Rozdział 19







Ryby nie brały. Ani jedna. Yoongi co chwila nabijał wijące się jeszcze, tłuste, białe robaki na haczyk, ale te znikały z niego bez żadnej zdobyczy. Jakaś cwana sztuka zajadała się jego kosztem, ale nie raczyła zaryć w ostrze i dać się złapać.

— Tae, złotko, zamknij się, dobrze? Płoszysz mi ryby — warknął w końcu, a pęknięta, niezagojona jeszcze warga dała o sobie znać, toteż skrzywił się, marszcząc teatralnie nos.

Taehyung zacisnął usta i skończył podśpiewywać jeden z hitów Park SangCheol'a. Śmiertelnie znudzony siedział za plecami Yoongiego na starym, wytartym krześle wędkarskim. Miał na sobie czapkę, szalik, rękawiczki, spodnie narciarskie oraz zimową kurtkę. Nie wyglądał na chętnego na połów, i tak się składało, że wcale nie mijało się to z prawdą.

— Wiesz, Yoon — odchrząknął. — Te ryby to pewnie już schowały się pod mułem na zimę albo coś... Nie możemy iść do domu? Jest cholernie zimno, moje palce zaraz odpadną.

— Zwolnili mnie z pracy. Mógłbyś chociaż dotrzymać mi tu towarzystwa dla poprawy humoru — burknął. — Wcale nie proszę o tak wiele, tylko o odrobinę zrozumienia. A aktualnie chcę złapać jakąś cholerną rybę. Inaczej siedziałbym na ganku przed domem i tylko jarał szlugi...

— Zawiesili cię, a nie zwolnili — poprawił go przyjaciel. — To różnica. Zresztą, miałeś już nie palić.

Yoongi zacisnął powieki, opuszczając wędkę w dół i zanurzając jej czubek aż po krzywą przelotkę. Uderzył stopą o zmarzniętą ziemię kilkukrotnie, po czym zaczął kręcić kołowrotkiem, ściągając żyłkę na szpulę.

— Zapewne będę miał sprawę w sądzie, także o pracy w ośrodku mogę zapomnieć.

— Uderzyłeś go tylko raz. Na pewno nie może być tak źle. — Taehyung zadrżał, czując mocniejszy podmuch wiatru. Jego nos jarzył się czerwienią. — Zresztą, jestem pewien, że Yang pozwoli ci pracować w weekendy, jeżeli potrzebujesz pieniędzy.

— Dobrze wiesz, że w tym wszystkim nigdy nie chodziło o pieniądze, Tae. Istnieją o wiele bardziej dochodowe zawody niż wychowawca. — Yoongi nagle, dosyć gwałtownym ruchem, złożył teleskopowe wędzisko.

Postanowił, że chyba jednak wolał palić papierosy, aniżeli czekać na rybny cud i musieć w dodatku słuchać narzekania Taehyunga. Zaczepił haczyk o jedną z przelotek, zabezpieczył kołowrotek, po czym schował wędkę do torby wraz z niewielkim, plastikowym pudełkiem wypełnionym trocinami i robakami.

Absolutnie nie był zapalonym wędkarzem – wiedział jedynie, gdzie i jakie robaki kupić, jak zrobić gotową, pachnącą sztucznie wanilią zanętę i jak zawiązać żyłkę na haczyku tak, by nie odpadał. Jego wiedza o wędkarstwie ograniczała się do minimum, a cała łowiecka pasja sprowadzała się do tego, że po prostu lubił czasem postać przy dopływie rzeki Pyeongchang i pomyśleć. Nawet jeżeli złapał przy tym jakąś rybę, to zaraz ją wypuszczał. Nie umiał skrobać łusek, wyciągać wnętrzności ani filetować.

W skrócie, marny był z niego wędkarz. I tyle. Najzwyklejszy moczykijek, a może nawet i to było na wyrost.

— W takim razie, dlaczego uderzyłeś tego mężczyznę? — Taehyung nie krył ciekawości.

Próbował wyciągnąć tę informację od przyjaciela od niedzielnego poranka, kiedy, zaraz po nocnej zmianie w sklepie, odbierał go z aresztu. Yoongi spędził na miniaturowym dołku w Igok ponad dwanaście godzin, po których upływie policjanci łaskawie wypuścili go i poinformowali, by spodziewał się od nich korespondencji z wezwaniem na następne przesłuchanie. Ojciec Jeongguka postanowił bowiem, że go pozwie, a Yoongi, chociaż naprawdę chciał stanąć w swojej obronie, nie umiał. Nie mógł zrobić tego Jeonggukowi. Absolutnie nie mógł wytłumaczyć się ze swojego napadu wściekłości jego kosztem. Nikomu, nawet najlepszemu przyjacielowi.

— Bo uderzył mnie pierwszy. — Yoongi wywrócił oczami.

Stwierdził w myślach, że chyba pisane było mu przeżywać wszystko w samotności.

— Dlaczego? Ludzie nie biją ludzi bez powodu.

Yoongi prychnął pod nosem.

— Zdziwiłbyś się.

— No ale musiał być jakiś powód — parsknął Taehyung, po czym wyrzucił ręce w powietrze. — Nie próbuj mnie oszukiwać, znam cię na wylot!

— Był powód czy nie go nie było, nie mogę ci powiedzieć.

— Okej, już przywykłem, że nic a nic mi nie mówisz. Ale, na Boga, Yoongi, ty idioto, dlaczego nie powiedziałeś policji? Przed policją nie można mieć sekretów, szczególnie gdy wisi ci nad głową widmo wyroku! W dodatku wiedząc, co miałeś na koncie w przeszłości... — Tae przetarł twarz dłońmi okrytymi szorstkimi rękawiczkami, czego szybko pożałował.

Wyziębiona skóra zareagowała jeszcze wścieklejszą niż wcześniej czerwienią i pieczeniem tak intensywnym, że aż przeklął pod nosem.

— To skomplikowane. Zresztą, cokolwiek bym nie powiedział, dałem mu w mordę. Nic tego nie usprawiedliwia — burknął Yoongi, machając na przyjaciela niegrzecznie ręką. — Wstawaj, muszę złożyć krzesełko.

— Chciałbym, ale mój tyłek chyba do niego przymarzł, bo ktoś postanowił moczyć kij w rzeczce, zamiast normalnie ze mną porozmawiać...

— Spróbuj wstać. Proszę? — ponaglił go, a ten podniósł się do pozycji stojącej z trudem, teatralnie podrygując. — Widzisz, nie było tak źle, co?

Urażony Taehyung spiorunował go wzrokiem, gdy ten składał siedzisko ze skupioną miną. W końcu udało mu się przeobrazić je w podłużny, swego rodzaju tobołek, złożony z kilku rurek i sporego kawałka pomiętego materiału o błotnisto-zielonym kolorze. Wcisnął go do torby wędkarskiej, którą zasunął i zarzucił na plecy.

— A co na to Namjoon? — zapytał Taehyung, obserwując plecy Yoongiego zmierzającego do stromego zejścia po naturalnie uformowanej terasie.

Jego kalosze co chwila ślizgały się na wpół zmarzniętej ziemi wymieszanej z błotem, gdy wspinał się. W końcu jednak bezpiecznie stanął ponad wąską doliną rzeczki. Zacisnął powieki, wznosząc oczy ku niebu.

Szczerze mówiąc, był nieziemsko wkurwiony. Przez chwilę słabości najprawdopodobniej bezpowrotnie stracił pracę, którą bardzo lubił i w której odnajdywał swój życiowy cel. Dał się opanować prymitywnej złości i naprawdę podniósł rękę na drugiego człowieka. Chciał powiedzieć Joonowi o wszystkim sam, jakoś przedstawić swoją perspektywę, ale koordynator prowincji z kuratorium jako pierwszy dostał informację od policji i poinformował ośrodek jeszcze sobotniego wieczora, gdy Yoongi kisił się w areszcie i siłą rzeczy nie mógł pojawić się w pracy.

Tym sposobem okazja, by chociaż częściowo się wytłumaczyć, przeszła mu koło nosa. Co więcej, Namjoon, najpewniej zawiedziony postawą przyjaciela, nie chciał z nim rozmawiać – nie odbierał telefonów i nie odpisywał na esemesy, a gdy Yoon przyszedł do jego domu, ten po prostu nie otworzył mu drzwi. Ponadto nie mógł nawet spróbować odwiedzić go w pracy, bo w poniedziałek zostały odebrane mu wejściowe klucze oraz chipy. Yoongi wiedział, że zbliżanie się do ośrodka nie dość, że wiązało się z dużym ryzykiem, które mogłoby wpędzić go w większe kłopoty, to dodatkowo naraziłoby na konsekwencje samego Joona.

W poniedziałkowy poranek miał w swoim domu wizytację przedstawiciela kuratorium na ten temat. Przemiły pan urzędnik uświadomił go dosadnie o konsekwencjach próby bezprawnego powrotu do miejsca pracy, chociaż ani razu nie powiedział niczego wprost. Zdolność grożenia odpowiedzialnością karną bez bezpośredniego grożenia odpowiedzialnością karną zdecydowanie była dewizą funkcjonariuszy publicznych. Znał to z autopsji, jemu samemu zdarzało się straszyć podopiecznych ośrodka poprawczakiem, gdy zachowywali się nieodpowiednio.

Po długich, wewnętrnych dywagacjach, Yoongi zdecydował, że danie Namjoonowi czasu na przetrawienie wszystkiego i odezwanie się jako pierwszy było najrozsądniejszym wyjściem. Przestał więc telefonować, pisać oraz nie próbował już pukać do drzwi jego mieszkania w Pyeongchangu. Wydawało mu się, że wrócił do punktu zero, w którym ostatnim razem był zaraz po wyjściu z ośrodka. Szybko jednak potrząsnął głową, odganiając od siebie tę absurdalną myśl, po czym wyciągnął dłoń w stronę zmarzniętego Taehyunga, a ten chwycił ją, z trudem wdrapując się ku górze zaraz po nim.

— Namjoon nie chce ze mną gadać — mruknął, pokrótce odpowiadając na jego pytanie sprzed chwili. — Jest zły. To zrozumiałe, totalnie go zawiodłem.

— Dał ci chociaż wyjaśnić? — Taehyung otrzepał się z drobinek ziemi, które znalazły się na jego kurtce. — Może jemu chciałbyś powiedzieć, co tak właściwie zaszło — dodał z nutką pretensji w głosie.

— Jeżeli tobie nie mogę nic powiedzieć, to jemu też. Nie bądź zgorzkniały.

— I oczekujesz, że nie będzie się w takiej sytuacji złościł? Kiedy nie chcesz powiedzieć mu prawdy?

— Niczego nie oczekuję. Oczekiwałbym, gdyby w ogóle dał mi okazję powiedzieć cokolwiek — szepnął Yoon. — Chodźmy już, mówiłeś, że ci zimno.

Kroki Yoongiego były dłuższe i szybsze niż zwykle, a Taehyung mógłby przysiąc, że ten od niego uciekał. Ledwo złapał go przed wejściem na pobocze starej, dojazdowej drogi do Pyeongchangu. Dosłownie chwycił palcami rękaw jego kurtki, bo ten nie reagował na wołania.

— Yoongi — wydyszał. — Poczekaj.

— Hm?

— Nie wiem, co się z tobą dzieje — wydukał, a ten uśmiechnął się krzywo, poprawiając torbę wędkarską, która powoli zsuwała mu się w dół ramienia. — Porozmawiaj ze mną. Czy to wszystko ma związek z tym, o czym mówiłeś mi wcześniej? O miłości... I takie tam.

Oczy Yoongiego błysnęły na milisekundę, co nie umknęło uwadze Tae. Nie chciał jednak wyciągać pochopnych wniosków. Zdecydowanie wolał usłyszeć od przyjaciela wprost o tym, co leżało mu na sercu. Ten jednak uparcie trzymał usta zamknięte na cztery spusty, a przynajmniej do tamtej właśnie chwili, bo powiedział tylko krótkie:

— Może. — Po czym zaczął powoli dreptać w kierunku mostu przecinającego rzekę Pyeongchang, prowadzącego do miasteczka.

Tym razem Taehyung dogonił go bez trudu, bo Yoon zwolnił kroku. Nie pytał już o więcej. Całą drogę trzymał Yoongiego za rękaw kurtki, czując, że ten, chociaż nie komunikował tego na głos, potrzebował bliskości. Jakiejkolwiek.

Przez całą drogę bał się go puścić. Yoongi bowiem był z nim, ale jednocześnie jakby go nie było. Taehyung wyobrażał sobie, że gdyby zostawił go samego, chociażby poprzez oderwanie opuszek palców od materiału jego okrycia, to ten zaraz zniknąłby mu z oczu i już nigdy się nie odnalazł. Dlatego też odprowadził go aż pod sam dom, gdzie został kurtuazyjnie zaproszony do środka na rozgrzewającą herbatę z imbirem i cytryną. Zgodził się delikatnym skinieniem głowy.

Pan Skarpeta przywitał ich od progu, zwabiony brzękiem kluczy, a Tae odetchnął z ulgą, widząc, jak na widok kociego ulubieńca twarz Yoongiego spowiła spokojna, ciepła aura, którą tak dobrze znał, a której nie uświadczył z jego strony ani razu przez ostatnie tygodnie.

— Straszny z ciebie kociarz — mruknął, licząc na to, że uda mu się wykrzesać jeszcze więcej.

Może jakiś uśmiech, chichot, sarkastyczną, pełną animuszu odzywkę. Cokolwiek. Wyraz twarzy Yoongiego pozostał jednak taki sam.

— Może — odparł, po raz wtóry tamtego dnia sięgając po dość niejasną odpowiedź.

Podniósł przy tym kota i zamilkł na dłuższą chwilę, przytulając go do piersi.


* * *


Pieniądze z pracy prawnika-freelancera zdecydowanie już mu nie wystarczały. Był zmuszony uszczuplić swoje oszczędności, by opłacić czynsz, bilet miesięczny, ubezpieczenie samochodu, którego i tak ostatnimi czasy nie używał, leki oraz terapię. Oczywiście, Bernie uparcie utrzymywał, że nie chciał od niego pieniędzy, ale Jeongguk zorientował się, ile mniej więcej zarabia psychiatra-terapeuta w Seulu i po każdej wspólnej sesji zostawiał lekarzowi kopertę z gotówką z doliczoną do niej, sowitą nawiązką.

W środowy wieczór, na pięć dni po wizycie u Seokjina, stwierdził, że chyba będzie musiał przyspieszyć swoją decyzję dotyczącą pracy. Było wiele za, jak i równie wiele przeciw, ale zapewnienie sobie na powrót stabilności finansowej zdawało się czynnikiem, który górował nad wszystkimi innymi. Wprawdzie sytuacja nie była patowa, a Jeongguk mógł jeszcze długo żyć z tego, co uciułał przez parę lat, ale po prostu wolał tego nie robić. Czuł się pewniej, wiedząc, że zawsze miał coś na czarną godzinę.





Wydaje mi się, że podjąłeś już decyzję, Gguk.

Nie wiem.

Rękę masz już wyciągniętą. Chwyć tylko to, po co sięgasz. Nie przekonasz się, czy zaboli, dopóki nie spróbujesz.





Konwalie, które wyjął z pudełka i przełożył do szklanki z wodą, by nieco dłużej utrzymać je przy życiu, powoli traciły swój urok, oklapnięte ponad stolikiem do kawy. Nawet nie miał jak za nie podziękować, chociaż rekompensował to sobie powracającym do niego cyklicznie wyobrażeniem sporych, męskich dłoni, składających białe skupiska kwiatów w prostą, ale niesamowicie spójną, przemyślaną całość. Nie wiedział, jak interpretować takie myśli, ale, chwała lekarstwom, nawet nie próbował. Po prostu akceptował, że gdzieś w nim istniały, chociaż wciąż przychodziło to w pakiecie z drżeniem ciała i uciskiem w żołądku. Nie był nawet w stanie powiedzieć o nich Berniemu.





Także mówisz, że nawiedza cię coraz mniej przykrych, natrętnych myśli?

No... Tak. Czasem są, a czasem ich nie ma.

Brzmi, jakby wcale nie było ich mało.

Uwierz mi, jest zdecydowanie lepiej, Bernie. To niebo a ziemia.





— Woda, muszę napić się wody — mruknął sam do siebie, czując niemalże paraliżującą falę gorąca.

W lewej dłoni bez przerwy obracał telefon; po sobotnim spotkaniu z podłogą pod łóżkiem miał pęknięty ekran, ale prawnika naprawdę mało to obchodziło. Przez cały dzień chodził bowiem w kółko po mieszkaniu, agresywnie stukając smartfonem o przeróżne meble w głębokiej zadumie. Ewidentnie jedna rysa tu czy tam nie robiła różnicy.

Kilka sporych łyków wody też nie pomogło, a telefon odbijał się od kuchennego blatu coraz mocniej i mocniej. Z każdym kolejnym, głuchym łupnięciem, mózg Gguka coraz bardziej puchł. Uciskał czaszkę i powodował, że szumiało mu w uszach. Za maksymalnie niespełna godzinę musiał wyjść z mieszkania, żeby zdążyć odebrać zamówioną w aptece receptę na nowe leki, ale był pewien, że w tym tempie umrze, zanim którakolwiek z jego stóp da radę tyle, co wychylić się za próg.

— Ugh, pieprzyć to, pieprzyć to, pieprzyć to — warknął kilka razy z rzędu, po czym w końcu włączył telefon.

Jego kciuk działał pod własne dyktando, naciskając na przycisk blokady aż do momentu, gdy ekran nie zajaśniał na biało. Gguk przełknął ślinę, czekając na jakiś cud, po czym momentalnie stracił nadzieję i cisnął telefonem o kanapę, nawet nie chcąc na niego patrzeć. Przeciął całe mieszkanie w ciągusekundy, zgarnął z wieszaka zimowy płaszcz, a na stopy wsunął niedbale drogie sztyblety, już na zawsze pozostawiając na brązowej skórze ślady jego niecierpliwych pięt.

Zawrócił się jeszcze do sypialni po papierową receptę, tak na wszelki wypadek. Mieszkanie opuścił na drżących nogach, zostawiając smartfona na kanapie.


* * *


Gdy wrócił, papierowa torebka z Zoloftem wciśnięta w wewnętrzną kieszeń płaszcza promieniowała gorącem, a Jeonggukowi wydawało się, że parzy mu skórę.





Jako że kończy ci się już kolejna recepta na Xanax, a mówisz, że czujesz się lepiej, co sam zresztą widzę, to przepiszę ci Zoloft. Tak, jak rozmawialiśmy o tym wcześniej. Uważam, że możemy bezpiecznie spróbować z czymś innym. Zacznij go brać jutro. Powinieneś być mniej śpiący, także, po kilku tygodniach, gdy już będziemy pewni, że ciągła senność nie stanowi takiego problemu przy sertralinie, jak przy alprazolamie, to będziesz mógł wrócić do prowadzenia auta. Oczywiście, z głową.

Dopiero za parę tygodni?

Tak. Co więcej, jeżeli odczujesz, jakby twoje objawy sprzed rozpoczęcia farmakoterapii się nasiliły, nawet przy braniu Zoloftu, to będziemy myśleć nad wprowadzeniem Xanaxu raz jeszcze, żeby stopniowo zmniejszać jego dawki przy braniu mniejszych Zoloftu. Raczej wątpię w taki tok zdarzeń, szczególnie biorąc pod uwagę względnie nieinwazyjną dawkę, jaką brałeś do teraz, ale objawy odstawienia czasem się zdarzają. Monitoruj się uważnie, proszę.

Objawy odstawienia? Brzmisz, jakbym był jakimś narkomanem, Bernie. Przerażasz mnie...

Musisz mi zaufać. Wypiszę ci receptę... O, proszę. Schowaj sobie do kieszeni, a ja wklepię ją jeszcze w system, żeby apteka przygotowała ci wszystko na zaś... Ta, co zwykle, tak? ... Świetnie... Voilà. Teraz zagrajmy w szachy.





Zrzucił z siebie płaszcz i w butach wszedł do głównej części mieszkania. W kuchni napełnił szklankę wodą, po czym wypił ją na raz, oblewając się przy tym po brodzie. Gdy już nieco ochłonął, ledwo pamiętając swój pobyt w aptece, wyciągnął z papierowej torebki plastikowy pojemnik w kształcie jaskrawo pomarańczowego cylindra. Postawił go tuż obok dwóch pustych pojemniczków po Xanaxie tam, gdzie zawsze miał je na widoku i pod ręką.

Jeongguk oparł się pośladkami o blat i omiótł wzrokiem pusty salon. Biurko pod ścianą odstraszało go swoją nieprzyjemną aurą, a przysychające kwiaty na stoliku do kawy sprawiały mu przykrość tym, że nie chciały postarać się przetrwać jeszcze chwili dłużej, ku jego głupiej uciesze.

Pociągnął nosem. Powietrze w mieszkaniu było nieświeże, przez co zdał sobie sprawę, jak długo już go nie wietrzył. Może to dlatego kwiaty tak szybko umierały? Szurając sztybletami po podłodze, podszedł do otwierającej się części niemalże szklanej ściany. Okno w wąskiej, czarnej framudze było pokryte cienką warstwą kurzu, a Jeongguk poczuł wstyd przed samym sobą. Pociągnął plastikową klamkę w dół, uchylając je, a zimne powietrze uderzyło jego policzki wartkim strumieniem.

Odwrócił się do niego plecami, po czym przetarł twarz dłońmi. Po chwili zwinął je w pięści i maltretował swoje zamknięte powieki do tego stopnia, że w otaczającej go, sztucznej ciemności zaczęły błyskać białe gwiazdki. Przestał, gdy rozbolała go głowa, a przywrócenie wzroku do stanu używalności zajęło mu dobrą chwilę. Kiedy kanapa przestała się mazać w cudacznym, trójwymiarowym tańcu, momentalnie dostrzegł czarny punkt na jej siedzisku. Smartfon rzucał się w oczy, bo nie stanowił stałego elementu wystroju, który Jeongguk, wegetując samotnie w apartamencie na szczycie wieżowca, znał już na pamięć.

Zebrał się na odwagę i podszedł do kanapy. Zacisnął zęby na dolnej wardze, wyciągając w kierunku urządzenia lewą dłoń, ale warknął tylko coś niezrozumiale i obszedł mebel dookoła. Kursował wahadłowo wzdłuż ściany, jak gdyby zwariował, po czym zatrzymał się i krzyknął w wyrazie frustracji. Czerwony na twarzy, chyba ze złości na samego siebie, pochylił się od strony oparcia kanapy, łapiąc telefon w dłoń, a kości jego miednicy boleśnie obiły się przy tym o drewnianą konstrukcję pod obiciem. Wprawdzie przytył trochę, ale nadal należał raczej do grona chudzielców.

Zmarszczył brwi. Dosłownie w chwili, gdy otoczył smartfona palcami, ekran rozbłysnął gwałtownie. Telefon był wyciszony i wibrował w jego dłoni; dzwonił ktoś z nieznanego Ggukowi numeru. Prawnik nacisnął czerwoną słuchawkę instynktownie, po czym z ciekawości zerknął w rejestr połączeń. Nic od Yoongiego, przez co zmarkotniał, ale jednocześnie zszokowany zauważył, że ten sam nieznany numer sprzed chwili próbował dzwonić do niego siedem razy, gdy był w aptece, oraz kilkadziesiąt innych od niedzielnego popołudnia, gdy telefon był wyłączony. Zastanawiał się, czy może jednak powinien oddzwonić.

Nie musiał. Numer zadzwonił raz jeszcze. Tym razem odebrał.

— Jeon Jeongguk, tak słucham? — wydukał, odchrząkując.

— Jeongguk! Ile mogę do ciebie dzwonić i pisać! Przyjeżdżaj do domu, natychmiast! — Głos jego matki przez chwilę brzmiał kompletnie obco, ale szybko dotarł gdzieś do najgłębszego zakątka jego świadomości, gdzie jeszcze nie tak dawno zakopał oboje swoich rodziców.

— Co to za numer? — szepnął, licząc na to, że może jednak się myli.

Rozłącz się. Gguk, rozłącz się. Ona znowu powie ci, że jesteś obrzydliwy... Nie musisz słuchać, że jesteś. Tak dobrze ci idzie niesłuchanie o tym, jaki jesteś obrzydliwy. Tak dobrze ci idzie ignorowanie tego, kim jesteś. Nie zaprzepaszczaj tego, rozłącz s...

— To nie istotne! — krzyknęła na niego tak, jak to miała w zwyczaju, chociaż tym razem było w tonie jej głosu coś, czego Gguk wcześniej nie miał nieprzyjemności doświadczyć. — Twój ojciec...

— Ojciec... Co? — wymamrotał, z wszystkich tych emocji przysiadając na podłokietniku kanapy.

Rozłącz się. Ignoruj. Nie słuchaj.

— Twój ojciec został pobity — zapłakała nagle, a knykcie Gguka zbielały, gdy zacisnął palce na telefonie.

Serce opadło mu w gdzieś dół jamy brzusznej. Bum.

— To nie... — Gąbka. Jego głowa to wyżymana gąbka. A jego serce zaplątało się w obślizgłe jelita. — To nie moja sprawa...

— Przyjeżdżaj! To wszystko twoja wina, zdajesz sobie z tego sprawę?! Zdajesz?!

— Moja...?

— Nawet tego nie możesz zrobić dobrze? Przejąć się własnym ojcem, do cholery?! — Dosłownie histeryzowała do słuchawki.

Nic nie potrafisz zrobić dobrze. Obrzydliwy. Bezużyteczny.

— Ja...

— Twój. Ojciec. Jest. W. Ciężkim. Stanie — wrzasnęła każde ze słów tak, że Gguk chciał odsunąć telefon od ucha na odległość całej ręki. Nie zrobił tego jednak w jakimś masochistycznym zapędzie. — Rozumiesz?! Czy jesteś na tyle głupi?! Wracaj do domu, natychmiast!

Coś złamało się na pół. Pękło.

Trzask. Bum. Obślizgłe jelita.

Jeongguk zdał sobie sprawę, że najprawdopodobniej już nigdy nie uwolni się z sideł, które więziły go od lat. Był skazany na dożywocie. Zgnije, roztopi się, albo rozwieje z wiatrem w pył, który ktoś wyciągnie do płuc, a potem z irytacją wykaszle. Stanie się niczym albo jeszcze gorzej – stanie się jednym wraz z rdzą przeżerającą się przez pętające go łańcuchy.

— Rozumiem. Przyjadę. Już... J...Już wsiadam w samochód. P...Przyjadę.


* * *


Podróż autem zajęła mu zdecydowanie zbyt długo. Po lekach wziętych rano nie był już taki senny, ale i tak jechał na tyle wolno, że w pewnym momencie zjechał z autostrady, zdając się na boczne drogi. Nie chciał irytować innych kierowców.

Tygodnie bez jazdy samochodem dały mu się we znaki. Drążek zmiany biegów nie trafiał tam, gdzie powinien, a czułość na pedały sprzęgła, gazu i hamulców jakoś zniknęła; Jeongguk musiał na bieżąco uczyć się na nowo tego, jak płynnie prowadzić własne auto. Dlatego też, gdy w końcu dojechał do Igok, był środek nocy. Zegarek na jego nadgarstku wskazywał wpół do drugiej. Nie mógł zliczyć, ile razy po drodze prawie zjechał do rowu, chyba bardziej ze stresu niż z czegokolwiek innego. Matka dzwoniła do niego co chwila, pytając, gdzie jest. Krzycząc. Wyklinając jego bezużyteczność jako syna. Rozpaczając nad losem jego ojca oraz faktem, że wychowała niewdzięcznika.

A on odbierał za każdym razem i pozwalał po sobie deptać.

Wysiadł z auta, nawet nie myśląc, że znowu znalazł się w miejscu kojarzącym mu się tylko i wyłącznie z cierpieniem. Z tylnego siedzenia zabrał swoją torbę, do której zapakował w amoku swój laptop, kilka par bokserek, skarpet, jakieś losowe ubrania i pojemniczek z Zoloftem, wciśnięty w wewnętrzną, zasuwaną na suwak kieszonkę.

Matka nie wyjaśniła mu, z kim pobił się ojciec. Pomiędzy wrzaskami, nieustannie rzucanymi obelgami oraz repetytywnymi oskarżeniami, nie zdradziła żadnych szczegółów. Jeongguk wyobrażał więc sobie najgorsze. Złamany nos, twarz wykręconą o sto osiemdziesiąt stopni, pogruchotane żebra. Zastanawiał się nawet, czy nie powinien zapytać Soo o polecenie jakiegoś lekarza z okolicy, który zająłby się jego ojcem. Szybko jednak wybił sobie ten pomysł z głowy – Soo nie mógł wiedzieć, że w ogóle tam pojechał, to by go załamało. Nie było więc takiej opcji.

Wszedł na ganek, który ostatni raz widział w swoim nierealnym śnie. Usta zdrętwiały mu, gdy powróciło do niego urojone wspomnienie czule całujących je warg Yoongiego. Opuszkami palców sięgnął w kierunku podbródka, nie znajdując w sobie jednak wystarczająco odwagi, by przesunąć je tę odrobinę wyżej.

Pociągnął nosem, po czym agresywnie przetarł go wierzchem prawej dłoni. Potrząsnął też głową, żeby się rozbudzić, i chwilę później pukał już do drzwi. Blizny przy knykciach momentalnie zaczęły go piec, coraz mocniej i mocniej przy każdym kolejnym uderzeniu w drewniane skrzydło. Przestał, gdy zamek w drzwiach wydał charakterystyczny, grzechoczący dźwięk, a klamka niespodziewanie opadła w dół.

— Gguk. Długo ci to zajęło. — Jego matka wyłoniła się zza futryny, a on, z braku laku, dosyć ponuro się uśmiechnął.

Kobieta miała we włosach różowe wałki okryte ciasno gęstą siatką na wyciągniętej gumce i pachniała chińską maścią, którą pół życia religijnie wcierała w skronie. Wyraz jej twarzy był raczej obojętny. Można by nawet powiedzieć, że zwyczajny. Nie wyglądała tak, jakby faktycznie odchodziła od zmysłów, przejęta losem męża.

— Co z ojcem? — zapytał bez przywitania, przyciskając lewą dłoń płasko do drzwi i otwierając je na oścież.

Wszedł do środka, pochylając głowę pod górną częścią ościeżnicy, a jego serce, raz jeszcze i kompletnie bez kontroli, zapadło się w ciasno splątaną dżunglę wnętrzności. Zwodniczo słodki zapach rodzinnego domu wymieszany ze smrodem taniego tytoniu oraz aromatem tradycyjnych posiłków nie zmienił się jednak, dzięki czemu Jeongguk nie czuł się tam obco tak, jak spodziewał się tego po długim czasie nieobecności.

Zsunął ze stóp buty, płaszcz zostawił na wieszaku w przedsionku, a torbę rzucił pod ścianę. Podłoga była ciepła. Ktoś napalił w piecu i na dwieście procent nie była to jego matka. Nie potrafiła tego robić i nigdy nie była skora się nauczyć.

Już wtedy zaczął coś podejrzewać.

— Synu... — odezwała się pani Jeon, a on uciszył ją machnięciem dłoni.

Nie było to do niego podobne, toteż kobieta zmarszczyła czoło, wyraźnie zaskoczona.

— Ojciec jest w sypialni? Chcę go zobaczyć. Kto go pobił? W jakim jest stanie? — mruknął, robiąc dwa długie kroki w kierunku drzwi do pokoju rodziców.

— Poczekaj. — Matka złapała go lewy nadgarstek tuż ponad srebrnym paskiem zegarka, a on zastygł w miejscu niczym słup soli. — Najpierw usiądź, porozmawiajmy.

Wyrwał się z jej uścisku i z pretensją powiedział:

— Dosłownie lamentowałaś, że ojciec jest w ciężkim stanie. Przeze mnie. Chcę go zobaczyć.

— Przestań być taki uparty! — warknęła, po czym odchrząknęła, wyraźnie zbita z tropu jego nagłym zdystansowaniem się od jej dotyku. — Usiądź na fotelu.

— Nie usiądę, dopóki go nie zobaczę! — Bez zawahania zrównał jej ton głosu ze swoim, a kobieta wybałuszyła oczy.

— Usiądź — powtórzyła się, a Gguk wzniósł oczy ku niebu.

Chciał ponownie zaoponować, ale z realistycznego punktu widzenia, byłoby to kontrproduktywne. Wiedział bowiem, że kłótnie z jego matką nie prowadziły do niczego, a skoro już tam przyjechał, to nie chciał zaraz znowu od tak wystrzelić za drzwi, nie dostawszy żadnych odpowiedzi.

Zresztą, może się mylił, a podczas gdy nie rozmawiali, jego matka pojęła tajemną sztukę rozpalania w piecu. Może ojciec faktycznie leżał gdzieś obłożnie pobity. Postanowił więc usiąść. Momentalnie zapadł się w fotelu, zapomniawszy, jak stary już był. Jego siedzisko dosłownie miało w sobie wysiedziane wgniecenie w kształcie głębokiej miski. Jeongguk usadowił się w nim na tyle wygodnie, na ile mógł, uderzając środkowym oraz wskazującym palcem prawej dłoni o wąski, drewniany podłokietnik retro mebla.

— Co ci się stało w dłoń? — zapytała go matka, przyglądając się jego bliznom w wątłym świetle żarówki pod wyblakłym, zakurzonym kloszem zwisającym z sufitu.

Szczerze powiedziawszy, Gguk był w tamtym momencie tak odklejony od rzeczywistości, że mógłby przysiąc, iż wspomnienie rozbicia lustra w żałosnej próbie walki z własnymi demonami wcale nie należało do niego. Wzruszył więc tylko ramionami i powiedział:

— Nic wielkiego.

— U ciebie chyba w ogóle nie działo się nic godnego uwagi, skoro dosłownie miesiącami nie odbierałeś od nas telefonu. — zmieniła od razu temat, siadając naprzeciwko syna na dwuosobowej kanapie.

Jeongguk nie był w szoku, że tak szybko przestała zaprzątać sobie głowę jego zdrowiem. Fakt, że nie obchodził swoich rodziców, nie był mu obcy. Zresztą, zadawanie pytań naprowadzających, na które, tak naprawdę, nie chciała znać odpowiedzi, zdawało się ulubioną taktyką jego matki.

— Wyłączyłem go.

— Nieprawda. — Pokręciła głową. — Zablokowałeś nasze numery. Dodzwoniłam się dopiero z nowej karty.

— Dodzwoniłaś się dopiero wtedy, gdy na nowo włączyłem telefon — wyjaśnił cierpliwie.

— Kłamiesz!

Poczuł odrobinę jej śliny na swojej twarzy, którą przetarł ostentacyjnie wierzchem dłoni.

— Może — przyznał się bez bicia, wywracając oczami. Nie zależało mu na zachowaniu pozorów, bo i tak finalnie wyszło na to, czego chciała jego matka; był z powrotem w Igok.— Gdzie jest ojciec? — zapytał po razy wtóry.

— Co jest nie tak z rodziną twojej żony? — Pani Jeon raz jeszcze zboczyła z tematu.

Wiedziała, że ujdzie jej to na sucho.

— Byłej żony — sprostował Jeongguk. — Wzięliśmy rozwód i to jakiś czas temu, jakby ci to umknęło...

— W oczach Boga to nie żadna była żona, ale niech ci będzie — zaskrzeczała niechętnie, chwilę później ściskając dłonią swoją pokrytą obwisłą skórą szyję. — Piję do tego, że twoi teściowie też nie odbierają od nas telefonu.

Jeongguk zignorował ją i zmarszczył nos, gdy do jego nozdrzy dotarł ostry zapach świeżo palonego tytoniu. Zapuścił żurawia, podpierając się dłońmi na podłokietnikach, a w oczy rzuciła mu się fajka leżąca na stoliku w przylegającej do salonu kuchni. Jakiś czas temu ktoś musiał ją pykać, bo sączyła się z niej wiotka, ledwie zauważalna strużka dymu.

— Rozumiem, że ojciec ma siłę na palenie? Także wszystko z jego żebrami w porządku? — zapytał pogardliwie.

— Słucham? — Jego matka odwróciła się w kierunku, w którym patrzył. — Och... Tak, najwidoczniej tak. — Mruknęła, nawet nie starając się, by zabrzmieć przy tym wiarygodnie.

Prawnik prychnął pod nosem niegrzecznie. Był coraz bardziej przekonany, że jego ojciec wcale nie był w ciężkim stanie; że normalnie funkcjonował, dbając o dom i wszystko dookoła, no i oczywiście, nie rezygnując z uwielbianej przez siebie używki. Doszedł do wniosku, że jego własna matka musiała mieć go za kompletnego idiotę, siląc się na takie kłamstwo bez większego przygotowania. A on, faktycznie zjawiając się w Igok, może i potwierdził jej przypuszczenia. Teraz tylko, po raz pierwszy w całym swoim życiu, był ich tak bezpośrednio świadom.

— Wracając do tematu twoich teściów. — Jego matka nie dawała za wygraną.

Jeongguka nie interesowało jednak nic, co miała mu w tym temacie do powiedzenia.

— Nie udawaj, że zależało ci na relacji z rodzicami Shinhye. Nigdy się specjalnie nie lubiliście. Ty i ojciec od początku byliście do nich uprzedzeni — mruknął.

— I co z tego? W oczach Boga jesteśmy rodziną i zostaniemy nią do grobu! Gdy martwiliśmy się z ojcem o ciebie, to szukaliśmy wszelakich dróg kontaktu i własna rodzina tak podle nas potraktowała! Zresztą, tu nie chodzi o nich, tylko głównie o ciebie, jesteś naszym jedynym dzieckiem — wyjaśniła, a jej głos nagle stał się tak ochrypły, że Gguk poczuł, jak trze o skórę jego twarzy. — Nie chcemy, żebyś znowu zboczył na złą drogę. Chociaż wszystko wskazuje na to, że już za późno. Dlatego cię tu sprowadziłam.

Od przekroczenia progu rodzinnego domu w jakimś sensie wiedział, że całe to pobicie ojca było tylko blefem i marną przykrywką, ale i tak poczuł falę złości, która oblała go od stóp do głów. Wypełniła też niby-miskę w siedzisku, a on podniósł się ku górze, przez co zakręciło mu się w głowie.

— Czyli ojcu nic nie jest?

— Naprawdę został pobity — burknęła pani Jeon. — Wiem, że masz nas za najgorszych, ale nie skłamałabym w takiej sprawie.

— Nie wierzę ci. — Jeongguk rozprostował palce, chcąc jakoś dać upust negatywnym emocjom, które w nim wzbierały.

Złość była czymś, co od rozpoczęcia terapii znalazło w nim żywiciela. Złościł się częściej, niż kiedykolwiek w życiu, a gdy miał konkretny powód, to robił to szczerze i z pasją.

— Naprawdę. — To powiedziawszy, jego matka zacisnęła dłonie w pięści i również wstała. — Ojciec działał dla twojego dobra. Przez ciebie dostał w twarz.

— Przeze mnie? Przecież ja nawet nie wiem, o co chodzi — żachnął się, po czym agresywnie przyłożył prawą dłoń do czoła. — Zresztą, chrzanić to. Poważnie, powiedz mi, gdzie on jest? Masz zamiar unikać tego pytania, czy w końcu przejdziemy do sedna, bo, szczerze mówiąc, nie mam na to wszystko czasu...

Cisza przeplatana kakofonią wściekłych oddechów, która nastąpiła po jego żądaniu, trwała zaskakująco długo. Z ust matki Jeongguka kilkukrotnie wydostał się niezrozumiały bełkot, zanim nie rozejrzała się dookoła, a nie znalazłszy niczego, co mogłoby jej pomóc, wygłosiła sztampowe:

— Nie pyskuj!

Przypominała wtedy nieśmieszną parodię tego, czym była dla Jeongguka przez ostatnie trzydzieści lat życia. Pomimo strachu i załamania własną, słabą wolą oraz naiwnością, przez które w ogóle wrócił do Igok, prawnik z nieprzyzwoitym niemalże zadowoleniem uświadomił sobie, że apodyktyczna kobieta, która do ostatka zrujnowała mu życie, była tak naprawdę tylko niską, starą krzykaczką.

Niemniej jednak nie wiedział jeszcze, czy bardziej go to pocieszyło, czy wkopało w głębszy dołek.

— Nie jestem dzieckiem, nie mów mi, kiedy mogę, a kiedy nie mogę mówić — powiedział więc, palcem wskazującym odciągając kołnierz koszulki od szyi. Trochę ciężko mu się oddychało. — Jestem dorosły i, cholera jasna, chociaż raz w życiu mnie tak potraktuj!

— Zamiast kłapać jęzorem, lepiej powiedz mi, czemu znowu zadajesz się z tym kryminalistą? — W jej spojrzeniu dało się wyczytać, że stopniowo ogarnia ją amok.

Chwytała się czegokolwiek, co pomogłoby jej wysunąć się na prowadzenie w wyimaginowanym biegu o zwycięstwo w kłótni. Nienawidziła przegrywać.

— Jakim kryminalistą? — zapytał Gguk, szczerze zbity z pantałyku.

Zanim usłyszał odpowiedź, głośny pisk drzwi do składzika w przybudówce za domem odwrócił ich uwagę od prowadzonej dyskusji.

— To ojciec — mruknęła pani Jeon, ale jej syn nie potrafił już bawić się w kotka i myszkę.

Nie miał na to ani psychicznej, ani fizycznej siły.

— Przestań kluczyć i powiedz mi prawdę, o co tu chodzi? W co znowu gracie? O jakiego kryminalistę chodzi?! — Wyrzucił ręce w powietrze.

Kobieta zamknęła jednak usta na cztery spusty i uśmiechnęła się prawie że niezauważalnie, gdy jej mąż w końcu wszedł do domu. Przeklął pod nosem, potykając się o torbę podróżną Jeongguka pozostawioną w wąskim korytarzu, a gdy tylko znalazł się w salonie, obdarował syna obojętnym spojrzeniem. Na dłoniach miał materiałowe rękawice, a na plecach roboczą kurtkę.

Prawnik dostrzegł wtedy, że jego ojciec wcale nie wyglądała na dotkliwie pobitego, czym ostatecznie potwierdził swoje podejrzenia. Miał żółknącą już śliwę pod lewym okiem i zadrapanie przy linii szczęki pod prawym policzkiem, ale to by było na tyle. Ktoś faktycznie go uderzył, ale zdawało się, że tylko raz, a porządnie. Gguk nie mógł powstrzymać się od pełnego wzgardy uśmiechu.

— Kto mieczem wojuje — wydukał, odruchowo dotykając własnego policzka. — T...Ten od miecza ginie, ha?

Nie miał pojęcia, skąd znalazł w sobie odwagę, by to powiedzieć, ale zrobił to i nie było odwrotu. Co więcej, czuł się po tym tak dobrze, że aż musiał się lekko uśmiechnąć. Widok siniaka na twarzy własnego ojca dawał mu nieopisaną satysfakcję.

Jeon Jeongguk, wyrodny syn. Nierealne.

— Słucham? — warknął jego ojciec, jednocześnie skopując ze stóp swoje znoszone buty.

Pachniał mokrym drewnem i dymem z fajki.

— Gdzie byłeś? — zapytał go Gguk, udając, że wcale nie rzucił wcześniej prowokującego komentarza. — Słyszałem, że jesteś na łożu śmierci... Że pobili cię na amen. A tu proszę, normalnie wychodzisz z domu i... Właśnie? Robisz, przepraszam, co?

— Dorzuciłem do pieca w kanciapie i przygotowałem drewno na jutro. Zrobiło się zimno, więc chciałem mieć na zaś na rano, żeby była dla naszej trójki ciepła woda do kąpieli. Czekałem na ciebie z matką, to i tak nie miałem nic lepszego do roboty. Zresztą, nie interesuj się tak, bo dostaniesz kociej mordy — warknął. — Siadaj na fotelu, mamy do pogadania — dodał, wchodząc w głąb salonu i rzucając ubrudzoną kurtkę na podłogę.

Jeongguk podrapał się po skroni, po czym pokręcił głową sam do siebie na myśl o tym, jak podobnych miał do siebie rodziców i jak bardzo, bardzo tego nie znosił. Nie usiadł mimo wszystko po raz drugi. Zamiast tego stanął za oparciem fotela, przybierając na wpół defensywną pozycję.

— O czym mamy do pogadania? — zapytał ojca, unosząc brwi. — Jeżeli już ściągnęliście mnie tu podstępem, to niech to lepiej będzie coś godnego uwagi...

— O tym zboczeńcu — ten odparł niemalże od razu, nagle wymijając stolik przy kanapie i wchodząc do kuchni.

— Do cholery jasnej, jakim? Jakim?!

Pan Jeon zgarnął swoją fajkę i zaczął przygotowywać ją do kolejnego odpalenia. Podczas gdy kruszył płatek tytoniu, odpowiedział wymijająco:

— Składam przeciwko niemu pozew.

— Przestańcie mówić do mnie pieprzonymi krzyżówkami — wydukał Jeongguk, a w głowie miał taki mętlik, że można by było zwinąć go w kłębek, a potem utkać z niego piekielnie gryzący, zimowy sweter. — Jakim... Zboczeńcu? Jaki pozew?

— Tym, który zrobił ci krzywdę. Tym samym, który cię zepsuł. Nigdy nie powinienem był mu odpuścić. — Mężczyzna prędko uporał się z nabiciem oraz odpaleniem fajki, i już chwilę później palił, oparty o framugę przejścia między kuchnią a salonem.

— Nie możesz mówić o Yoongim... — zaśmiał się panicznie prawnik.

— Dokładnie o nim mówię, synu.

Tego Jeongguk kompletnie się nie spodziewał. Przed oczami mignęły mu miękkie niczym jedwab czarne włosy, opadające kaskadami na wyrzeźbione ramiona oraz wplecione w przyozdabiający je wianek maki i chabry. Odpoczywający na kwiecistej łące Yoongi uśmiechał się do niego perliście, zachęcając go przyjaznym gestem dłoni do tego, przy przysiadł obok.

Jak ktoś taki mógł go zepsuć? Być zboczeńcem? Nie. To niemożliwe.

— Tato... Dlaczego go pozywasz? — Zakrztusił się powietrzem.

Żałował, że jednak nie usiadł, bo nogi miał jak z waty.

— Bo to on najpierw sprowokował twojego ojca, a potem rzucił się na niego z pięściami — wtrąciła się jego matka, a Gguk obrócił głowę w jej stronę, niczego nie rozumiejąc. — Byłam tam świadkiem i wszystko potwierdzę. Zresztą, było tam więcej ludzi. Wszyscy widzieli. Oczekujemy, że będziesz reprezentował nas w sądzie. Nie stać nas na innych prawników.

Każde ze słów matki uderzało Gguka niczym pocisk, raz po raz i to w same czułe miejsca.

— C...Co? Jak to? To Yoongi cię... pobił? — Zamrugał kilkakrotnie, lustrując ojca wzrokiem.

— Wyglądasz na przejętego. Czyżbyś miał z nim kontakt? Znowu? — odparł, uśmiechając się zagadkowo. Wypuścił tytoniowy dym przez nos. — Niczego się nie uczysz? Naprawdę chcesz dla siebie potępienia? Dla nas wiecznego wstydu? Do tego dążysz?

— Po prostu powiedz mi wprost, czy Yoongi cię uderzył?

— Sprowokował mnie, zrównując cię do tych... Obrzydliwych wynaturzeń. Chciał doprowadzić mnie do szaleństwa, także w samoobronie uderzyłem go pierwszy, a on rzucił się na mnie. Ale to nie ma znaczenia. Zrobię wszystko, żeby już na stałe stracił pracę i pożałował, że sprowadził cię na manowce. — Pan Jeon, albo odurzony oparami z fajki, albo po prostu odrealniony, mamrotał pod nosem, nie zdając sobie sprawy, jak niedorzecznie brzmi.

Zapewne nigdy nie dane było mu przejrzeć na oczy, gdy jego żona przytakiwała mu maniakalnie.

— W samoobronie? — pisnął z zażenowaniem Gguk, stając się tym samym jedynym głosem rozsądku z całej ich trójki. — Nie bije się kogoś w samoobronie, gdy nie... Co?! Czy ty siebie w ogóle słyszysz?! — Przerwał własną wypowiedź, czując, że jego szare komórki, i tak wymęczone już farmakoterapią, dokonują na sobie samobójczych aktów.

Odliczył w myślach do dziesięciu, co, na szczęście, jeszcze potrafił.

— Nie zastanawiaj się nad tym. Jutro porozmawiamy o tym, jak najlepiej podejść do sprawy, żeby z twoją pomocą ojciec wygrał w sądzie, a potem... — Matka Jeongguka podeszła do niego, gdy ten nadal stał tam jak słup soli, próbując zrozumieć absurd całej tej sytuacji. — A potem zabierzemy cię do kościoła i przedstawimy naszemu nowemu proboszczowi. To świetny facet i zna kilka miejsc, gdzie możesz uzyskać pomoc. Prawdziwą i skuteczną tym razem, mam nadzieję...

— Nie! — Jeongguk odepchnął ją znienacka, nie mając kontroli nad własnym ciałem.

Kobieta zachwiała się, a jej mąż upuścił fajkę na ziemię, po czym podbiegł do niej i złapał ją w ostatniej chwili, zanim upadła na stolik.

— Ty... — warknął na syna, gdy już pomógł żonie stanąć na nogach. — Podnosisz rękę na własną matkę? Tak cię wychowałem?!

— Nawet się do mnie nie zbliżaj! — ryknął Gguk, robiąc kilka kroków do tyłu. Podeptał przy tym po kurtce ojca, ale zignorował szorstki, zapewne ubrudzony ziemią materiał pod stopami. — Oboje... Oboje jesteście chorzy na głowę. Kompletnie, nieodwracalnie chorzy!

— Nie waż się nawet powiedzieć ani słowa więcej! Bo sam cię uciszę!

— Zamknij się! — Jeongguk uciszył czerwonego ze złości ojca, wyciągając ręce do przodu. — Jesteście niepoważni! Chorzy! Nie wierzę, że rzuciłeś się na Yoongiego... Dlaczego nie... N...Nie możecie chociaż j...jemu dać spokoju?! Zrobiłem wszystko... Wszystko, czego c...chcieliście! Obiecaliście dać mu spokój! Obiecaliście! — Po tych słowach dopadł do przedsionka i w pośpiechu zaczął nakładać swoje buty.

— Jeongguk, przestań natychmiast! — Jego matka, nadal roztrzęsiona, próbowała go zatrzymać. — Posłuchaj nas, my wiemy, co dla ciebie dobre. Ale musisz nam pomóc, musisz nas wysłuchać...

— Chcecie, żebym bronił was w sądzie?! Po tym, jak nękaliście k...kogoś, kto absolutnie na t...to nie zasłużył?! — Zaśmiał się maniakalnie, walcząc ze sztybletami. Jego stopy zdawały się puchnąć wprost proporcjonalnie do narastającej złości. — Z...Zdradzę wam sekret! Możecie się pi...pierdolić!

Wstał, założywszy obuwie po relatywnie długiej batalii, a skóra palców jego dłoni jarzyła się dokuczliwą czerwienią po tym, jak uciskał je piętami, nie mając do pomocy łyżki do butów.

— Mam znowu pokazać ci, jak masz traktować ojca i matkę? — Pan Jeon zacisnął dłoń w pięść i ruszył w kierunku syna.

— Jestem chujowym a...adwokatem! Najgorszym na całym, k...kurwa, półwyspie! — Krztusił się własnymi słowami. — Prawniczy n...nieudacznik, nic nie p...potrafię! Co w...więcej! — Dodał, gdy jego ojciec znajdował się od niego na niepełne wyciągnięcie przedramienia. — P...Prędzej nasram we w...własne dłonie i z...zaklaszczę, niż będę b...bronił w sądzie takich l...lunatyków, jak wy. Zniszczyliście moje życie. Tacy j...jak wy... Zniszczyli o w...wiele więcej żyć — dodał, przywołując w pamięci Soo oraz brata Berniego, o którym terapeuta opowiadał mu od czasu do czasu. A to tylko kropla w morzu innych ofiar.

Jeongguk dobrze wiedział, że nie pomagał nikomu, wykrzykując swoją tyradę; nie odwracał biegu czasu, nie przywracał nikogo do życia, ani nie usuwał niczyich traum. Z pięścią ojca uniesioną na idealnej wysokości, by po raz kolejny sprezentować mu podbite oko, starał się wywalczyć coś tylko dla samego siebie. Czuł, że jeżeliby nie krzyczał, to nie zagłuszyłby natrętnego głosu w swojej głowie, który na nowo zrobiłby z niego żywego trupa, wysysając do ostatniej kropli to, co ludzkie. Ponadto, wściekłość magicznie sprawiała, że wracało do niego człowieczeństwo. Zaczynał lubić prostotę bycia, a nie tylko egzystowania.

— Ggukie... — Pani Jeon przestąpiła z nogi na nogę, po czym zacisnęła powieki, wybuchając płaczem. — Co oni ci zrobili... Nie powinniśmy z ojcem nigdy puszczać cię... Tam. Gdziekolwiek. Proszę cię, daj sobie pomóc...

— Och, zamknij mordę, wariatko! — Jeongguk zacisnął palce we włosach, po czym pociągnął za nie, manifestując swoją niemoc. Podświadomie liczył na to, że zostanie zrozumiany, ale tam, gdzie się znajdował, nie było miejsca na empatię. Każdy centymetr zajmował albo smród tytoniu, albo totalna ciemnota. Szybko więc przestał, otrzepując dłonie z pojedynczych kosmyków. — N...Nic tu po mnie — wyszeptał, rozluźniając palce i czując, jak skóra jego głowy odpuszcza, a wyraziste, wywołane huśtawką emocji zmarszczki na twarzy wygładzają się stopniowo. — Idźcie do diabła, z...zasrani obłąkańcy.

Odwrócił się na pięcie, kompletnie ignorując dyszącego mu w twarz ojca, który nadal jeszcze nie przeprocesował obelg, jakie padły z ust jego syna. Zajęło mu to dłuższy moment; może ze zmęczenia, a może z szoku, że ten był do czegoś takiego zdolny.

Ta niecała minuta wystarczyła jednak Jeonggukowi, by założyć na siebie płaszcz, zabrać torbę i wyjść z domku z trzaskiem drzwi tak potężnym, że aż zatrząsł zabudowaniem w posadach. Gdy wsiadł do samochodu i drżącymi dłońmi wcisnął kluczyk do stacyjki, jego płuca obkurczyły się, a on zaczął hiperwentylować. Odnalazł swój awaryjny inhalator i odchylił się na oparciu, biorąc kilka głębokich wdechów. Na oślep zablokował też zamek w drzwiach przyciskiem przy klamce, kątem oka zauważywszy, że ojciec wyszedł na ganek.

Starszy mężczyzna krzyczał, wymachiwał rękoma i siłował się z furtką, aż w końcu podszedł nawet do drzwi pasażera czarnego SUV-a i kopnął w nie, najpewniej zostawiając po sobie wgięcie w blasze.

— Dlaczego... — Jeongguk wydyszał, kładąc inhalator na fotel pasażera. — Dlaczego mnie to spotyka? — zaśmiał się cicho, po czym wyprostował się i odpalił silnik.

Jego ojciec podskoczył w miejscu i niczym furiat wybiegł przed maskę, nie chcąc pozwolić mu odjechać. Uderzał w nią pięściami i krzyczał, a Gguk, zirytowany hałasem, w międzyczasie po prostu odpalił sobie radio, w którym nadal znajdowała się płyta Fleetwood Mac. Przekręcił głośność na maksa, a Landslide rozbrzmiało w całym samochodzie, zapewne wypływając też na zewnątrz między uszczelkami, jak na lawinę przystało.


Oh, mirror in the sky

What is love?

Can the child within my heart rise above?


Włączył długie światła, a jego ojciec coraz mocniej uderzał w maskę.



Can I sail through the changin' ocean tides?

Can I handle the seasons of my life?


Klakson rozbrzmiał, gdy uderzył dłonią w kierownicę, ale pan Jeon ani drgnął. Matka Jeongguka wybiegła z domu, wykrzykując coś przez łzy.


Well, I've been afraid of changin'

'Cause I've built my life around you


Jeongguk nacisnął na pedał gazu ze skrzynią biegów na luzie. Silnik zaryczał, co w końcu sprawiło, że jego ojciec, wymęczony już znęcaniem się nad samochodem, z przerażeniem odskoczył na bok.


But time makes you bolder

Even children get older

And I'm getting older too



Jeongguk wykorzystał okazję, przerzucił bieg na jedynkę i odjechał z piskiem opon, zostawiając za sobą tumany kurzu, maskujące pierwsze płatki śniegu, które właśnie zaczęły opadać na ziemię w powolnym, zimowym tańcu.


Take my love, take it down

Climbed a mountain and turned around

And If you see my reflection in the snow-covered hills

Well, the landslide will bring you down

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top