Rozdział 6
Płynnym ruchem rzucił na pakę dostawczaka ostatnią kratę pełną weselnych bukietów, wetkniętych w piankę florystyczną, a właściciel kwiaciarni spojrzał na niego z uśmiechem.
— Są piękne, Yoongi — stwierdził, przeczesując wykrzywionymi przez lata fizycznej pracy palcami siwiejące włosy na czubku głowy. Zakola miał już wyraźnie zarysowane, ale nie wyglądał, jakby specjalnie się tym przejmował. Czasem nawet lśniły żywym blaskiem, wysmarowane dumnie pomadą. — Jak zwykle, dobra robota.
— To wszystko te wstążki, panie Yang — mruknął, wskazując na bukiecik na samym wierzchu. Doklejona do niego kokardka skrzyła się małymi koralikami imitującymi nieco zbyt regularne perły. — Robią całą robotę za mnie.
— Tak... Ale jesteś pewien, że twoi podopieczni chcą je sklejać za darmo? — zapytał Yoongiego Yang, robiąc nieco skruszoną minę. — Ich pomoc jest niezastąpiona, ale nie chcę, żeby czuli się wykorzystywani...
— Absolutnie! Kochają nasze niedziele przy robieniu ozdóbek. Dostają za nie punkty za sprawowanie — uspokoił go cichym głosem, po czym machnął dodatkowo ręką, by już w pełni dać mężczyźnie do zrozumienia, iż nie miał się czym przejmować.
Prawdę mówiąc, przekonanie Namjoona, że klejenie kokardek, łączenie ze sobą sztucznych elementów do wiązanek i przyszywanie do nich ozdóbek, będzie miało jakąkolwiek wartość resocjalizacyjną, zajęło Yoongiemu wieki. Jednak z czasem, kiedy podopieczni ośrodka przestali już kręcić nosem i wdrożyli się w cały proces, to i Joon z aprobatą przyglądał się ich staraniom.
Tak właściwie to nastolatkowie nie bawili się w pomocników florysty za darmo. Gdyby nie mieli porządnej zachęty, to chętniej gapiliby się w obdrapane ściany we własnych pokojach, niż babrali w kleju oraz koralikach. Min wiedział to aż za dobrze, więc co tydzień, w zamian za pomoc, przynosił im słodycze czy coś, na co akurat mieli ochotę. W tym tygodniu była to pizza, więc musiał zahaczyć przed pracą o knajpę, by odebrać z niej trzy, może cztery zawalone mięsem placki.
— Dobry z ciebie chłopak. Powinieneś zająć się sobą i dać spokój temu zadupiu. — Yang poklepał Yoongiego po ramieniu, podchodząc do szoferki dostawczaka. — Mógłbyś zahaczyć się w jakimś seulskim ośrodku na pełny etat, zarabiałbyś więcej. Masz podejście i doświadczenie, którego, zapewniam cię, nie ma nikt inny... Rzekłbym nawet, że jesteś towarem unikatowym na swoim rynku pracy.
— Wolę zostać tutaj — odparł, ocierając dłonie o beżowy fartuch roboczy, który miał na sobie. — Zresztą, dobrze mi tak, jak jest.
— Jesteś pewien? Zdecydowanie lepiej wyglądałbyś na tle wielkiego miasta — stwierdził mężczyzna, a Yoongi zaśmiał się pod nosem, wiedząc, że ten nawiązuje do jego wyglądu.
Nawet lokalni mieszkańcy, którzy tak dobrze go znali, nie umieli się powstrzymać i patrzyli na niego spode łba. Mężczyźnie daleko było jednak do zwracania większej uwagi na ludzkie spojrzenia czy ich wydźwięk. Był zbyt zajęty sobą, pracą i swoim kotem, o którym wiedziała tylko garstka jego znajomych.
Zresztą, Yoongi odnosił wrażenie, że sam miał ze swoim czarnym kocurem niewiele wspólnego, pomimo tego, że był jego właścicielem. Widywał go niezbyt często, napełniał tylko miskę co rano, a wieczorem płukał ją, gdy zostawała pusta. Pan Skarpeta kochał bowiem wychodzić przez uchylone okno na całe dnie i wracać wieczorami.
— Z miastem mi nie do twarzy. Zapewne wcale bym się nie odnalazł — wyjaśnił po chwili ciszy, zakładając zagubiony kosmyk włosów za ucho.
— Jak długo jeszcze będziesz trzymał się tego, co było? — Yang przystanął przy szoferce auta, opierając plecy o zamknięte drzwi od strony kierowcy.
Yoongi poprawił okulary, które z lekka zsunęły mu się po nosie, po czym wzruszył ramionami, odruchowo zerkając w stronę kwiaciarni za sobą.
— Tak długo, jak mnie pan nie wyrzuci?
— Jesteś tutaj od... Matko święta, od... — Łysiejący mężczyzna uderzył się kilkukrotnie palcem w skroń, próbując sobie przypomnieć. — Od piętnastu lat? Mylę się?
— Z przerwami na studia. I wojsko.
— Ale ile można składać kwiatki w bukieciki?
— Tak długo, jak mnie pan nie wyrzuci — powtórzył się Yoongi, a jego słowa spotkały się z chwilą ciszy. — Naprawdę to lubię. Swoją drogą, pan robi to o wiele dłużej ode mnie, więc nie widzę konsekwencji w strofowaniu mnie i moich analogicznych wyborów.
Starszy mężczyzna zastanowił się, po czym posłał Yoongiemu spojrzenie pełne współczucia. Zrobił przy tym krok w jego kierunku, złapał go dłońmi za oba ramiona i westchnął.
— Nie wiem, czy nadal chodzi o to... Ale już dawno odkupiłeś swoje winy, Yoongi. Mam nadzieję, że jesteś tego świadom. Już pierwszego dnia, gdy wyszedłeś z ośrodka i pozmiatałeś mi sklep przed zamknięciem, wszystko było między nami załatwione.
— Wiem... Ale... — wydukał, mimowolnie przypominając sobie tamten dzień.
Jego życie całkowicie się wtedy zmieniło, dlatego też potrafił na pstryknięcie palcem przywołać wszystko z najmniejszymi szczegółami. Przymykając oczy widział wszystko tak, jakby zdarzyło się wczoraj. Trudno więc było nie wyłączyć się na chwilę.
Nie mógłby zapomnieć, choćby bardzo chciał.
* * *
Zaraz po gorzkim rozstaniu z Ggukiem, pojechał autobusem do Pyeongchangu, gdzie wrócił do swojego domu. Ojciec na niego nie czekał, zapewne nawet nie pamiętał o jego planowanym powrocie. Leżał na kanapie pijany i śmierdzący, drzwi wejściowe były otwarte. Lodówka świeciła pustkami, chłopak nie miał nawet dla siebie świeżej pościeli.
Oporządził nieco w domu. Wyrzucił nazbierane przez ponad dwa tygodnie od ich ostatniego spotkania butelki, umył naczynia. Znalazł w szafie jakiś koc i poduszkę dla siebie, zaścielił nimi stary, japoński futon w kącie salonu i zdrzemnął się na nim, ignorując chrapanie dochodzące z kanapy.
Obudził się późnym popołudniem. Był sam, pozostawiony przez ojca w domu bez przywitania, zapewne na rzecz kolejnej nocy spędzonej na zalewaniu gardła czymkolwiek, co miało w sobie procenty. Yoongi nie liczył na jakieś huczne przyjęcie, ale byłoby mu miło usłyszeć chociaż, że dobrze mieć go z powrotem.
Wiedział jednak, że dla ojca nic nie znaczył.
Jako że Yoongi był już pełnoletni, po wyjściu z ośrodka nikt nie zaoferował mu pomocy, więc musiał radzić sobie sam. W schowku pod naruszonym panelem pod kanapą znalazł schowane w nim przez siebie niegdyś pieniądze. Niewiele, jakieś skrawki uciułane tu i tam ze sprzedaży butelek czy puszek.
Wieczorem, o pustym żołądku, ruszył do sklepu spożywczego, ale po drodze minął kwiaciarnię w centrum miasteczka. Tą, którą niegdyś próbował obrabować.
Coś pchnęło go ku temu, by wejść do środka. Jej właściciel, pan Yang, ubrany w zmechacony sweter, upstrzony płatkami sypiącymi się z górującego w sporej donicy słonecznika, przywitał nastolatka ciepło, przygotowując się już do zamknięcia. Uśmiechnął się sponad lady tak, jakby się go spodziewał.
Od całego incydentu minęło sporo czasu, kwiaciarnia miała już nową kasę i witrynę, a mimo to coś ukłuło Yoongiego w okolicy serca. Poczucie winy obudziło się z chwilą, w której znowu znalazł się w miejscu swojego upadku. Nie zastanawiając się wiele, wyciągnął więc dłoń ku floryście, chcąc oddać mu wszystkie swoje pieniądze, które miał przeznaczyć na zakupy.
— To za szkody... z wtedy — wyjaśnił, miętosząc w palcach banknoty.
Jednak właściciel kwiaciarni nie przyjął ich, nieco zbity z tropu. Rozpoznał Yoongiego, ale nie żywił do niego urazy. Nigdy też nie oczekiwał od niego zwrotu pieniędzy za wybryk z przeszłości. Jego biznes był ubezpieczony od takich wypadków, zresztą cała sprawa i tak została rozstrzygnięta w sądzie, chociaż sam florysta nie cieszył się z takiego obrotu spraw. Gdyby nie fakt, że policja znalazła się w jego lokalu szybciej, niż on sam, zapewne puściłby chłopaka wolno.
Widząc skruchę w oczach nastolatka oraz czując niemalże namacalny, wywołany odmową przyjęcia lichej rekompensaty wstyd, który od niego bił, wcisnął mu w dłoń wysłużoną miotłę i kazał sprzątać. Tak po prostu. Yoongi, chociaż z początku skonfundowany, zrobił to bez narzekania, odnajdując swego rodzaju ukojenie w zmiataniu wszędobylskich, różnokolorowych płatków kwiatów w małe, wymieszane z kurzem kupki.
Wszystko potoczyło się potem tak osobliwym trafem, że zmiatał je tak już każdego wieczora.
W ciągu dnia zaś chodził do ostatniej klasy publicznego liceum i uczył się do egzaminów. Jako że w ośrodku sprawował się wzorowo i przeszedł przez swój pobyt w nim bez szwanku, zaliczając prowadzone tam zajęcia szkolne z wyróżnieniem, próba kradzieży w kwiaciarni, zgodnie z obietnicą sądu, została wymazana z jego akt. Yoongi więc starał się, chcąc w satysfakcjonujący sposób ukształtować swoje życie, skoro dostał na to drugą, niepowtarzalną szansę.
Aby się utrzymać, popołudniami zarabiał w kwiaciarni na siebie oraz ojca, który cały swój zasiłek przepijał. Zapełnienie lodówki czy spłacenie zaległych rachunków piętrzących się w kopertach na stoliku do kawy było więc obowiązkiem, zagubionego jeszcze w dorosłym świecie, nastolatka.
Yoongi pozostawał jednak nieugięty, uparcie brnął przez każdy dzień i nie dawał ojcu ani złamanego grosza na alkohol, a przynajmniej nie ze swojej kieszeni. Zdobywszy podejrzanie dobrze płatną, dorywczą pracę, dzięki uprzejmości pana Yang i odzyskawszy po części kontrolę nad swoim życiem, liczył na to, że może z czasem uda mu się nawet namówić tatę na terapię. Jakiś odwyk, może chociaż konsultacje. Chciał dla niego jak najlepiej. Wierzył, że odbudowanie rodzinnej relacji między nimi nie jest wcale takie niemożliwe.
Pan Min zmarł jednak w cztery miesiące po wyjściu syna z ośrodka. Wymęczony nałogiem organizm odpuścił, gdy mężczyzna pił akurat gdzieś w domu jednego ze swoich znajomych od kieliszka. Dosłownie odszedł z butelką w ręku, nie interesując się synem, który w tym samym czasie samotnie przysypiał z nosem w książce po długim dniu sobotniej pracy, drżąc z zimna w wychłodzonym, z powodu zepsutego bojlera, domu.
Może dlatego właśnie Yoongi nigdy nie płakał za ojcem. Było mu smutno, gdy dowiedział się o jego śmierci, ale nie na tyle, by ronić łzy. Poczuł nawet małą ulgę, nie musząc już więcej deptać po butelkach, na których potłuczonych fragmentach ciągle kaleczył sobie stopy. Nigdy nie przyznał się jednak do tego na głos.
W lichym testamencie Yoongi odziedziczył stary, nadający się na złom motorower, niecałe trzysta tysięcy wonów pozostawionych na koncie oszczędnościowym jego ojca oraz zrujnowany, rodzinny dom. Pan Yang pomógł mu naprawić bojler, kupił mu też w prezencie nowy, gruby futon w japońskim dyskoncie. Yoongi zadomowił się na nowo i zamieszkał już kompletnie sam. Nie śmiał narzekać na krzyczący o remont, ale ciągle czysty i nieśmierdzący już alkoholem, własny kąt.
Raz czy dwa, jeszcze przed egzaminami wieńczącymi szkołę średnią, odwiedził go w nim kurator, chcąc sprawdzić, jak się miewa. Yoongi był jednak w naprawdę dobrym miejscu — nie przymierał głodem, nie miał problemów w szkole, nie sprawiał żadnych kłopotów ani nie był na bakier z prawem. Nie zalegał też już z rachunkami po ojcu, które udało mu się w końcu spłacić. Co więcej, póki się uczył, chłopak dostawał też po nim rentę, która znacznie poprawiła jakość jego życia. Wychodził więc na wyboistą, ale mimo wszystko, prostą drogę.
Wizyty z sądu kończyły się więc zwykle na drętwej rozmowie przy herbacie, niewnoszącej nic oprócz stresu i zmarnowanego czasu. Yoongi nie miał przecież już kartoteki, toteż nie rozumiał, co tak właściwie miały na celu.
Odetchnął z ulgą, gdy w końcu się skończyły.
Po szkole pozostał w pracy w kwiaciarni bez jakiegokolwiek przymusu, szczerze ją lubiąc. Nawet gdy dostał stypendium i przez kilka lat studiował pedagogikę, a potem resocjalizację w Wonju, to i tak dojeżdżał do Pyeongchangu co weekend, by pomóc samotnemu panu Yang przy prowadzeniu biznesu.
Kuł swoje życie niczym gorące żelazo, z dnia na dzień, bez pośpiechu. Czasem przychodziło mu to z wielkim trudem. Był jednak zadowolony z tego, gdzie takim sposobem wylądował.
Ani mu się śniło tak po prostu to porzucić.
* * *
— Żadnego ale. Czasem zdaje mi się, że nie jesteś świadom swojej wolności tak, jakbym tego chciał — stwierdził florysta, odsuwając się od Yoongiego na krok. — Nie zrozum mnie źle. Cieszę się, że zdecydowałeś się wtedy przydreptać do mojej kwiaciarni. Wyglądałeś jak zbity pies... Zresztą, ile chciałeś mi dać... Osiemdziesiąt tysięcy wonów? — zarechotał.
— Chciałem dobrze...
— I ja to doceniam! Przez lata stałeś się naprawdę samowystarczalny, bezsprzecznie znasz swoją wartość... Tyle że chyba i tak ci u mnie za wygodnie.
— Lubię składać bukiety — zaprotestował Yoon.
Miał wrażenie, iż brzmiał jak zacięta płyta.
— Dlatego robiłeś magistra z resocjalizacji? Żeby pracować w zawodzie tylko na pół etatu w imię marnego sklepu z badylami?
— Lubię obie te rzeczy — odbił słowną piłeczkę, a pan Yang pokręcił głową przecząco.
— Jesteś dla mnie jak syn, którego nigdy nie miałem. I żal mi patrzeć, jak się marnujesz.
— Wcale się nie marnuję — oburzył się Yoongi.
— Dzisiaj rano miałeś atak paniki, gdy brakowało ci jednej białej róży w wazonie na wystawie — przypomniał mu Pan Yang. — Jesteś pewien, że się nie marnujesz? Co to za powód do wpadania w zmartwienie?
— To teraz moje życie. Zresztą, upomnę się o zwrot pieniędzy do hurtowni, to jawna kradzież... — Stanął w swojej własnej obronie, uderzając stopą o ziemię.
— To idiotyczna strata czasu, przejmowanie się kilkoma wonami za jakąś różę, która i tak zaraz uschnie — skwitował Yang, po czym na powrót podszedł do auta i otworzył drzwi tak, że zaskrzypiały głośno. — Nie wyrzucam cię i nie zamierzam zrobić tego na siłę. Ale zachęcam do wyfrunięcia z gniazda. Mężczyźni w twoim wieku mają poważniejsze problemy, sięgające ponad głupie kwiaty. Pracuję przy nich na tyle długo, by gardzić ich marnością, Yoongi. To łatwe, zajmować się czymś, czemu przeznaczone jest po prostu stracić swój urok. Zero zmartwień, zero zobowiązań. W chwili, gdy bukiet przechodzi z twoich rąk do czyichś innych, obie strony wiedzą, że finalnie wyląduje w koszu... Ale zbaczam z tematu. Znalazłbyś sobie żonę, na przykład. To dopiero powód do zmartwień, Yoongi, ale chociaż jakiś smak w życiu...
— Raczej podziękuję — prychnął, a Yang przymrużył powieki karcąco. Nie umknęło to uwadze młodszego. — Błagam cię! Nie możesz mnie za to oceniać, sam nie zauważyłem, żebyś miał jakąś żonę!
— W takim razie cierp w samotności, ale kwiaciarni też na ciebie nie przepiszę, więc zacznij szukać alternatyw — żachnął się florysta, wystawiając Yoongiemu język. — Nie będę żyć wiecznie. W momencie, w którym wyzionę ducha, możesz składać fartuszek w zapomnienie.
— W takim razie przepiszesz ją na kogo innego? Bardzo mnie to ciekawi — burknął Min, a florysta spojrzał na niego spod raz jeszcze przymrużonych powiek.
Obaj wiedzieli, że nie miał zbyt wielu opcji.
— Znajdę kogoś... — odparł niepewnie, po czym przetarł czoło dłonią, nieco sztywno siadając na fotelu kierowcy. — Ale póki żyję, to przysięgam. Będę ostatnim, który przypieczętuje twój pakt z tym miejscem. Jesteś za młody na to, żeby zaszyć się za ladą podrzędnej kwiaciarni. Już nawet wygodna posadka w poprawczaku w Igok jest lepsza, jeżeli miasto to dla ciebie za duży skok. Tam też pewnie daliby ci pełny etat z otwartymi ramionami i kieliszkiem soju na powitanie.
— To nie poprawczak. Już ci to tłumaczyłem. Jakieś tysiąc razy.
— Okej, okej — westchnął. — Przepraszam... Po prostu pomyśl o tym, okej?
Yoongi nic nie odpowiedział. Yang też nie oczekiwał, że ten cokolwiek powie. Znali się zbyt długo, by nie wiedzieć, że przeznaczeniem każdej takiej rozmowy było spełznięcie na niczym. Mimo to, ten starszy czuł się lepiej z samym sobą, prawiąc młodszemu morały, chociaż raz na jakiś czas. Szczerze wolałby, żeby Yoongi wyjechał gdzieś i zobaczył kawałek świata inny niż ten, w którym obracał się od zawsze.
Z uporem Mina ciężko było jednak stawać w szranki.
Yang odjechał z dostawami, ostatecznie nie krusząc z Yoongim kopii, a ten rozpuścił włosy, będąc jeszcze na zewnątrz budynku, i jak gdyby nigdy nic zaplótł je w niedbały kok na czubku głowy. Minęły go przy tym dwie uczennice zmierzające do szkoły na poranne zajęcia. Chichotały, obserwując go uważnie, i spłonęły rumieńcem, gdy przez moment naumyślnie nawiązał z każdą z nich kontakt wzrokowy.
Nie planował wynosić się ani z Igok, ani już tym bardziej z Pyeongchangu. Urodził się tam, chodził do szkoły, popełnił kluczowe błędy, siedział w ośrodku, zakochał się po raz pierwszy, podjął też relatywnie dobre decyzje, miał przyjaciół. Jego rodzice spoczywali w lokalnym kolumbarium, a okoliczne sklepy zapewniały mu wszystko, czego potrzebował w codziennym życiu.
Jednocześnie wiedział też, iż nie mógł mieć zbyt wygórowanych wymagań. Dlatego, gdy chciał zrobić sobie nowy tatuaż albo spotkać się z kimś anonimowym na przelotny seks, w dni wolne jeździł pociągiem do Seulu. Kiedyś myślał o zrobieniu prawa jazdy i zakupie auta, ale gdy prawie podejmował ten krok, to za każdym razem, jak na złość, nawarstwiały mu się jakieś nieprzewidziane wydatki. Nigdy więc nie został kierowcą, tylko tułał się z innymi mu podobnymi po skrzypiących szynach.
Zawsze wracał jednak potem z powrotem, a okolica Pyeongchangu odpłacała mu się za lojalność pięknym za nadobne – pieściła jego nos tamtejszym zapachem chłodnego poranka, który pozwalał mu zapomnieć o rzuconych w męczarniach papierosach. Yoongi lubił też spacerować przy potoku w Igok, który niezmiennie płynął w rytmie jego obutych w ciężkie martensy stóp, próbując zatrzymać go przy sobie, jakby po przyjacielsku, pomimo przykrych wspomnień. Przyjemność sprawiała mu również gra w piłkę na krzywym boisku pod ośrodkiem czy targowanie się na wioskowym rynku o ceny mandarynek w świątecznym sezonie, których zawsze chciał kupić podopiecznym jak najwięcej, za jak najmniejsze pieniądze.
Cóż, jeśli jednak odsunąć by to wszystko na bok, to faktem było, iż czasem odstawał od reszty. Nie przeszkadzało mu to jednak na tyle, by miał zaraz łapać za walizkę i się wynosić. Za dużo pracy i energii włożył w starania, aby ten niemalże mikroskopijny kawałek półwyspu stał się jego miejscem na ziemi. Po wyjściu z ośrodka i utracie wyniszczonego alkoholem ojca Yoongi latami uparcie wciskał się w niesprzyjającą sobie narrację. Życie tak go przy tym uciosało, że w końcu wsunął się w jakieś miejsce i pasował tam jak ulał.
Może dlatego tak bardzo drażniły go sugestie pana Yanga. Bał się, że jeżeli spróbuje sięgnąć po jak dotąd nieznany świat, to gdzieś tam znajdzie zakurzony, od początku pisany sobie kąt. Taki, do którego wcale nie musiałby się usilnie wciskać ani wiercić, by wygodnie w nim przycupnąć. Nie chciał niczego żałować, dlatego nawet nie próbował.
* * *
Tamtego pochmurnego dnia ogarnięcie reszty pomniejszych obowiązków w kwiaciarni upłynęło mu na oczekiwaniu.
Telefon milczał, a Yoongi powoli tracił cierpliwość. Starał się za wiele sobie nie wyobrażać, ale ciągle jednak liczył na to, że Jeongguk się odezwie. Nieświadomie pokładał w nim jakąś nadzieję. Tłumaczył to sobie jednak swoją sympatią do Hyounggiego i chęcią pomocy bezbronnemu, pozornie spisanemu na straty chłopakowi.
Sekundy zamieniały się w minuty, a minuty w godziny. Żadnego telefonu ani esemesa. Nic.
Kilka pizz w kartonowych pudełkach stygło na siedzeniu obok, gdy Yoongi jechał w busie i ściskał w dłoni komórkę. Żałował, że nie wyciągnął od Gguka jego numeru. Wtedy sam mógłby przejąć inicjatywę.
Gdy wszedł do ośrodka z torbą pełną koralików i wstążek na ramieniu oraz kartonami z pizzą w dłoniach, Namjoon przywitał go w progu. Uśmiechnął się, zabrał od niego jedzenie i jakby czytając mu w myślach, zapytał pogardliwie:
— I jak, nasz prawnik się odezwał?
Yoongi odwrócił wzrok, po czym westchnął tylko, dosłownie przepychając go ramieniem w progu.
— Miałeś rację — szepnął z obowiązku, ale Joon i tak go usłyszał.
— Zawsze mam — odparł, chociaż nie czuł się zadowolony z owego faktu. — Przykro mi. Wiesz, że mi też zależy, chociaż nie potrafię tego najlepiej okazywać...
— Może się jeszcze odezwie.
— Przecież nigdy tego nie robią. Nawet jak obiecują. To nie pierwszy raz. — Namjoon wbił Yoongiemu ostatnią szpilkę w i tak nakłute już nimi sumienie.
Min pozostawił więc jego słowa bez komentarza, wspinając się po schodach z roboczą torbą obijającą się o prawe udo. Wiedział, że nie powinien był ufać Jeon Jeonggukowi. W głębi duszy jednak liczył, że jeszcze coś z tego będzie.
Telefon milczał jednak przez cały dzień.
* * *
Zamyślony przeszedł przez bramkę w prokuraturze zaraz po tym, jak pracownik ochrony budynku przeskanował jego legitymację adwokacką na każdy możliwy sposób. W pewnym momencie skończyły mu się pomysły, jak przeciągnąć ją pod wiązką lasera. Wtedy odpuścił.
Jeongguk nie obwiniał go jednak za nadmierną ostrożność — nie miał na sobie garnituru, a na jego twarzy niezbyt dumnie prezentował się powoli blednący siniak. W dodatku pojawił się tam w dzień po chuseoku, niezapowiedziany i bez żadnego kwitka. Kilkanaście razy powtórzył imię Kim Seokjina, zanim ochroniarz w końcu zdecydował się z nim skontaktować oraz potwierdzić, że faktycznie, prokurator oczekiwał gościa.
Gdy wpuszczono Gguka na marmurowy hall, w drodze do wind wlepił wzrok w godło w kształcie kwiatu ketmii syryjskiej o pięciu żółtych płatkach oraz dwie południowokoreańskie flagi, które wisiały na niskich masztach. Z przyzwyczajenia zatrzymał się na moment, obserwując je w dziwnej zadumie. Kiedyś sam miał ambicje, by pracować w prokuraturze. Dał im jednak umrzeć śmiercią naturalną, odkrywając, iż nie posiadał żadnej realnej zdolności do utrzymania się na tak trudnej pozycji.
Szczerze mówiąc, koszmary, w których stał na małej skałce ubrany w prokuratorską togę, utkwiony pośrodku oceanu pełnego rekinów, również przyczyniły się do jego decyzji.
Kim Seokjin jednak pasował do takiej roli idealnie. Jeongguk nigdy nie miał okazji zobaczyć go w akcji, ale nawet tego nie potrzebował. Reputacja prokuratora wyprzedzała jego samego, toteż, kiedy stał w windzie w drodze do jego biura, które znajdowało się na ostatnim piętrze budynku prokuratury, prawnik wyobraził go sobie na tej samej skałce, ale z wielkim wiosłem, którym bił rekiny po nosach. Te potulnie odpływały.
Przemierzył chłodny, pusty korytarz, szukając biura numer dwieście siedem. Jego kroki odbijały się echem od ścian, a on omiatał wzrokiem każde z drzwi, aż nie zatrzymał się prawie że na samym końcu piętra. Zapukał niepewnie w ciemne, drewniane skrzydło, przełykając przy tym ślinę. Seokjin już się go spodziewał, więc nie było sensu teraz się wycofywać.
— Proszę! — krzyknął zza drzwi.
Głos starego znajomego brzmiał inaczej niż przez telefon. Przywoływał więcej wspomnień. Jeongguk zacisnął powieki.
Niemalże słyszał ciężkie oddechy dwóch splecionych ze sobą ciał. Zupełnie jak tamtego dnia, w którym koniecznie musiał pójść do archiwum. Jakby nie mógł zrobić tego kiedy indziej.
Wszedł do środka, naciskając klamkę drżącą, spoconą dłonią.
Biuro pachniało perfumami oraz odświeżaczem powietrza. Gguk rozejrzał się naprędce. Dwie spore półki po lewej, upchane kolorowymi teczkami, niemalże od razu rzucały się w oczy, przerażając swoim rozmiarem. Po prawej zaś stała jakaś wysoka, zadbana roślina doniczkowa oraz skórzana kanapa i mały stolik kawowy. Skojarzyło się to mu z jakąś sceną z jednej z uwielbianych przez jego matkę oper mydlanych, w której sztampowo budząca grozę grupa prawników oraz prokuratorów obradowała nad niesamowicie istotną, ważącą na życiu i śmierci sprawą.
W rzeczywistości, w tego typu zawodzie, mało kiedy podnosiło się nos znad samotnie analizowanych papierów oraz kubka zimnej, nigdy wystarczająco mocnej kawy.
— Jeongguk! Wiedziałem, że się pojawisz. Kopę lat. — Pod wpływem ekscytacji, głos Seokjina znacznie się uniósł. Podszedł do swojego gościa i wyciągnął ręce, aby objąć go ramionami.
Jeon podniósł jednak dłonie w obronnych geście, a prokurator odchrząknął, zatrzymując się w miejscu.
— Wolałbym nie.
— Nie mów, że nadal się mnie brzydzisz? — zapytał Seokjin, podpierając się dłońmi pod boki.
— Brzydzę się tego, co robiłeś. Twoje życie to twoja sprawa, ale...
— Myślałem, że masz do mnie chociaż trochę sympatii — przerwał mu Seokjin. — Po tym, co dla mnie zrobiłeś. Mimo obrzydzenia samym aktem, jeżeli tak właśnie można to nazwać.
— Wcale nie zrobiłem nic wielkiego.
— A jednak tu jesteś. Czyli przyjmujesz moją ofertę? — Obszedł biurko dookoła, ówcześnie odsuwając krzesło dla Jeongguka.
Sam usiadł w swoim skórzanym fotelu, czekając na to, aż gość zajmie miejsce naprzeciw. Gguk wahał się, ale nie dał tego po sobie poznać. Przysiadł i przyjrzał się Seokjinowi.
Miał na twarzy nieogoloną szczecinę, jednak poza tym jego skóra była nieskazitelnie czysta. Idealnie przystrzyżone i zadbane włosy ułożył rano na odrobinę żelu. Nie miał krawata, a guzik przy kołnierzu koszuli pozostawał rozpięty.
Tamtego dnia w archiwum miał na sobie krawat. Napięty i zaciskający się na jego szyi.
Jeongguk pokręcił głową.
— Czemu zadzwoniłeś? Tylko szczerze... Czym dokładnie jest ta oferta? — mruknął, przyciskając łokcie do drewnianych oparć po bokach eleganckiego, obitego miękką skórą krzesła.
— Mam dla ciebie posadzkę w prokuraturze. Całkiem ciepłą i miłą. Bo przy moim boku. Skoro szukasz pracy... — Seokjin sięgnął po czarną teczkę na krańcu biurka, którą przygotował wcześniej.
Podsunął ją w kierunku Jeongguka, a ten pokręcił przecząco głową, nawet nie zerkając do środka.
— Cokolwiek to jest, nie zgadzam się.
— Dlaczego? Masz doświadczenie w dobrej firmie, swoje za biurkiem przesiedziałeś. Masz też aplikację adwokacką, więc pora wkroczyć na właściwą ścieżkę. Spełniać się na sali sądowej, poczuć dreszczyk emocji — wytłumaczył Seokjin, brzmiąc tak, jakby patrzył na Gguka z góry.
Ten nie miał zamiaru tego ot tak wysłuchiwać.
— I? — prychnął więc, chociaż nie miał w sobie tyle zacięcia, co kręcący się właśnie na boki w biurowym fotelu prokurator.
— Obserwowałem cię. Dobrze wiem, że harowałeś jak wół, robiąc tę aplikację na równi z doktoratem. Szczerze powiedziawszy, nie wiem, jak przy okazji złapałeś sobie żonę. Teraz kisisz się za biurkiem, pisząc nędzne papiery i tonąc w prawie lokatorskim... Totalne, kompletne nudy. I po co to wszystko?
— Lubię te nędzne papiery — wysyczał Gguk, wbijając plecy w krzesło.
— Lubisz też bić się z ludźmi, jak widzę.
— Liczyłem, że nie skomentujesz — wydukał, samemu zapomniawszy o siniaku.
Głowę miał zbyt zajętą innymi sprawami.
— Mogę to zignorować, ale tylko jeżeli pozwolisz mi przekonać się do przyjęcia tej pracy. W ramach podziękowania. I dla mojej własnej wygody. Wiem, że będziesz dla mnie bardzo przydatny.
— Kiedy w końcu wbijesz sobie do głowy, że nie chcę twojego podziękowania?
— Uratowałeś mi tyłek. Zabieram się do tego dosłownie od lat. Twoje poświęcenie nadal ciąży mi na sumieniu — westchnął z nutką sarkazmu, odchylając głowę do tyłu. — Zresztą, wszechświat zna swoje drogi. Jeżeli ci się nie odwdzięczę, to zła karma kiedyś mnie dopadnie.
Jeongguk dopiero wtedy zauważył rażącą oczy malinkę, która wystawała spod kołnierza jego koszuli. Poczuł gorąco budujące się w jego ciele od stóp aż po czubek głowy.
Uśpił na moment swoją czujność. Trauma, której był ofiarą, lubiła czasem zasypiać, by potem obudzić się ze zdwojoną siłą. Dawać mu pozory normalności i zdrowo funkcjonującej psychiki, by jednak wejść z kopniakiem w jego życie w najmniej odpowiednim momencie.
Tak, jak poprzedniego dnia w hotelu, po upiciu się jak ostatni idiota.
— Nadal się z nim spotykasz? — zapytał prokuratora, oddając swój język pod kontrolę elektrycznej sensacji, która wtedy już miarowo przebiegała przez jego ciało.
— Z kim? — mruknął Seokjin.
— Dobrze wiesz z kim.
Mężczyzna w fotelu zmarszczył brwi, po czym rozchylił usta i roześmiał się. W jego oczach pojawiła się iskra na znak, że zrozumiał. Iskra, która dodatkowo napędziła fantomowe elektrowstrząsy, rażące Jeongguka raz po raz od kilku sekund. Przez moment wiercił się na z pozoru normalnym siedzisku.
Mentalnie jednak wracał do tego miejsca w środku lasu, gdzie jego kości wbijały się w niewygodne krzesło, gdy siedział przypięty do niego na łasce okrutnego pseudo-terapeuty, przy misce pełnej własnych wymiocin.
— Ach, z nim — zarechotał prokurator, przysuwając swoje usadowione na jeżdżącym krześle ciało w przód i przyciskając klatkę piersiową do krawędzi biurka niczym dziecko w podstawówce. — On był tylko przelotnym romansem, na którym mnie przyłapałeś.
* * *
— Mocniej, błagam — jęknął Kim Seokjin, a wykładowca, uprawiający z nim właśnie seks w uczelnianym archiwum, pociągnął za jego krawat tak, że szczupły student gwałtownie wyprostował swoje plecy.
Jin opierał się dłońmi o niską półkę z teczkami, spodnie miał opuszczone do kolan, a białą koszulę, którą zwykł nosić na co dzień, pozostawił rozpiętą przy wyprasowanym idealnie kołnierzu.
Uderzony tym widokiem jak obuchem Gguk wybałuszył oczy, zatrzymując się wpół kroku. Wybrał się tak późno do archiwum, by zdobyć parę teczek akt ze sprawy niskoprofilowego morderstwa z południowej prowincji sprzed lat, które miał zanalizować na fakultet z kryminologii. Mógł to zrobić następnego dnia rano, ale nie miał żadnych zajęć i wolał nie ruszać się z akademika.
Zamiast szukać dokumentów, obserwował jednak, jak uda starszego mężczyzny zderzają się z pośladkami chłopaka, wystawiającego właśnie język w kompletnym zapomnieniu.
Jedyne homoseksualne akty, jakich Jeongguk był świadkiem, pamiętał tylko ze zdjęć pokazywanych mu podczas terapii w ośrodku, przez co kojarzyły mu się gorzej niż cokolwiek innego. Zrobiło mu się niedobrze, ale nie potrafił odwrócić wzroku. Ciekawość uciśnionego w jego wnętrzu nastolatka wzięła górę. Gapił się więc i gapił, pomimo serca gnającego jak koń w galopie, który zaraz miał spaść z klifu nieopodal.
— Podoba ci się? — zapytał Seokjina mężczyzna, którego Gguk kojarzył z zajęć z prawa w medycynie z pierwszego roku.
Pamiętał, jak w pomiętej koszuli z niespraną plamą po kawie prowadził piekielnie nudne wykłady i kompletnie nie spodziewał się, że kiedyś zobaczy go uprawiającego publiczny, dziwnie nieładny, chaotyczny seks z własnym studentem. Co więcej, ów profesor był promotorem Kim Seokjina, kończącego za niecałe dwa miesiące magisterkę na wydziale prawa na Yonsei. Jeongguk wiedział to, bo czasem rozmawiał z Jinem, gdyż należeli do tego samego koła naukowego. Często widywał go też na uczelnianych korytarzach wraz z rzeczonym wykładowcą.
— T... tak... — wydukał Jin, odwracając ku niemu twarz.
Wtedy też kątem oka dostrzegł Jeongguka, stojącego pomiędzy dwoma potężnymi półkami archiwum i patrzącego na nich z rozdziawioną buzią.
Seokjin otworzył szeroko oczy i uniósł dłonie ku górze tak, że opadł ku podłodze, tracąc punkt podparcia. Wyrżnął twarzą w szafkę. Zdezorientowany profesor również stracił równowagę, gdy jego długie palce mimo woli musiały puścić gładkie uda studenta. Nie upadł jednak, długo kuśtykając dookoła z opuszczonymi jeansami.
— Gguk — zwrócił się do niego Seokjin, niemalże rozsypany po podłodze.
Z rozciętej od uderzenia wargi ciekła mu krew. Próbował jednocześnie poprawić podduszający go jeszcze chwilę temu perwersyjnie krawat, zapiąć koszulę i podciągnąć opuszczone bokserki oraz spodnie. Nie szło mu to jednak najlepiej, gdy robił sobie przerwy na przetarcie ust wierzchem dłoni, zdenerwowany czerwoną, lepką cieczą.
Jeongguk nie dał im obojgu szansy na to, by zrobić cokolwiek więcej. Uciekł bowiem z archiwum wprost do najbliższej toalety.
* * *
Seokjin dosłownie złapał Gguka za koszulkę i zatrzymał go siłą na krótką rozmowę, gdy ten, blady jak ściana po sesji wymiotowania stołówkowego lunchu w uczelnianej kabinie toaletowej, wychodził z łazienki. Ledwo kontaktował i nie potrafił znaleźć drogi do wyjścia z budynku, więc nie protestował.
Całą tą przysługą, którą tamtego dnia rzekomo wyświadczył Seokjinowi, było najzwyklejsze trzymanie ust na kłódkę. Gdyby sprawa romansu z promotorem się wydała, Jin nie otrzymałby dyplomu, tym samym przekreślając swoją przyszłość w seulskiej prokuraturze, co było jego marzeniem. Profesor z kolei mógłby mieć niemałe, zawodowe kłopoty.
Po prawdzie Jeongguk nie uważał tego za moralne, ale mało obchodziło go życie łóżkowe jakiegoś wykładowcy. Nie wciskał nosa w nieswoje sprawy, a gdy wtedy zrobił to zupełnym przypadkiem, był zbyt zajęty psioczeniem na siebie samego i swoją nieostrożność, by w ogóle wziąć pod uwagę składanie na kogokolwiek donosu.
Z profesorem gustującym we własnych studentach i tak nie miał już potem żadnego kontaktu. Odszedł też z koła naukowego, nie mogąc patrzeć Seokjinowi w oczy. Ten jednak i tak znalazł jeszcze kilka sposobności, by zaczepić Gguka i zapewnić po stokroć, że proces jego naukowych badań w żaden sposób nie zależał od tego, czy sypiał ze swoim promotorem, czy też nie. Podobno łączyło ich jakieś uczucie. Jeon postanowił mu uwierzyć.
Brzydzę się tym — oznajmił przyszłemu prokuratorowi jednak, gdy rozmawiali po raz ostatni. Słowa te wypełzły z jego gardła niczym ociekające jadem robaki. Dlaczego więc ostatecznie pojechał na jego prośbę do jego biura? Sam nie wiedział.
A może wiedział, chociaż ów powód był równie absurdalny, co sama wizyta.
— Czyli masz żonę?
— Skądże — roześmiał się po raz wtóry Seokjin. Ponownie próbował podsunąć Ggukowi teczkę tak, że ta wystawała już poza krawędź sporego biurka. — Byłem gejem, jestem gejem i raczej już na zawsze pozostanę gejem.
— Gejem... — wyszeptał Jeongguk w odpowiedzi, a jego dłonie zacisnęły się na kolanach. Jakoś tak wyszło, że tej konkretnej, chociaż całkiem przewidywalnej kwestii, nigdy nie poruszali.
Przetarł pot z palców, ale mało to dało, bo po chwili pojawił się na nich ponownie.
— Czyli nadal się mnie brzydzisz? — Jin przymknął oczy, ale, chyba przyzwyczajony do ludzkich uprzedzeń, tylko wzruszył ramionami. — Obiecuję, że nie pieprzę się już w miejscach publicznych. Więc ty tego więcej nie zobaczysz, a ja poważnie proponuję ci tę pracę.
Teczka, którą pchnął palcami po raz wtóry, spadła na podłogę przed Jeonem. Ten spojrzał w dół, po czym odważnie zmierzył się wzrokiem z aroganckim prokuratorem.
— Wolałbym, żebyś zrobił dla mnie coś innego. Nie chcę pracy — wybełkotał, przecierając szyję dłonią.
Testował własne granice. Wiedział o tym doskonale.
— Co takiego miałbym zrobić? — zapytał Seokjin, a Gguk podniósł jego teczkę.
Położył ją na biurku, chcąc okazać szacunek jego, może i nieco zuchwałej, ale ciągle szczodrej ofercie.
— Będę potrzebował dokumentów. Nieetycznie.
— Nieetycznie?
— Półlegalnie — sprostował, a Seokjin kiwnął głową niemalże od razu.
— Zamieniam się w słuch — mruknął, robiąc enigmatyczną minę, dzięki której Gguk poczuł się nieco pewniej.
Rozejrzał się na boki, jakby bojąc się, że ktoś może go słyszeć. Min Yoongi pojawił się bowiem przed jego oczami, ale zniknął po milisekundzie. Skulona postać zamkniętego w sobie chłopca, siedzącego na krańcu świątecznego stołu, zastąpiła wytatuowanego mężczyznę, odciskając się w pamięci Jeongguka chyba już na stałe.
Odchrząknął i spojrzał prokuratorowi w oczy.
— Kim Hyoungjin. Mówi ci to coś?
* * *
— Skarpeta, do cholery! — krzyknął Yoongi, łapiąc kota w ostatniej chwili, gdy ten zdążył już wskoczyć na blat w kuchni i skubnąć nieco kurczaka. — Masz żarcie w misce, mały diable! — Chciał nim potrząsnąć, by nauczyć go rozumu, ale zamiast tego przytulił zwierzaka, walcząc z własnymi nerwami.
Wrócił z pracy wyczerpany tak, że nie myślał o niczym innym, niż o kolacji, butelce zimnej Pepsi oraz śnie. Po drodze do domu z przystanku autobusowego wstąpił więc do malutkiej, lokalnej knajpki, w której odebrał szczodrą porcję smażonych kawałków kurczaka w sosie pikantno-miodowym. Zamówił je sobie przez telefon, nie chcąc czekać zbyt długo w lokalu przesiąkniętym zapachem oleju.
Najwyraźniej Pan Skarpeta miał równie sporą chrapkę na jego kolację, ponieważ rzucił się na otoczone panierką kawałki mięsa w czasie, gdy Yoongi brał w spokoju prysznic i na moment zostawił kartonowe, poplamione tłuszczem pudełko na widoku.
— Kupuję ci najdroższą karmę, durny kocie — szepnął Yoongi, drapiąc go za uchem. — A ty jeszcze śmiesz narzekać?
Postawił go tuż obok dwóch błękitnych misek stojących na podłodze w kuchni, a kot wygiął się w łuk niezadowolony, wysuwając na moment krótkie pazury spomiędzy pokrytych białym futerkiem paliczków. Nie bez powodu nazywał się Pan Skarpeta.
Zwierzak jakby na siłę skubnął nieco suchych chrupek, po czym zanurzył język w wodzie, chlupiąc ostentacyjnie. Zrobił to tak, jakby chciał jeszcze bardziej dać swojemu właścicielowi do zrozumienia, iż jest potwornie zirytowany. Yoongi obserwował go, gdy ten z gracją zmierzył w kierunku drewnianych schodów zaraz po skąpym posiłku i wspiął się po nich żwawo, zaledwie kilkoma susami.
Mężczyzna podążył za nim, a gdy sam dotarł na poddasze przyuważył, że Skarpeta wspinał się już po szafkach i ocierał o ścianę, mrucząc głośno. Skończywszy swój krótki spacer, położył się na swoim ulubionym miejscu obok doniczki z paprotką, której długie liście zwisały tuż nad materacem ze zwiniętą na nim w kłębek pościelą.
Yoongi, pomimo ciągłego strofowania swoich podopiecznych na ten temat, nie był fanem ścielenia łóżka. Nie umiał robić tego ani systematycznie, ani schludnie. Zresztą, nawet nie miał łóżka z prawdziwego zdarzenia, więc zaraz po każdej porannej pobudce udawał, iż gruby materac po prostu nie istniał. Zwyczajnie schodził na parter, brał prysznic, jadł śniadanie i wychodził do pracy. Z drugiej strony, gdy akurat miał wolne, ignorował niechlujnie prezentującą się pościel, aż znów nie przyszła pora na sen.
Tamtego wieczora jednak widok rozmemłanej kołdry i ściśniętej śmiesznie pod ścianą poduszki jakoś nadzwyczajnie mu przeszkadzał. Z tej też przyczyny, zanim wrócił na dół i zabrał się do jedzenia, podszedł do materaca, po drodze przecierając wilgotne włosy ręcznikiem, który zostawił sobie przewieszony przez kark. Oklepał poduszkę i ułożył ją u szczytu prowizorycznego łóżka, a ta od razu wyglądała na o niebo wygodniejszą. Kołdra wypadła z rogów poszewki od środka, zmaltretowana po nocy pełnej kręcenia się jak fryga, więc Yoongi poświęcił jej nieco więcej czasu, starając się przywrócić ją chociaż do przypominającego prostokąt kształtu. Ręcznik spadł mu przy tym z karku na podłogę, a wilgotne kosmyki włosów wchodziły w przymrużone w skupieniu oczy.
Gdy w końcu jednak doprowadził materac do eleganckiego stanu, podniósł z ziemi ręcznik i zafundował swoim włosom ostatnie, intensywne tarcie, po czym cisnął nim na rozłożoną wiecznie suszarkę przy drewnianej barierce, oddzielającej schody od reszty pomieszczenia. Ten wylądował na niej, rozłożony w pół, więc Yoongi nie fatygował się, by go poprawić. I tak wyschnie,pomyślał.
Jego niewielki dom, latami zaniedbywany przez uzależnionego od alkoholu ojca, przeszedł generalny remont zaraz po tym, gdy Yoongi ukończył studia, odbył swoją służbę wojskową i wrócił do Pyeongchangu. Wykonał go małymi kroczkami, posługując się pomocą swoich skąpych oszczędności, przyjaciół, jak i niewielkiej firmy remontowej, którą polecił mu pan Yang. Dostał od jej właściciela nawet jakąś znaczną, koleżeńską zniżkę, więc po trzech latach od osiedlenia się w domku na stałe, był on nie tylko zdalny do użytkowania, ale nawet i całkiem przytulny. No i nie trząsł się już w posadach, gdy wiatr zadął nieco zbyt mocno.
Składał się z obszernego parteru oraz dosyć wysokiego poddasza, na którym mieściła się sypialnia Yoongiego. Dół domu zawierał w sobie kuchenny aneks, łączący się z nim salon, łazienkę oraz starą sypialnię ojca, która po renowacji służyła Yoongiemu za niewielkie biuro. Załatwiał w nim sprawy wiążące się z pracą, rozliczeniami z kwiaciarni, czy też po prostu czytywał książki bądź czasopisma popularnonaukowe, jako że był ich dosyć sporym entuzjastą. Za domkiem miał też ogród, o który dbał, gdy akurat przyszła mu na to ochota lub gdy miał wolny czas, czyli raczej nieczęsto. Nie było tam więc nic oprócz trawnika, zielonego na wiosnę, a żółtego na jesień czy zimę, metalowego zestawu mebli ogrodowych oraz grilla, który odpalał czasem w wakacje. Nie nazwałby siebie duszą towarzystwa, ale, jak widać było, nie stronił na siłę od ludzi. Czasem lubił udawać ekstrawertyka.
Pan Skarpeta z kolei pojawił się w życiu Yoongiego około jego trzydziestych urodzin. Przypałętał się pewnego ranka, akurat ku zwieńczeniu pory deszczowej. Był mokry, wychudzony i potwornie głodny. Umaszczenie miał prawie całe czarne, wyróżniały go jedynie białe jak śnieg łapki i smród, przez co od samego początku był dla wychowawcy Panem Skarpetą. Yoongi umył go, dał mu trochę tuńczyka, a potem zaprowadził do weterynarza, czym przypieczętował swoją nową rolę jako koci ojciec. Z czasem nawet to polubił.
Oczywiście pomijając chwile, gdy musiał walczyć o swoje własne posiłki.
Wysuszył włosy, gładko opadające ku jego ramionom dzięki nałożonej na nie odżywce. Ich lśnienie i to, z jaką gracją poddawały się podmuchom wiatru, dodawały mu pewności siebie. Wiedział, że był atrakcyjny i często wykorzystywał to ku własnej korzyści.
Lubił też ostry seks i, mimo że absolutnie nie należał do pasywów, to odpowiadało mu jedno czy dwa pociągnięcia za włosy. Ot tak, na zaczepkę. Nakręcało go to, szczególnie gdy spotykał się akurat z kimś o z pozoru łagodnym usposobieniu. Kochał, gdy partner o uroczej twarzy niewiniątka wplatał palce pomiędzy kosmyki jego włosów i pozwalał tej nieco zuchwalszej stronie swojego „ja" wziąć górę. Późniejsze ustawianie takich charakterków do pionu było dla Yoongiego największą z przyjemności.
Od dłuższego czasu z nikim nie sypiał, więc sam fakt czesania włosów przypominał mu o dziwnych rzeczach. Stwierdził, że to już najwyższa pora na wycieczkę do stolicy. Pula kandydatów jego ulubionej aplikacji nie wyglądała jednak tamtego wieczora zbyt obiecująco.
Yoongi szybko porzucił swoje plany na znalezienie partnera na wolny od pracy poniedziałek i jadł apatycznie kurczaka w salonie przed telewizorem. Oglądał jakiś popularny na Netflixie serial, chociaż nie był nim jakoś szczególnie zainteresowany. Telefon zostawił gdzieś obok, zerkając na niego mimo woli.
Słyszał parę powiadomień z aplikacji, ale nawet ich nie sprawdzał. Nadal czekał na telefon od Jeongguka. Namjoon cały dzień starał się utrzeć mu nosa, przypominając o jego naiwności, ale Yoongi nie dał się sprowokować. Nie przechodził przez to po raz pierwszy, ale, w porównaniu do innych prawników, których starał się zaangażować w sprawę Hyounggiego, Gguka znał. Minęło już trochę lat, ale mimo to wierzył, że zgodzi się dać temu wszystkiemu szansę.
Ich ponowne spotkanie traktował jak znak od losu.
Gdy skończył jeść i umył zęby, wszedł na poddasze i położył się na materacu. Wsunięcie się pod ówcześnie przygotowaną do tego, zaścieloną schludnie kołdrę, było przyjemniejsze niż ciągnące się w nieskończoność rozplątywanie jej i irytowanie się, gdy nie układała się równomiernie we wnętrzu poszewki. Skarpeta momentalnie ulotnił się z sypialni, nie aprobując obecności swojego właściciela. Podreptał na dół, miaucząc z pretensją.
Trójkątna ściana poddasza została zastąpiona zamówionym na miarę oknem, na które Yoongi zdecydowanie wydał zbyt dużo pieniędzy. Nie dość, że myło mu się je z horrendalnym trudem, to jeszcze wpuszczało do środka zbyt dużo zimna, jak i światła. Również niesamowicie ciężko jest znaleźć trójkątne rolety, o czym zdał sobie sprawę dopiero po fakcie.
Elektryczny grzejnik podpięty do gniazdka przy materacu ratował mu tyłek od chłodu, jako że poddasze nie miało podprowadzonego centralnego ogrzewania. Yoongi nie pomyślał o tym, gdy zajmował się remontem, a kiedy majster zaproponował takie rozwiązanie, przestraszył się ceną i odmówił. Płacąc co miesiąc astronomiczne rachunki za prąd, pluł sobie w brodę na myśl o swoim sknerstwie. Mieszkał jednak sam, więc i wydatki dzielił na jedną osobę. Potrafił jakoś przeżyć, a już w szczególności po tym, jak rzucił papierosy. Pozbycie się drogiego nałogu błyskawicznie załatało dziurę w budżecie.
Telefon położył przy poduszce i wgapiał się w ciemny ekran. Kosmyk włosów zasłaniał mu pole widzenia, a on odgonił go bezskutecznie szybkim dmuchnięciem, ponieważ ten szybko wrócił na swoje miejsce.
Obrócił się na plecy i zaczesał do tyłu opadające na czoło pukle. Te ułożyły się na szarej poduszce, a Yoongi wlepił wzrok w załamania sufitu zbiegające się we wspólnym punkcie. Jedno zaczynało się tuż nad przyciśniętym do ściany materacem. Widniała na nim odbita plama po spoconej dłoni, pozostawiona tam przez jednego z jego partnerów. Nie pamiętał jego imienia, ale był pierwszą i jedyną osobą z okolicy Igok, którą zaprosił do siebie na seks.
Było niezręcznie, wszystko jakoś słabo im grało, a, jak później się okazało, mężczyzna miał żonę i dwójkę dzieci, o których nie raczył Yoongiemu wspomnieć.
— Wypadałoby to zamalować — bąknął sam do siebie, po czym samoczynnie przypomniał sobie o Jeongguku.
Żonaty.
Yoongi zacisnął powieki.
Jeszcze jako nastoletni dzieciak delektował się każdym z ich niewinnych i tych bardziej odważnych pocałunków, wyobrażając sobie, że któregoś dnia będą mogli zrobić coś więcej. Nigdy do tego nie doszło, ale Jeon Jeongguk przez jeszcze długi czas był nieodłącznym elementem jego fantazji i sprośnych snów, nad którymi nie miał przecież kontroli.
Czy Yoongi często masturbował się w czasach studiów, by rozładować stres? Owszem. Czy wyobrażał sobie wtedy Jeongguka, starszego i owianego nutką tajemnicy, ujeżdżającego go z uśmiechem na ustach oraz wydającego z siebie jęki tak słodkie, że niemalże je słyszał? Może.
Ale w sumie jest już rozwiedziony...
Sięgnął dłonią w kierunku bokserek, jednocześnie odsuwając ku górze przyduży T-shirt, którego używał jako pidżamy. Czuł się jak kretyn, gdy zaczął dotykać się przez bieliznę, wyobrażając sobie palce Jeongguka we własnych włosach, gdy sam ciągnął się za nie swoją lewą dłonią.
Świeżo umyte kosmyki były miękkie i przyjemne w dotyku, zupełnie jak usta wyimaginowanego mężczyzny, który właśnie siadał na nim okrakiem i całował go ze zwierzęcą pasją. Gguk, którego poznawał na nowo po latach rozłąki, nie wyglądał mu na takiego, który lubiłby mocny, pełen pasji seks, ale Yoongi wyobrażał sobie, że było inaczej.
Pan prawnik oraz jego klient. Odwrócone role, w których to ten drugi przejmował kontrolę, pchając pierwszego na biurko i dając mu klapsa w zachęcająco wypięte pośladki. Yoongi był twardy w przeciągu minuty. Jego sutki również uwydatniły się, a utkwione w nich kolczyki dały o sobie niemalże boleśnie znać, odznaczając się pod napiętym materiałem zaciągniętej za plecy koszulki.
Już miał odsuwać gumkę bokserek i uwolnić swojego napiętego penisa, ale rozproszył go dzwonek telefonu. Obrócił się na brzuch tak gwałtownie, że przeklął w myślach sztywną erekcję, która na swoją niekorzyść weszła mu w drogę, i sięgnął po smartfona.
— Tak? — odebrał połączenie, nie patrząc na to, kto próbował się z nim skontaktować.
Oddychał szybko, a jego oczy zaszły łzami, gdy usiadł i złapał się za okolicę krocza, chcąc uspokoić sterczącego, potraktowanego niezbyt delikatnie członka. Gdyby mógł, to nawet by i go przeprosił.
— Podaj mi swój adres. Mam coś dla ciebie. — Po drugiej stronie rozbrzmiał zmęczony głos Jeongguka, który zwieńczył swoją wypowiedź głośnym ziewnięciem.
— Gguk... — wydukał Yoongi, a jego erekcja przybrała na sile, przez co poczuł się zawstydzony tak, jakby jego rozmówca co najmniej przed nim siedział i wytykał go palcem.
— Dajesz mi go czy nie? Nie mam całego dnia.
— Jest dziewiąta wieczorem. Raczej całej nocy.
— Jedna chwała.
— Uhm... No okej — szepnął, wstając z materaca. — Ale nie możesz przekazać mi tego przez telefon? Nie chcę ciągać cię w tę i we w tę.
Absolutnie nie przeszkadzałaby mu wizyta Jeongguka, ale okoliczności sprawiły, że tamtego wieczora nie byłby w stanie spojrzeć mu w oczy bez sprawiającego mu fizyczny ból poczucia winy.
— Już zajechałem na miejsce... Zresztą, mam dla ciebie grubą teczkę — westchnął. — Jechałem tu całą drogę z Seulu i naprawdę nie chcę dłużej czekać.
— Gdzie jesteś?
— Pod tym sklepem spożywczym, gdzie widziałeś mnie... Ostatnio.
— Och, w takim razie... Jedź uliczką naprzeciwko aż do samego końca. Jest tam taki mały park, odbij w lewo i będę tam na ciebie czekał. Mieszkam w śmiesznym zaułku, muszę pokazać ci, jak zajechać twoim dużym autem.
— Okej — burknął, po czym się rozłączył.
Yoongi spojrzał na czarny ekran telefonu, który zablokował się automatycznie po zerwanym połączeniu. Zdębiał na moment, ale szybko podszedł do komody z ubraniami i wyjął z niej parę luźnych dresów. Wybrałby jeansy, ale wolał nie maltretować swojej męskości jeszcze bardziej, niż dotychczas.
Gdy wyszedł na zewnątrz, na plecy wciągnął kurtkę zgarniętą naprędce z wieszaka w przedpokoju. Nie zamknął nawet za sobą drzwi na klucz, ale Skarpeta i tak oburzył się, gdy sprytnie podążył za swoim właścicielem, a drewniane skrzydło zatrzasnęło mu się przed pyszczkiem, odgradzając drogę od tego, co na zewnątrz. Najwidoczniej miał ochotę na mały, zakazany spacer.
Światła Range Rovera Jeongguka Yoongi dostrzegł już z daleka. Podświadomie przyspieszył kroku, chociaż wstyd nadal ogarniał go na myśl o tym, co zrobiłby, gdyby nie przerwał mu nagły telefon.
— Myślałem, że wyrzuciłeś tę kartkę z numerem — wyznał, wsiadając do auta bez pytania i usadawiając się na miejscu pasażera przy kierowcy. — I że w ogóle nie będziesz chciał nam już pomóc.
— Cześć — burknął Jeon, pośrednio oburzony brakiem przywitania. — Gdzie mam zaparkować?
Zignorował wszystko, co powiedział do niego Yoongi. Jego obecność w samochodzie była wystarczająco stresująca. Wolał nie mówić zbyt wiele. Jak na jeden dzień, bodźców miał aż nadto, chociaż sam się w to wpakował.
— Jedź prosto. Tam, po lewej, jest taka wnęka, w której powinieneś się zmieścić — powiedział, wskazując palcem w kierunku wiaty z koszami na śmieci. — Zajmie ci to chwilę, ale policja się nie czepia. Wiatę widać z mojego okna, więc można obserwować, czy nikt nie czai się na twój samochód. To względnie bezpieczna okolica, ale nigdy nie wiadomo. No i żaden sąsiad nie zaklepał sobie tego miejsca, więc raczej nikt nie powinien się oburzać, że się panoszysz. Mieszkają tu dziwni ludzie, wiesz? To mieszkanie po ojcu — wyjaśnił, rozgadując się jak typowy Min Yoongi.
Gguk pojechał tam za jego instrukcją, ignorując słodki zapach mydła unoszący się w powietrzu, jak i poczochrane włosy chłopaka, sterczące śmiesznie na boki. Może to od wiatru,pomyślał, potrząsając głową.
Zaparkował równolegle we wskazanym miejscu, kilkukrotnie wyrównując auto, wykręcając przy tym kierownicę to w prawo, to w lewo. Yoongi obserwował jego ruchy dziwnie zahipnotyzowany, a gdy już wysiadł z auta, poczuł ulgę.
— Wejdziesz na herbatę, prawda? — zapytał Jeongguka, a ten, samemu wysiadłszy z samochodu, zgarnął teczkę z dokumentami z tyłu pojazdu i wcisnął ją pod pachę.
— Jasne, jak już namęczyłem się tak przy parkowaniu — odrzekł wbrew sobie, po czym zatrząsł się niekontrolowanie. — To i tak wymaga nieco dłuższej rozmowy. Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkadzam?
— Nie, nie... Absolutnie. Mam jutro wolne — przyznał Yoongi, po czym grzecznie wskazał dłonią na furtkę po drugiej stronie ulicy. — Zapraszam, nie krępuj się. Czuj się jak u siebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top