Chapter II
Przekroczenie żółtej taśmy i minięcie stróży prawa zawsze przyprawiało go o gęsią skórkę. Urie nie był stworzony do tego zawodu, dlatego też nigdy nie został jednym z błękitnych mundurów. Cenił sobie swoją samotność i swobodę, nie podlegał nikomu i nie musiał się z nikim użerać. Już gdy był młody, wszyscy podziwiali jego zdolności do zauważenia najdrobniejszych szczegółów gdzie nikt inny by nie szukał, może właśnie dlatego Nowojorska policja zgadzała się na jego udział w śledztwach. Problem polegał na tym, że sam „detektyw" jak to inni go nazywali, nie chciał tego. Żył na skraju miasta Roxbury, było to małe miejsce w hrabstwie Delaware. Jego dom mieścił się na Rockaway Point Blvd pod numerem 201, był to dawny posterunek policyjny, ironicznie. Miasteczko było naprawdę malutkie, każdy każdego znał i ten każdy wiedział, żeby nie zaczepiać tego sąsiada. Z domu wychodził jedynie gdy zabrakło mu czegoś w domu, lub tak jak w tej sytuacji, gdy komisarz, William J. Bratton błagał go o pomoc.
Wchodząc do małej chatki w Pelham Bay Park nie spodziewał się niczego szczególnego, Will jak zwykle pewnie przesadzał, rozwiąże sprawę w parę minut i wróci do domu gdzie położy się na kanapie ze swoimi psami.
- Musisz założyć maskę i rękawiczki – Odezwała się młoda policjantka, myśląc wiele a nie mówiąc nic, zabrał od niej sprzęt i ubrał na siebie. Maskę jedynie przyłożył do ust, jednakże gdy faktycznie przekroczył drzwi... silny zapach go prawie zmiażdżył, szybko założył porządniej maskę i zaczął oddychać przez usta. Czuł jakby... jakby coś się rozkładało...
Nie pomylił się wiele. Gdy ujrzał pięć ciał, rozejrzał się po pomieszczeniu i od razu dostrzegł parę szczegółów.
- Gdzie pozostałe dwa ciała? - Spytał gdy jeden z detektywów imieniem Weekes podszedł do niego.
- Nigdy nie zrozumiem jak ty to robisz – Przyznał szatyn a gdyby wzrok mógł cokolwiek zrobić, właśnie zapadłby się pod ziemię przez pogardliwe spojrzenie Uriego. Lubił go, jednakże gardził całą policją. Nie potrafili wykonać swojej roboty.
- Wieszak na kurtki. Jest pięć kurtek, ale za dużo o jedną damską a za mało o jedną męską. Trzy męskie, czterech facetów, to oznacza, że ktoś zabrał jedną męską. Dodatkowo, żaden z tych facetów nie zmieści się w jedną z nich co oznacza, że ktoś zabrał nie swoją, możliwe, że w pośpiechu. Są także dwie damskie a jedno ciało na które ta kurtka by pasowała. To oznacza, że mamy dwa żywe trupy, prawdopodobnie faceta i kobietę. No i spojrzałem na zdjęcie które leży na blacie – Odezwał się nim podszedł do fotela na którym usiadł. Musieli to być znajomymi, czy uciekli gdy znalazł ich morderca? A może sami byli zabójcami? Powoli podniósł się i podszedł do jednego z ciał, kucnął przy nim. Chłopak był szeroki w ramionach, bardziej umięśniony niż sam Brendon. Z rozlewu krwi i plamy na ziemi domyślił się, że został on obrócony więc przewrócił go znów na brzuch i przesunął palcami w rękawiczce pod raną. Ktokolwiek to zrobił, trafił idealnie między kości, musiał wiedzieć co robi... i żeby zaatakować z tyłu, bo ofiara mogła go zatrzymać.
Podchodząc do kolejnej z ofiar, rozejrzał się bardziej po jego odsłoniętych częściach ciała. Zadrapanie na szyi, musiał walczyć. Ostry przedmiot w woreczek żółciowy i przeciągnięty na wątrobę, spore cierpienie ale nie oznacza śmierć natychmiastową. Męczył się. Wykrwawiał. W końcu jego ciało nie wytrzymało.
Tym razem kolejna z ofiar była bliżej drzwi, nie umarł od ataku ostrym przedmiotem, tutaj napastnik posłużył się inną techniką, a może nie mógł wyjąć ostrza z poprzedniego ciała? Chłopak zmarł od uderzenia w skroń, przedmiot nie był ostry bo nie przeciął skóry, ale na tyle mocny, że sprawił iż ta pękła. Lampa? Figurka? Czy czegoś brakuje? Po rozejrzeniu się, ujrzał faktycznie statuetkę owiniętą już jako dowód. Nie widział niczego... bardziej interesującego więc przeszedł do kolejnej z ofiar.
A raczej dwóch, mężczyzna i kobieta byli w jednym miejscu, ciało mężczyzny leżało na dziewczynie, chronił ją. Cóż... szpikulec do kominka pokonał oba ciała, połączył je ze sobą...
Podniósł się powoli i zdjął rękawiczki przesuwając dłonią po swoim zaroście i poprawił płaszcz, napastnik musiał być silny ale i sprytny. Znał ofiary, wiedział jak pokonać każdego z nich i kogo załatwić pierwszego. Odnalazł drzwi w kuchni, na klamce zauważył zaschniętą plamkę z krwi więc wyszedł na zewnątrz. Gęsto porośnięte drzewa zapewniały swego rodzaju ochronę dla uciekinierów... ale również szansę na pozostawienie śladu. I takowy Urie dostrzegł, połamane gałązki. Poszedł w ich kierunku, nie wyglądało to miejsce na zbadane przez policjantów, więc powoli sunął przed siebie. Słyszał kroki za sobą, po zerknięciu ujrzał tą samą młodą policjantkę która kazała mu założyć rękawiczki. Zwolnił pozwalając jej iść przodem.
Na krok przed pułapką na niedźwiedzie złapał ją za mundur i pociągnął w tył aż upadła na ziemię.
- Nie idź za mną następnym razem. Leć po Weekesa, niech przyniesie coś na dowody – Mruknął i kucnął oglądając pułapkę. Morderca wiedział, że ktoś ujrzy połamane gałęzie... nie. Zrobił to specjalnie. Ślad się uciera, stąd albo zawrócili, albo wiedzieli jak iść dalej.
Gdy reszta mundurów dotarła do nich, zaczekał aż zrobią zdjęcia i wziął do ręki patyk. Szybko zrzucił kwiat oraz telefon z metalowej płytki. Ubrał ponownie świeżą rękawiczkę i odblokował komórkę... jednorazowa, na kartę... żadnych kontaktów, notatek... tylko jedno zdjęcie...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top