Rozdział 15
Gdy tylko odebrałam telefon od Nat wiedziałam, że musiało stać się coś złego. Może po prostu przeczucie, a może instynkt macierzyński, który jest tak wyczulony na krzywdę własnego dziecka. Wyleciałam z restauracji z prędkością światła, chcąc jak najszybciej znaleźć się w szpitalu i dowiedzieć dokładnie wszystkiego od mojej przyjaciółki. Michael dogonił mnie po chwili, zapewne ubierając w środku z powrotem w swoje przebranie.
- Michelle zaczekaj - złapał mnie na chodniku za rękę - Tam jest taksówka, chodź.
Po chwili już siedzieliśmy w środku. Podałam kierowcy adres szpitala i poprosiłam, aby jechał możliwie jak najszybciej, gdyż zależy nam na czasie. Mężczyzna na szczęście nie rozpoznał Michela i ruszył bez zbędnych pytań i rozmyśleń.
- Co się dokładnie stało? - spytał szeptem Mike, gdy oparłam się głową na jego ramieniu próbując powstrzymać cisnące mi się do oczu łzy.
- Nie wiem... Nat mówiła abym jak najszybciej przyjechała i tam mi wszystko opowie...
- Uspokój się - pocałował mnie w czubek głowy, a ja wtuliłam się w jego szyję - Nic jej nie będzie, nie płacz.
- Mogłam nie iść na tą głupią sesję... Powinnam była siedzieć z nią w domu, a nie zostawiać znów na głowie Natali...
- To nie Twoja wina - rzucił poważnym tonem - Nie chcę nawet słyszeć, jak się obwiniasz.
- Dlaczego tak właściwie ze mną jedziesz?
- Że co? - spojrzał na mnie marszcząc brwi.
- Nie musiałeś, poza tym w szpitalu mógłby Cię ktoś rozpoznać i...
- Nie denerwuj mnie jeszcze bardziej - przerwał mi - Mam sobie iść? Tego właśnie chcesz? Nie mam zamiaru Cię męczyć swoją obecnością.
- Nie to miałam na myśli... Przepraszam... - przytuliłam się do niego jeszcze mocniej, wciągając zapach jego perfum.
Resztę drogi jechaliśmy w ciszy. Siedziałam cały czas przylepiona do boku Michaela, wycierając potajemnie pojedyncze łzy. Podróż dłużyła mi się niemiłosiernie, jakby samochód stał w miejscu.
Gdy w końcu auto się zatrzymało pod szpitalem wyjęłam szybko portfel z kieszeni, ale Mike zatrzymał mnie dłonią i rzucił:
- Ja zapłacę, biegnij już.
Nie czekając dłużej wyszłam z samochodu i wpadłam do szpitala jak huragan. Od razu skręciłam w korytarz prowadzący na oddział dziecięcy. Nagle na końcu kolejnego korytarza ujrzałam chodzącą nerwowo Natalię. Podbiegłam do niej, a dziewczyna na mój widok mocno mnie objęła i wtulona w moje włosy zaczęła przepraszać.
- Miśka tak strasznie Cię przepraszam... To moja wina ja nie chciałam... Ja...
- Mów co się stało? Gdzie jest Eva? - mówiłam dość nerwowym tonem - Gdzie ona jest?
- Tutaj - wskazała na białe drzwi obok nas - Przed chwilą wróciła z płukania żołądka, jest z nią lekarz i kazał mi tutaj zaczekać.
- Płukania żołądka? - spojrzałam na przyjaciółkę z niedowierzaniem.
- Jestem już - nawet nie zauważyłam, gdy znalazł się obok nas Michael - Cześć Nat - przywitali się buziakiem w policzek, po czym mężczyzna spojrzał na mnie - Co się stało?
- Chodźcie - Nat pociągnęła mnie za rękę w stronę ławki, na której wszyscy usiedliśmy - Po spacerze wróciłam z nią do domu. Zjadłyśmy obiad, a potem poszła do siebie grać na skrzypcach. Nagle przyszła do mnie do kuchni i zapytała, czy skoro zjadła obiad to może wziąć kilka cukierków, które leżą na stoliku w pokoju mamusi. Zgodziłam się, ale w życiu mi nie przyszło do głowy że miała na myśli tabletki! - Nat się rozpłakała i przytuliła do mnie mocno - Miśka ja tak strasznie Cię przepraszam...
- To nie Twoja wina - szepnęłam całując ją we włosy - To ja nie powinnam zostawiać tabletek przeciwbólowych na wierzchu.
- Po co Ci były tabletki przeciwbólowe? - Mike spojrzał na mnie pytająco - Nic nie mówiłaś...
- Bo nie ma o czym - skwitowałam - Ostatnio miewam częste bóle głowy. Gdy są naprawdę mocne to biorę jedną tabletkę. Ale ja biorę jedną, raz na jakiś czas, nie to co niektórzy - skarciłam go wzorkiem, a Mike spuścił głowę szybko się domyślając o co mi chodziło.
W końcu białe drzwi, za którymi była moja córka otworzyły się. Bez namysłu wstałam i podbiegłam do wychodzącego na korytarz lekarza:
- Panie Doktorze czy wszystko z nią w porządku? - czułam jak szklą mi się oczy.
- Pani jest matką?
- Tak. Nazywam się Michelle Evans. Czy moja córka...?
- Proszę się uspokoić - uśmiechnął się do mnie delikatnie - Zjadła tabletki przeciwbólowe, ale dzięki szybkiej reakcji i płukaniu żołądka nie doszło do żadnych uszkodzeń narządów. Może Pani wejść do małej, proszę jednak w przeciągu 15 minut przyjść do mnie dopełnić wszelkich formalności.
- Dziękuję - rzuciłam o wiele spokojniejsza i wpadłam do sali, gdzie leżała moja kruszynka.
Przysiadłam na stołku obok łóżeczka i pogłaskałam ją po włoskach. Spała spokojnie, równomiernie oddychając. Poczułam jak łzy spływają mi po policzkach. Spojrzałam w stronę drzwi, gdzie w progu stała Nat. Podeszła do mnie po chwili i przysiadła się obok, opierając głowę na moim ramieniu.
- Jeszcze raz przepraszam... Nie nadaję się na opiekunkę, a co dopiero na matkę... Nie dziwię się Tom'owi, że mnie zostawił...
- Przestań - warknęłam - Jesteś cudowną kobietą, opiekunką, a na pewno będziesz najbardziej zajebistą mamuśką na świecie - przytuliłam ją mocno do siebie.
- Czyli nic jej nie jest? - spytała spoglądając na mnie wciąż przerażona tym co się stało.
- Miejmy taką nadzieję.
***
Gdy Michelle zniknęła za drzwiami, podszedłem do lekarza, który zmierzał już w kierunku swojego gabinetu. Poprawiłem swoje sztuczne wąsy i ruszyłem za nim z nadzieją, że nie rozpozna mnie ani on, ani nikt z innych ludzi w szpitalu.
- Doktorze, przepraszam? - mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na mnie wyczekująco - Chciałem tylko zapytać, czy z Evą wszystko w porządku?
- Jest Pan ojcem? Kimś z rodziny?
- Em... - zamyśliłem się i poczułem ukłucie w sercu - N... Nie..
- W takim razie nie mogę Panu udzielić żadnych informacji.
- Proszę mi tylko powiedzieć, czy z małą wszystko dobrze? Wyjdzie z tego, tak?
- Jak już mówiłem jej mamie, wszystko jest pod kontrolą - posłał mi słaby uśmiech i ruszył przed siebie.
Sam nie wiedząc co myśleć wróciłem z powrotem pod drzwi, gdzie leżała Eva. Oparłem się o futrynę i spojrzałem na wtulone w siebie Michelle i Natalie, oraz na leżącą obok na łóżku Evę. Była spokojna, oddychała równomiernie pogrążona w krainie snów. Bałem się o nią, żadne dziecko nie zasługuje na to by cierpieć, jednak obawa o nią była bardziej wewnętrzna... Zdawałem sobie sprawę, że pokochałem Evę. Nie tak, jak można kochać obce sobie dziecko - pokochałem ją niczym własną córkę, o której od zawsze marzyłem. Ani sława, ani pieniądze nie dadzą tego, co może dać prawdziwa rodzina. Dom, do którego chce się wracać. W którym czeka na nas coś więcej niż ściany i meble. To nigdy nie rozgrzeje serca tak, jak prawdziwe uczucia i emocje. Czym jest szczęście, gdy nie mamy się z kim nim podzielić? Owszem, trzeba jakoś żyć - ale trzeba też żyć dla kogoś.
- Czemu tak stoisz? - Michelle spojrzała na mnie i posłała smutny uśmiech - Wejdź.
Niepewnie wkroczyłem do pokoju. Nat wstała nagle z miejsca i rzuciła:
- Muszę jechać do biura, bo niedługo dojdzie do tego, że własny ojciec mnie zwolni - spojrzała na Miśkę - Dacie sobie radę?
- Zawsze dajemy - uśmiechnęła się - Zapewne przetrzymają Evę do jutra, więc nie czekaj na mnie.
- Nie wrócisz na noc?
- Zostanę z nią.
- Jakbyś czegoś potrzebowała to dzwoń - pocałowała ją w policzek na pożegnanie, po czym pożegnała się ze mną i wyszła.
Odprowadziłem kobietę wzrokiem i podszedłem do Michelle, siadając obok niej. Mój wzrok znów zatrzymał się na śpiącej dziewczynce. Wziąłem jej małą rączkę w swoje dłonie i pocałowałem, na co poruszyła się nieznacznie otulona białą jak śnieg pościelą.
- Tak strasznie się bałam... - wyszeptała Michelle kładąc głowę na moim ramieniu. Objąłem ją automatycznie ramieniem przyciskając mocniej do siebie.
- Widzisz... Mówiłem Ci, że wszystko będzie dobrze.
- Zostaniesz z nią chwilę? Muszę iść do lekarza i...
- Jasne, leć - uśmiechnąłem się i znów całą swoją uwagę skupiłem na dziewczynce.
Gdy Michelle wyszła zostawiając nas samych, zdjąłem z nosa okulary, by móc przyjrzeć się jej dokładniej. W oczach zaczęły mi się zbierać łzy, których powstrzymanie było niemożliwe. Przysunąłem krzesełko maksymalnie do łóżka i oparłem się ręką na kołdrze, kładąc jednocześnie głowę. Palcem jeździłem po dłoni dziewczynki, kreśląc różne, dziwne znaczki. Przymknąłem na chwilę oczy wypuszczając powietrze z ust. Nie wiem ile tak leżałem, moje myśli zdawały się zatrzymać w czasie, a może po prostu przysnąłem? Poczułem nagle, jak ktoś delikatnie pociągnął mnie za włosy, a po chwili usłyszałem jej cieniutki, anielski głos:
- Michael...?
Podniosłem się automatycznie spoglądając w jej ciemne oczka. Uśmiechnąłem się przez łzy i pogłaskałem po policzku, po czym złożyłem na nim drobnego buziaka.
- Jak się czujesz księżniczko? - nie wypuszczałem jej małej łapki ze swoich dłoni.
- Dobrze - uniosła lekko kąciki ust - A gdzie mamusia?
- Zaraz przyjdzie, jest u Pana Doktora - znów się uśmiechnąłem, nie mogąc tłumić w sobie szczęścia, jakie teraz panowało w moim sercu - Nic Cię nie boli? Na pewno dobrze się czujesz?
- Tak. Strasznie się cieszę, że jesteś tutaj - spojrzała na mnie z ukosa - Znów wyrosły Ci wąsy?
- Tak, dokładnie tak - zaśmiałem się.
- Eva? - do pokoju weszła nagle Michelle, która również widząc w pełni sił córkę uśmiechnęła się mimowolnie - Kochanie wszystko dobrze? - usiadła na łóżku obok niej całując ją w czoło - Jak się czujesz?
- Michael już pytał, dobrze - spojrzała na mnie, a potem znów na mamę - Mamuś, bo ja nie wiedziałam, że te cukierki są niedobre. Nie chciałam źle...
- Wiem myszko - pogłaskała ją po głowie - Nie gniewam się.
- A kiedy wrócimy do domku?
- Pan Doktor mówił, że możliwe że już jutro.
- To super - Eva spojrzała na mnie - Michael, a popłyniemy na ten rejs co obiecałeś?
- Eva, już zaczynasz? - Michelle skarciła ją wzrokiem - Dopiero co się przebudziłaś.
- Umówmy się tak - zacząłem - Jeśli jutro wyjdziesz ze szpitala, to na następny dzień przyjadę po was i pojedziemy znów do Neverlandu i zostaniecie u nas na kolacji. A jeśli Twoja mama mnie przez ten czas nie zabije, to na kolejny dzień popłyniemy w rejs.
- Tak! - wyciągnęła do mnie rączki, a ja bez zawahania przytuliłem ją do siebie.
- Nie ciesz się, bo to morderstwo może jeszcze dość do skutku - kobieta zmierzyła mnie wzrokiem - Znów to robisz Mike.
- Odbierzesz jej tę radość? - razem z Evą spojrzeliśmy na nią.
Nie wiem czy to widok córki w szpitalu na nią zadziałał, ale zgodziła się. W końcu jak można odmówić radości własnemu dziecku, które jeszcze chwilę temu mogliśmy stracić bezpowrotnie? Tak więc zgodziła się na ten rejs, który był moją ostatnią szansą na próbę odzyskania tego, na czym mi najbardziej teraz zależało.
Siedzieliśmy we trójkę aż do zmierzchu. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się i wygłupialiśmy, jakbyśmy byli prawdziwą rodziną. W końcu Eva zasnęła. Mimo iż uśmiech nie schodził jej z twarzy, widać było że jest zmęczona całym dniem i tym, co się dzisiaj wydarzyło. Wyszliśmy z Michelle na korytarz, który o tej godzinie był już całkiem pusty.
- Idź do domu - uniosła lekko kąciki ust - Jesteś zmęczony.
- Ty również jesteś zmęczona.
- Zostanę przy niej - spuściła wzrok - Nie mogę jej zostawić samej.
- Zostanę z wami.
- Nie, musisz wracać do siebie, tam jest Twoje miejsce.
- Obiecujesz, że jeśli będzie się coś dziać to zadzwonisz?
- Tak - uśmiechnęła się do mnie po czym mocno przytuliła - Dziękuję.
- Nie dziękuj, nie dziękuje się za takie rzeczy. Zrobiłem to bo chciałem. Dla nas.
Gdy w końcu się ode mnie oderwała, spojrzałem w jej błękitne niczym ocean oczy. Dotknąłem dłonią jej policzka, po czym przeniosłem wzrok na jej wargi. Sam nie wiem kiedy się to stało, co wtedy myślałem, ani co mną kierowało, ale po prostu nachyliłem się i delikatnie musnąłem jej wargi składając na nich delikatny pocałunek. Znów spojrzeliśmy sobie w oczy, jednak żadne nic nie odpowiedziało. Skarciłem siebie w myślach i odsunąłem się od niej marszcząc brwi.
- Przepraszam, ja tylko chciałem... - zacząłem, jednak wściekły na siebie nie dokończyłem zdania, tylko po prostu odwróciłem się i ruszyłem korytarzem w stronę wyjścia.
***
Miłość to nie jest ta jedna chwila, kiedy mężczyzna patrzy kobiecie w oczy i czuje, że ziemia usuwa mu się spod nóg, a w jej duszy dostrzega to wszystko, za czym tęskni jego własna. Miłość przychodzi powoli, właściwym nurtem, własnej rzeki, nigdy nie myląc drogi, a składają się na nią, w równych proporcjach, szacunek i wzajemnie wsparcie. Ważna jest obecność, świadomość że ukochana osoba jest obok z własnej woli, gdyż po prostu chce z nami być.
Wszedłem do mieszkania najciszej jak potrafiłem. Odwiesiłem płaszcz i poszedłem do kuchni, która wysprzątana przez naszą gosposię wydawała się teraz strasznie wielka i pusta. Zapaliłem światło i wyjąłem z lodówki sok pomarańczowy. Oparty o blat piłem pomarańczową ciecz, rozmyślając cały czas o tym że Eva razem z Michelle są teraz w szpitalu. Czułem potrzebę bycia tam teraz razem z nimi, chciałem pomóc, jednak jakie miałem do tego prawo? Mimo iż Michelle twardo trzymała się swojego zdania i podtrzymywała mur, który zbudowała - powoli zaczynał się rozpadać. Granica robiła coś coraz cieńsza, a ja w końcu mogłem próbować być na tyle blisko, na ile chciałem być.
- Gdzie byłeś? - do kuchni weszła Lisa owinięta w szlafrok - Dzwoniłam do studia, mówili że wyszedłeś o wiele wcześniej.
- Pokłóciłem się z Q - rzuciłem dopijając sok do końca.
- Więc gdzie byłeś tyle czasu?
- W szpitalu - rzuciłem nie chcąc jej więcej okłamywać.
- Coś się stało? - podeszła do mnie i spojrzała mi w oczy dotykając dłonią mojego policzka - Źle się czujesz? Coś Ci dolega?
- Moje kiepskie zdrowie to jedno - nie chciałem jej mówić o moich prawdziwych problemach zdrowotnych - Ale byłem tam gdyż Eva wylądowała w szpitalu i...
- Eva? - przerwała mi - Byłeś u córki tej wywłoki?
- Zważaj na słowa - warknąłem - Ona nigdy się o Tobie w taki sposób nie wyrażała, wręcz przeciwnie.
- Wali mnie co ona o mnie mówi i myśli. Nie widzisz, że wszystko się przez nią wali?
- Już wcześniej się waliło.
- I przesiedziałeś z nią cały dzień? - zaśmiała się pod nosem.
- Owszem. Nie mam zamiaru Cię okłamywać. Poza tym co Cię tak boli? Jak Ty wychodzisz na całe noce nie mówiąc gdzie i do kogo, to nie czujesz się specjalnie winna, czyż nie?
- Ty bierzesz mnie w ogóle na poważnie? - zmierzyła mnie wzrokiem.
- A Ty? - odstawiłem pustą szklankę do zlewu i stanąłem przed kobietą i zacząłem, mówiąc spokojnym ale zarazem poważnym głosem - Jeśli chcesz udowodnić mi to, że traktujesz i mnie i moje życie poważnie... - zawahałem się - Co byś zrobiła, gdybym Ci powiedział, że chcę mieć dziecko?
- Co chcesz mieć? - spojrzała na mnie wielkimi oczami zdziwiona moim pytaniem - Jakie dziecko?
- Dziecko - powtórzyłem - Owoc miłości kochających się ludzi.
- Teraz, podczas kłótni mówisz mi nagle, że chcesz mieć dziecko? Czy Ty siebie słyszysz?
- Bardzo dokładnie - zmarszczyłem brwi.
- Nawet nie chcę o tym słyszeć.
- I widzisz, tutaj jest Twój problem - podszedłem do niej bliżej - Nie potrafisz powiedzieć żeby po prostu z tym poczekać, żeby przemyśleć lub się zastanowić, tylko od razu wszystko rzucasz do kosza. Nie potrafisz porozmawiać ze mną, spróbować rozumieć i znaleźć wspólnego języka.
- Idź do tej swojej siksy, może ona Ci dziecko da - warknęła - Zrobicie sobie całą drużynę piłkarską.
- Gdy jeszcze z nią byłem i rozmawialiśmy o dziecku - zacząłem - Mówiła że nie jest gotowa, że jest za młoda i lepiej poczekać. Poczekać, rozumiesz? Ale nie powiedziała mi nigdy wprost, że nie chce mieć ze mną dziecka.
- Winisz mnie za szczerość? - zaśmiała się.
- Mam dość - syknąłem i wyminąłem ją kierując się w stronę wyjścia.
Chwyciłem płaszcz i opuściłem budynek kierując się w stronę samochodu. Założyłem na nos tylko okulary i kapelusz, gdyż o tej godzinie i tak na ulicach nie było prawie żadnej żywej duszy. Wyjechałem z posiadłości z piskiem opon. Od razu wiedziałem gdzie chcę pojechać, co jest mi teraz potrzebne.
Drogi były całkiem puste, więc po niecałych trzydziestu minutach byłem już pod szpitalem. Wszedłem do środka naciągając mocniej kapelusz na twarz. Wszedłem na piętro kierując się na oddział dziecięcy, gdzie minąłem się z jakąś pielęgniarką.
- Przepraszam Pana, ale czas odwiedzin skończył się dawno temu, nie może Pan tutaj przebywać.
- Ja do Evy Evans, jej mama jest u niej teraz.
- Rozumiem, jednak nie mogę...
- Bardzo proszę. Ja... Ja... - zająknąłem się chwilę - Ja jestem ojcem. I... I bardzo mi zależy, więc bardzo Panią proszę...
- No dobrze - przyglądała mi się z zaciekawieniem, jednak chyba nie rozpoznała mnie lub dobrze grała niezorientowaną - Proszę tylko nie kręcić się po szpitalu.
- Dziękuję - uśmiechnąłem się i szczęśliwy ruszyłem przed siebie.
Nie byłem dumny, że okłamałem pielęgniarkę w sprawie ojcostwa. Mówiąc to czułem wręcz ukłucie w sercu, czyżby było spowodowane tym, że pragnąłem by moje słowa były prawdą?
Otworzyłem delikatnie drzwi zerkając do środka. Michelle spała na krześle z głową opartą na ramie krzesełka. Eva leżała na pleckach zwrócona w stronę okna, ściskając w rączkach kant pościeli. Uśmiechnąłem się na ten widok i najciszej jak potrafiłem wszedłem do środka zamykając za sobą drzwi. Położyłem kapelusz i okulary na stoliku obok łóżeczka dziewczynki, po czym złożyłem na jej policzku drobny pocałunek i mocniej nakryłem kołdrą. Michelle poruszyła się delikatnie na krześle. Wziąłem drugi, pusty stołek i postawiłem obok niej chcąc być maksymalnie blisko. Gdy usiadłem przebudziła się. Podniosła głowę i zmierzyła mnie zaspanymi wciąż oczkami.
- Mike... Co Ty tutaj...?
- Ciii, śpij - zmierzyła mnie jeszcze wzrokiem nie rozumiejąc o co chodzi, ale w końcu bez zbędnych pytań poprawiła się na krześle przysuwając do mnie. Objąłem ją ramieniem, pozwalając by wygodnie ułożyła się na moim torsie. Spanie na krześle nie należy do najprzyjemniejszych form odpoczynku, jednak fakt że była obok mnie, że siedziała wtulona w mój bok, był dla mnie największą formą wygody. Nic nie jest tak intymne, jak spanie obok drugiej osoby. Człowiek jest wtedy całkowicie bezbronny. Spanie obok drugiej osoby, w odległości paru centymetrów to akt absolutnej ufności.
Przyglądałem się jeszcze chwilę śpiącej Evie, gładząc przy tym Michelle po włosach. W końcu i ja przymknąłem oczy. Przez chwilę zacząłem się bać, że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Że to uczucie umrze, po prostu tak jak umierają ludzie.
Jak to powiedział Paulo Coelho - umiera się na wiele sposobów: z miłości, z tęsknoty, z rozpaczy, ze zmęczenia, z nudów, ze strachu. Umiera się nie dlatego, by przestać żyć, lecz po to, by żyć inaczej. Kiedy świat zacieśnia się do rozmiaru pułapki, śmierć zdaje się być jedynym ratunkiem, ostatnią kartą, na którą stawia się własne życie.
***
Komentarz = to motywuje!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top