Chodź!
Rudobrody był wspaniałym psem. Nie wiem dlaczego mi go odebrano. Chociaż wiem, że tak powinno być. Kolej rzeczy. Zwierze nie człowiek, nie łudzi się nieśmiertelnością. Nie filozofuje, że nigdy nie umrze przez pamięć. Żyje z dnia na dzień. Esencją jest bieg i wąchanie życia. Żyje by wąchać i poznawać. My, ludzie myślimy, że poznaliśmy już wszystko dokładnie. Pies musi 20 razy obiec drzewo by powiedzieć o nim cokolwiek. Logiczny czyn. I zawsze musi pobiec te dwa kroki dalej.
Już go nie ma. Płakałem, ale nikt nie wie, że dziecko rozumie na swój własny sposób. Zwierzę też nie, co jest gorsze bo jemu nie da się wytłumaczyć.
Mój biedy, kochany piesku.
Wyzywali mnie od dziwaków. Głupie dzieci.Zdecydowanie nie-przyjaciele. Od upośledzonych i niezdolnych do czegokolwiek. Rudobrody mnie bronił. Nie przed nimi. Z idiotami radziłem sobie sam. Rudobrody bronił mnie przed cieniami, duchami i marami. Czekały na okazję by mnie pochłonąć gdy stały przy moim łóżku każdej nocy, blade, zimne i martwe.
Mama mówiła, ze pies nie może spać ze mną. Ale ja się bałem cieni, a on rozpaczliwie piszczał i wył za kimkolwiek prócz ciemności. Co miałem zrobić? Spać? Moja zdolność empatii nie działała w stosunku do ludzi, ale zwierzęta to inna historia.
Przyszedłem.
Owinąłem się kołdrą i położyłem głowę na jego kocu.
Raz mnie ugryzł. Tylko raz. Podszedłem za blisko, gdy znalazł kość. Już nie boli ale kurtka do dzisiaj jest rozdarta.
Sentyment, piesku.
Bawiliśmy się w piratów. Ja byłem Jasnobrodym, a on, Rudobrodym. Wspaniałym kapitanem, wspaniałego statku, który mknął przez groźne fale nieznanych wód. Nigdy się nie rozbiliśmy o skały, ani nigdy nie utknęliśmy na mieliźnie. Do ostatniej, wspólnej i tragicznej w skutkach przygody.
W tym dniu. Ostatnim dniu, padał śnieg.
On kochał śnieg. Od pierwszej zimy do końca, śnieg go fascynował. Musiał wcisnąć nos w każdą mniejszą czy większą zaspę. Rzucałem mu śnieżki, a on pędził za nimi i dziwił się, że znikają po uderzeniu w ziemię. Nie zniechęcało go to.
W tym dniu. Jego ostatnim dniu, padał śnieg.
Zakopali go nad rzeką niedaleko domu. Niezła metafora, choć nieco dramatyczna.
Następnego dnia było jeszcze więcej śniegu. Mogłem pójść nad rzekę z łopatą i szukać świeżo skopanej ziemi. Ale. Nie chciałem naruszać świętego kształtu śniegu. To była jego rola. Mojego ukochanego przyjaciela.
Teraz jest okropnie. Nie do zniesienia i zaakceptowania. Gdybyś, piesku przyszedł, karmiłbym Cię ze złotej miski. Toną masła, czy czego tylko byś chciał. Wodę będziesz mieć czystszą niż Tikitapu. Będę zabierał Cię na sprawy. Będziesz wył do melodii moich skrzypiec, gdybyś nie był zbyt zmęczony. Będziesz spał w moim łóżku i podgryzał Mycrofta wysyłając tym samym jasną wiadomość by sobie poszedł. Będziesz bronić Johna, gdybym ja nie mógł. John by Cię polubił. W zamian obiecuję Ci świat. Tylko proszę.
- Chodź, piesku! Do nogi!
Mój głos zagłuszają fale rzeki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top