spod ciepłej kołdry, dostając gęsiej skórki od temperatury jaka panowała w mieszkaniu. Ojciec miał zapłacić za ogrzewanie, ale wolał przepić te pieniądze. No tak, ojciec Ryana – są trzy stany skupienia Georga o poranku: George pijący, pijany i będący poza domem. Innej opcji niestety nie było. Szatyn zderzył się bosymi stopami z zimną podłogą, pędząc do szafki po jakąś bieliznę oraz ciuchy, w których pójdzie do szkoły, po czym odszedł w stronę łazienki. Zrzucił z siebie wiszącą koszulkę za dużą o co najmniej dwa rozmiary, wrzucił starą bieliznę do kosza na pranie (nowa rzecz do zrobienia, pranie) po czym ostrożnie postawił nogę w brodziku. Puścił wodę, która o dziwo był dzisiaj ciepła i ustawił się pod strumieniem, rozluźniając swoje spięte mięśnie, relaksując się chociaż przez chwilę.


        Po dwudziestu minutach chłopak wyszedł ubrany, prawie gotowy do wyjścia. Zostały tylko trzy rzeczy do zrobienia, śniadanie, kawa i ubranie butów. Na dole w kuchni siedział ojciec z butelką, można by rzec, przyspawaną do ręki. Pierwszy i drugi punkt odpada, jeżeli ojciec jest na dole, nie zje ani nie napije się niczego, bo zaraz zacznie się kłótnia. Szesnastolatek tylko westchnął, ale czując wzrok mężczyzny na plecach, wyszedł do przedpokoju. Chłopak wskoczył w swoje buty, chwycił plecak, po czym spoglądając nadal żałośnie na rodziciela, wyszedł z domu. Jego życie nie było bajką, nie było ich stać na większość rzeczy, nie mieli ogrzewania (nie licząc ciepłej wody, którą kradli sąsiadowi), część domu zmuszeni byli sprzedać. Starszy nie miał auta, też musieli je sprzedać, kiedy ojciec pijany potrącił jakiegoś psa. Przemoc też była czymś normalnym w tej rodzinie, George nie bał się uderzyć syna, nie bał się zostawiać bardzo widocznych śladów. Jednak chłopak zdążył się przez tyle lat nauczyć jak wszystko ukrywać oraz przyzwyczaić do swojej sytuacji. W tym miesiącu było coraz gorzej, ojciec pił coraz więcej, coraz częściej robił awantury i coraz mniej się ukrywał. Ryan obawiał się, że któryś ze znajomych ze szkoły zobaczy jak źle się dzieje w jego rodzinie i zacznie się dla niego koszmar. Jeszcze niecałe 2 lata, pomyślał wchodząc do kawiarni naprzeciwko szkoły. Uśmiechnął się do Liz, która codziennie pracowała o tej godzinie.
- Witam pięknego pana! To co zawsze? – uśmiechnęła się do brązowookiego, chwytając za kubek.
- Cześć i tak, to co zawsze. – Ryan wyciągnął z kieszeni portfel, na co ręka brunetki spoczęła na nim.
- Na koszt firmy, jesteś tu codziennie, jedna kawa za darmo nam nie zaszkodzi, zaufaj mi. – postawiła kubek przed wdzięcznym chłopakiem. Odparł ciche dziękuję, pożegnał się z dziewczyną oraz poszedł w stronę swojego liceum. Na ławce czekali jak zwykle Pete i Mikey, którzy przez całe liceum byli nierozłączni. Już sto lat temu otrzymali tytuł najsłodszej pary w tej budzie i kogo by się nie spytać, każdy to powie. Wszyscy uważali, że ta dwójka niegdyś nienawidzących się basistów byłaby idealnym człowiekiem, gdyby byli jedną osobą, a ich kończenie za siebie wypowiedzi czy dzielenie się wszystkim co mają było tak słodkie jak beza polana lukrem. Ryan nie pamiętał jak zaprzyjaźnił się z tą dwójką, ale wiedział jedno – było warto. Wentz i Way byli chyba najlepszymi przyjaciółmi jakich mógł sobie wymarzyć i nigdy nie zamieniłby ich za żadnych innych.
- Hej! – wykrzyknęli oboje, wstając mozolnie.
- Hej, hej. Co wy tacy uśmiechnięci? – zapytał, upijając łyka kawy.
- Ta kawka to z mlekiem czy bez? – parsknął Pete, przez co czerwony Way zdzielił go w łeb.
- Przestań! To nie jest śmieszne. Po co ja Ci to w ogóle mówiłem. – jęknął, kryjąc twarz w dłoniach, na co Ryan popatrzył na nic pytająco.
- Czy ktoś może mi powiedzieć o co chodzi?
- O mokry sen Mik...
- O nic! I nie mokry sen, to podchodziło pod koszmar! – odparł głośno, przez co Pete wręcz płakał ze śmiechu, a Ryan jeszcze bardziej nie wiedział o co chodzi.
- Śniło Ci się mleko? Dlatego pytałeś czy mam kawę z mlekiem? Czy ktoś może mi wyjaśnić o co chodzi, a nie się śmiać i rumienić? - spojrzał na nich po kolei, siadając na schodach przy szkole.
- Więc Michaelowi śniło się, że klęczałeś w wannie, a Brendon...
- Zamknij się! Rozszarpię Ci gardło zębami!
- A Brendon wlewał Ci mleko do tyłka! – wybuchnął śmiechem, po czym syknął z bólu, po tym jak wyższy kopnął go w kostkę.
- O Boże, Mikey, co Ty masz w głowie? – powiedział, uderzając głową o swoje podręczniki.
- To nie moja wina! Gerard ciągle wpieprza płatki, Ty i Brendon wyglądacie tak słodko...
- My się tylko przyjaźnimy! – jęknął, ponownie uderzając głową w podręczniki.
- A to był tylko sen, nic wielkiego, każdy z nas takie ma. No, może nie takie, ale to nie Tobie śnił się *pogrzeb Natalie Portman. – pocieszył czerwonego Mikeya, który zaśmiał się, przypominając sobie wspomniany wcześniej sen. Ryan uśmiechnął się, widząc jak jego najlepsi przyjaciele są zakochani po uszy, jednak w głębi posmutniał troszkę. Chłopak też był zakochany po uszy w swoim przyjacielu, ale ten był nie w jego lidze, zdecydowanie. Nagle poczuł ciepłe dłonie na swoich oczach, spinając się troszkę na początku, jednak kiedy uświadomił sobie, że to Brendon, od razu obrócił się i z uśmiechem poklepał miejsce koło siebie.
- Cześć panienki. – machnął do całej grupki, siadając ostrożnie na kamiennych schodach.
- A gdzie Twój wierny piesek? – sarknął Mikey, przypominając sobie jak na imprezie *Dallon udawał psa. Widok niezapomniany do końca życia.
- Jest chory, jakaś grypa czy coś. Jak u niego wczoraj byłem, to mama pakuje w niego wszelkie tabletki, herbatki i mleko z czosnkiem. – Ryan i Pete prawie wybuchli śmiechem. – Co jest, mam coś na twarzy?
- Nie, nic, nic, naprawdę – Ryan poklepał starszego po nodze – to tylko taki głupi obrazek nam się przypomniał.
- Ej, ja też chcę g... - dzwonek na lekcje uratował im tyłki. Chłopcy chwycili swoje plecaki i w biegu krótko się pożegnali.


        Jedyna lekcja na którą młodszy Ross się cieszył minęła już na samym początku, a reszta przeleciała całe szczęście szybko. Usłyszał cudowny dzwonek, który ratował go od słuchania nudnego wykładu pani Madness, która tłumaczyła im cztery lekcje jak przebiega fotosynteza (temat, który Ryan przerabiał wieki temu). Chwycił za swoją torbę i wyszedł z klasy czym prędzej, czekając na swoich wiernych kompanów.
- Wiemy już wszystko o pieprzonej zieleninie, czas zjeść coś mięsnego! – powiedział Pete, chwytając, aktualnie blondyna, za rękę. Ryan tylko uśmiechnął się, po chwili dodając:
- Ja chyba jednak podziękuję, nie jestem głodny. – machnął ręką, poprawiając ramię plecaka.
- Ryro, jeżeli nie zjesz z nami po hamburgerze, to przyjdę do Ciebie w nocy i wsadzę Ci mięso w dupę... i zaleję mlekiem! – zagroził Wentz, znowu obrywając w głowę.
- Co jest z Tobą nie tak ostatnio? Przyjaźnimy się, prawda? – Ryan tylko skinął głową – Więc dlaczego nie powiesz nam co się dzieje?
- Ja... po prostu ostatnio... ojciec pije więcej, a ja nie mam na nic ochoty. – westchnął, drepcząc powolutku w stronę knajpki.
- O, tak mi przykro, Ry. – Mikey poklepał go po ramieniu, a Pete posłał mu pocieszający uśmiech.
- Wiesz, zawsze możesz zamieszkać u mnie, mam bardzo wygodną kanapę! – powiedział najniższy chłopak.
- A ja nie proponuję, bo przy Gerardzie byś zwariował. Ten idiota ostatnio z Frankiem bawił się w Waltera White'a i próbował robić wytwórnię mety w domu. Skończyło się tak, że tych dwóch debili spaliło nam dywan i zalali wódką wszystko co było możliwe, bo „tak wyszło".
- Lubię Gerarda. Zawsze łamał te durne stereotypy i był inny niż reszta. – odparł, kopiąc kamień na drodze. Brat Mikeya był jednym z tych bardzo spokojnych nastolatków, którym w okresie dojrzewania odbiła palma w pozytywnym tego słowa znaczeniu i z cichych dziwaków trzymających się na uboczu zmienili się w bardzo głośnych i nieposkromionych dziwaków. Gerarda albo się kochało, albo nienawidziło, chociaż większość ludzi go uwielbiała za jego cięty język, sprawne riposty i niesamowite pomysły. A fakt, że Frankie, czyli „najlepszy przyjaciel debilu, nohomo jak Ty" był równie powalony co Gee tylko potęgowało odmienność chłopaka i sprawiał, że ten był bardzo specyficzną osobą. Jednak w sercu tego czerwonowłosego było dużo ciepła, dobra i każdy kto znał go trochę lepiej wiedział, że to wspaniały przyjaciel i bardzo pomocna osoba, która chce dla wszystkich jak najlepiej.
- Ryan! – chłopcy usłyszeli dosyć donośny krzyk za sobą. Ross odwrócił się i dostrzegł zdyszanego Brendona, który biegł za nimi. Zatrzymał się przy nich, po czym oparł rękę i chłopaka i starał się wyrównać oddech.
- Mówiłem nie pal tyle? – Ryan wyciągnął wodę i podał ją starszemu.
- Mówiłeś, a ja mówiłem, że nie palę. – Brendon fuknął z udawanym oburzeniem.
– Chciałeś coś ode mnie, że tak leciałeś?
- W zasadzie to chciałem zaproponować wspólne jedzenie, ale chyba jesteś zajęty. – Urie strzelił swoim karkiem i kręgosłupem, po czym uśmiechnął się do Ryana.
- Właśnie szliśmy na hamburgery, chcesz zabrać się z nami? – zaproponował Mikey, któremu chwilę później szatyn miażdżył rękę. – Ale wiesz – udał, że dostał wiadomość na telefon – musimy z Petem iść do Gerarda, bo...
- Frank do mnie też napisał, że potrzebują pomocy z...
- Tosterem. – dokończył, ciągnąć Pete za rękę w drugą stronę. – Pa, było nam bardzo miło, ale coś nie wyszło. – chłopaki ulotnili się szybko, zostawiając Brena i Ryana samych.
- Nigdy ich nie zrozumiem. – westchnął młodszy, śmiejąc się.
- To na co masz ochotę? Taco? Pizza? Hamburgery? Kolacja w jakiejś knajpie dla snobów, gdzie porcja kosztuje sto dolarów, a jedzenia szukasz z lupą?
- Taco, chodźmy na taco.
- Wiedziałem! Chodź tu – obrócił się tak, by Ryan mógł chwycić go pod rękę. Chłopak uwiesił się na starszym, po czym oboje powolnym krokiem ruszyli w prawą stronę – zabiorę Cię na najlepsze taco w tym mieście.

*to mój cudowny sen o pogrzebie Natalie Portman wstylu Heleny, który wcale nie był pogrzebem tylko nowym teledyskiem MCR, bo niechcieli być gorsi niż FOB z piosenką „Uma Thurman", więc" Helenę" nazwali„Natalie" i... dużo się tam działo, szkoda gadać
*kolejny mój cudowny sen 


Od autorki: Mam nadzieje, że jako tako wychodzi to fanfiction. Jeśli macie jakieś rady czy pomysły jeśli chodzi o formę to śmiało proszę pisać. Miłego dnia!   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top