Koszmar 6
Byłam w mieście, które równocześnie było jak moje, ale i zupełnie inne. Jak conajmniej sprzed wieku.
Dokładnie widziałam górującą nad miastem wieżę. Ogromna. Przytłaczająca...
Wykonana z cegły, podobnie jak pozostałe budynki.
Zapadła noc. Czarno. A Potem całe miasto oświetlił ogień.
Paliła się wieża.
Trawił ją ogień. Ludzie zaczęli biegać po ulicach w bliżej nieokreślonym celu. Krzyczeli, płakali, uciekali...
Na niebie pojawiły się płonące samoloty. Spadły na miasto........
Od nich podpaliły się domy, ratusz, szkoły, Kościoły... wszystko, całe miasto... nagle podobne do Warszawy.
Ogień szalał, a ludzie próbowali uciec. Nie wychodziło. Ginęli.
Spalali się żywcem...
Wszędzie popioły, gruzy... śmierć...
I znowu ta sama scena od początku...
I znowu...
I znowu...
Co najmniej dwadzieścia razy.
Czułam to co ci ludzie... ból, przerażenie... żal do siebie. Mogli uratować swoje miasto, ale się im nie udało.
Nie, tak się nie da...
Niech już będzie ranek...
Choć nie wiadomo co przyniesie...
Jest lepszy od nocy, która niesie pożar.
Ogień. Najgorszą rzecz, jaka istnieje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top