II

Osiem lat temu żaden ze statków nie poświęcił drugiego i mogłoby się wydawać, że teraz wszystko się odmieni. A teraz Cara stała w tłumie, zaciskając drobne dłonie na ulotkach. Jej pierwsza legalna praca od dawna nie miała już sensu. Nie po tym, co zrobił Bane.

Tłum ludzi szalejący po mieście przypominał jej dzikie zwierze wypuszczone na wolność. Byli niczym piranie.

Z okien drogich apartamentów sypał się deszcz pereł. Pisk kobiety sprawił, że miała ciarki. Zemdliło ją, gdy ktoś upadł od strzału. Szkarłatny płyn plamił kostkę brukową.

To nie był pierwszy raz, gdy była światkiem morderstwa. Śmierć nie robiła na niej wrażenia takiego jak kiedyś. Jednak teraz było zupełnie inaczej. Widok martwego ciała sprawił, że piwne oczy zaszły łzami.

Słowa Bane brzęczały jej w uszach jak natrętna mucha. Były zbyt kuszące, by mogła im nie ulec.

W jednej chwili ona też zapragnęła wymierzyć światu sprawiedliwość. Niech każdy czuje jej ból. Wściekłość gotowała się w niej od środka. Zmięła trzymane dotąd ulotki i rzuciła nimi gniewnie. W ten zatrzymała się, jakby niewidzialna siła kazała jej stanąć.

Coś upadło ku jej stóp. Zaskoczona podniosła to z ziemi.

— Co to jest? — mruknęła, obracając dziwny przedmiot w dłoniach. Zmrużyła oczy, a kształt ów przedmiotu stał się wyraźniejszy, bardziej dostrzegalny. — Nietoperz?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top