Rozdział 16




Praca, mówisz?

Praca.

Jaka praca?





Prędkość, z jaką Jeongguk uciekał z prokuratury poprzedniego dnia, dała mu się we znaki, gdy późnym popołudniem wychodził z gabinetu psychiatry. Zakwasy w łydkach sprawiły, że ledwo doczołgał się do nadziemnej stacji metra. W głowie szumiało mu od leków, przez co rozgrywka szachów w ogóle mu nie szła, a rozmowa z Berniem okazała się mdła i jałowa.





To długa historia.

Za długa, by zdradzić mi szczegóły?

Idiotyczna, nie warta zdradzania czegokolwiek komukolwiek.






Wszedł do wagonu, który akurat podjechał na Ttukseom. Prawie zderzył się przy tym z powłoką z pleksiglasu, oddzielającą tory od pociągu. Ten był pełen ludzi, więc kilkanaście par oczu widziało, jak prawnik w ostatnim momencie obraca się w niezdarnym piruecie, prawie że wpadając do środka.

Chcąc uniknąć dalszych spojrzeń, Gguk przystanął przy ostatnim, pustym, ciemnogranatowym miejscu dla starszych osób, po czym usiadł na nim bezceremonialnie, czując, jak uginają się pod nim kolana. Kolejnych kilka osób zmierzyło go tym razem nie rozbawionym, a karcącym spojrzeniem, ale nic sobie z tego nie zrobił. Czuł się tak źle, że równie dobrze mógłby być emerytem.





Och, okej. Rozumiem. Chcesz o niej porozmawiać?

Nie, po prostu jestem wkurwiony i musiałem... Musiałem to komuś powiedzieć.

Wkurwiony... Rozumiem, że bierzesz leki?

Biorę. Po co miałbym tu przychodzić, jakbym ich nie brał?






Palce lewej dłoni dziwnie bolały go od przesuwania apatycznie figur na szachownicy, a gojąca prawa była dziwne drętwa, toteż miał ochotę wysiąść na następnej stacji i tak położyć się na torach, by uciąć sobie obie na wysokości nadgarstków. Wszystko działało mu na nerwy i nie wiedział, czy to przez nagłą, zupełnie nietaktowną propozycję Seokjina, czy fakt, iż jego największy sekret już definitywnie nie był tylko jego.





Xanax czasem tak działa.

Powoduje wkurwienie?

Między innymi.

Co jeszcze?

Senność.

Miałoby to sens.

Mam nadzieję, że nie przyjechałeś samochodem?

Nie... Ale będę mógł, jak już się przyzwyczaję, prawda?

Nie bardzo, Jeongguk.

Nawet jak zagoi mi się dłoń?

Nawet. Samochód odpada do czasu zmiany leków.





Na stacji Seongsu wagon opróżnił się nieco, toteż Jeongguk przesiadł się na inne miejsce, chcąc uniknąć sztyletów, które co chwila ktoś wbijał w niego wzrokiem. Odzwyczaił się od jazdy komunikacją miejską. Prawie zapomniał, jak pełni osądów byli wszyscy dookoła.

Chcąc ułatwić sobie i tak niekomfortową już podróż upewnił się, że wcisnął się na wolne miejsce między dwiema kobietami.





I tak już na ile? Na tygodnie? Miesiące?

Nie będziesz brał Xanaxu miesiącami, spokojnie.

A jak długo?

Miałem już setki pacjentów, którzy też go brali. Z doświadczenia... Odpowiedź brzmi, nie wiem. Nic nie będę ci obiecywał.





Jedna z kobiet miała na uszach słuchawki, które grały tak głośno, że Gguk mógł delektować się unikatowym tembrem głosu Park Hyoshina razem z nią, pomimo głośnego szumu kół sunących po torach. Druga zaś czytała "Nieznośną lekkość bytu" Kundery, ale bazując na jej minie, można było stwierdzić, że raczej walczyła z tą książką, aniżeli czytała dla przyjemności.





A jak już będziesz wiedział, to co potem?

Opowiem ci, jak już się dowiem. Nie jestem cudotwórcą.

A więc co my tu robimy?

My? My, Gguk, gramy w szachy.





Prawnik fuknął pod nosem na samo wspomnienie, co nieco skonsternowało kobietę czytającą książkę. Na moment oderwała wzrok od tekstu, ale Jeongguk szybko zamknął oczy zawstydzony, udając, że śpi. Zmyłka dla niepoznaki szybko przeistoczyła się jednak w rzeczywistość, gdy faktycznie odpłynął. Obudził się dopiero na Sillim, siedem przystanków dalej za tym docelowym przy Seulskim Uniwersytecie Edukacji, gdzie zwykle przesiadał się w trzecią linię metra prowadzącą na jego osiedle. Zawrócił tam z tej samej stacji, na którą go wywiało.





Wchodząc w kolejny tydzień, nadal pozostawiał Seokjina bez odpowiedzi, a siebie samego siłą zmusił w środę, by dojechać na kolejne spotkanie z psychiatrą. Gabinet Berniego mieścił się kawałek drogi od jego domu, tuż przy stacji metra Ttukseom, na dwunastym piętrze jednego z kilku całkiem wysokich biurowców w okolicy. Jego metraż był niewielki, ale przez przeszklone ściany do środka wpadało tyle światła, że przestrzeń nabierała niesamowitej głębi, nawet jeżeli uposażona była tylko w niewielkie biurko oraz dwa fotele w kolorze musztardowej żółci. Co więcej, widok z tak pokaźnej wysokości rozciągał się na górzystą stolicę, oczarowując nawet Gguka, gdy ten ujrzał go po raz pierwszy.

Jeżeli prawnik akurat nie kursował na terapię terkoczącymi wagonami miejskich pociągów, to zostawał w swoim łóżku i pracował zdalnie nad małymi zleceniami znalezionymi w internecie. Zwykle w zupełności zadowalał się swoim własnym towarzystwem, ale i tak co jakiś czas Soo odwiedzał go, upewniając się, że ten wystarczająco je i dba o siebie. Dostał do Jeongguka zapasowy klucz do drzwi, więc nigdy się nie zapowiadał. Zresztą, nawet by nie mógł – Gguk wyłączył swój telefon i wrzucił go do szuflady wraz z przeklętymi dokumentami, których nadal się nie pozbył.





Lepiej wyglądasz, Jeongguk.

Czuję się tak samo, jak zwykle.





Poważna gra w szachy okazała się trudniejsza, niż myślał. Od ich pierwszej sesji Jeongguk nie pokonał Berniego w ani jednej rozgrywce, wtedy już na sto procent pewien, że w tą pierwszą, a zarazem jedyną wygraną, dał się wrobić podstępem.





Czyli jak?

Samotny, Bernie.

Samotny?





Jeongguk nie myślał już o rodzicach, którzy dosyć nagle przestali być częścią jego życia; nie myślał też zbyt mocno o nikim innym. Może to względny spokój, który w końcu zaczął odczuwać po lekach, pozwolił mu zagospodarować dodatkowy czas na myślenie, a gdy tak myślał, uświadomił sobie, jak źle potraktował Yoongiego. Był pewien, że chciał go za to przeprosić. Może nawet i zobaczyć. Coś podpowiadało prawnikowi, że gdyby chociaż spojrzał na swojego byłego chłopaka, to chyba uwierzyłby, że nie jest zupełnie sam na tym świecie.

Wspomnienia z przeszłości zaczęły wracać i to już nie tylko w snach. Gguk potrafił ot tak przypomnieć sobie o nielicznych, romantycznych schadzkach nad strumieniem, robiąc najzwyklejszą herbatę w przerwach od zdalnej pracy. Wyobrażał sobie też miękkie dłonie Yoongiego na swoich policzkach, gdy na ślepo golił się w łazience, nie kupując do niej nowego lustra po tym, jak zniszczył to pierwsze.





To idiotyczne.

Nic nie jest idiotyczne.

Chodzi o Yoongiego.

Tego, którego kochałeś?

Tak. Dlatego właśnie to trochę śmieszne.

Dlaczego?

Nie znam go, tak naprawdę. Jako dorosły człowiek... Jest mi zupełnie obcy. Ale jakaś cząstka mnie jest bez niego bardzo samotna.





Przetarł zagubioną łzę, która potoczyła się po jego policzku. Stał akurat przy kuchence, odgrzewając w garnku, przyniesioną mu przez Soo, domowej roboty zupę z pasty fasolowej i tofu. Oparł prawą dłoń o blat, czując ciągnący, niemalże pieszczotliwy ból. Za parę dni miał mieć z niej zdjęte szwy.





I myślisz, że to realnie na ciebie wpływa?

Chyba. Ale boję się.

Czego?





Jeongguk energicznie mieszał w garnku, rozchlapując zupę po całej kuchence. Jego oczy napełniały się coraz to większą i większą ilością łez, a oddech przyspieszał. W pewnym momencie niemalże rzęził, czego tak naprawdę nie słyszał, bo dzwoniło mu w uszach.





Każdego dnia biorąc leki...






Schował twarz w dłonie, pozostawiając bulgoczącą zupę na rozgrzanym do czerwoności palniku. Sesja terapeutyczna z tamtego dnia była dla niego czymś niesamowicie przerażającym. Miał wrażenie, że tam, w fotelu, przed zestawem figur szachowych, nie siedział on, tylko ktoś inny.

Przykucnął, po czym oparł lewą dłoń o kuchenne szafki, nie chcąc stracić równowagi.





Każdego dnia biorąc leki, boję się, że naprawdę wrócę do starego siebie; że to wszystko, z czym tak długo walczyłem, wróci. Boję się, że znowu zacznę czuć to, co czułem do niego kiedyś.

Boisz się kochać mężczyzn?








I tak stracił równowagę. Opadł na bok, czując zapach palącej się zupy, a może garnka. Musiał siedzieć na kuchennych płytkach naprawdę długo.





Przepraszam, Jeongguk. Może napijesz się wody, a o tym porozmawiamy innym...

Boję się, że to właśnie jego znowu będę kochał! A wtedy już naprawdę zostanę sam. Bo on już mnie nie zechce. Nie chce mnie nikt, rozumiesz?





Wcisnął lewą pięść w usta na tyle, na ile potrafił. Szlochał jak małe dziecko, ukradkiem zerkając w kierunku szafki, w której trzymał Xanax.





Słyszę cię, Jeongguk. Oddychaj...

Nie mów mi, żebym oddychał! Nie masz prawa mówić mi, co mam robić tylko dlatego, że umarł twój brat! Jego nie uratowałeś, a Soo... Soo nie przeszedł tego, co ja!

Gguk...

Było mi dobrze tak, jak było, ale musiałem spotkać jego, a potem Soo, a potem ciebie... Nie chcę tego. Mam dosyć. Boję się, mam dosyć... To wszystko to jakiś absurd, jakaś zemsta wszechświata. Ale za co? Za co?!





Zaraz po tym wszystkim uciekł. Uciekł od Berniego tak samo, jak od Seokjina czy Yoongiego. Zaciskając zęby na własnych knykciach, zaczął się śmiać. Jak mógł od tak odgrzewać sobie zupę, gdy życie waliło mu się na głowę?

Nie chciał już niczyjej pomocy; nie miał bowiem pojęcia, że zwał gruzu, który nazywał swoją egzystencją, mógł przygnieść go jeszcze bardziej. Kompletnie się na to nie przygotował.


* * *


Ostatnie dumnie prezentujące się słoneczniki skomponowane z zielonym santini oraz kilkoma gałązkami eukaliptusa o obłych listkach czekały na odebranie przez klienta w wazonie. Wlana do niego odrobina wody rzucała na ścianę obok błękitne, migoczące refleksje. Yoongi właśnie skończył przepasać ową wiązankę grubą, pomarańczową wstążką i zabrał się za sprzątanie drobinek i innych odpadków z roboczej lady, gdy drzwi do kwiaciarni otworzyły się, a Kim Taehyung wszedł do niej niemalże z kopa,

— Kogo moje piękne oczy widzą! — zwołał, stając w progu.

— Zamknij te drzwi, wpuszczasz zimno do środka. Zresztą, kogo innego miałbyś niby uświadczyć? Ja dosłownie tu pracuję — warknął Yoongi, chowając podbródek w wysoki kołnierz brązowego golfu.

Jesień zawitała do Korei już na dobre, a tamten czwartek zdecydowanie wszystkich o tym uświadomił. Tae jednak nie wydawał się przejmować, ubrany dosyć lekko w stosunku do warunków pogodowych.

— Mój tatuaż w końcu zrzucił ostatnią warstwę skóry — pochwalił się, a Yoongi zmarszczył brwi.

— Za dużo informacji, stary. Liniejesz czy nie, nie obchodzi mnie to.

— Jestem gotów zrobić sobie kolejną dziarę, o to mi chodzi — dodał, a Yoon prychnął pod nosem, zgarniając kilka obrzynek gałązek do wnętrza dłoni i wyrzucając je do niewielkiego kosza. — Przyniosłem ci kawę. — Taehyung uniósł reklamówkę, której ten wcześniej nie zauważył.

Przez jej przejrzystą folię widać było kubek z lodem oraz plastikowy worek z kawą, którą należało do niego wlać. Yoongi wywrócił oczami.

— Pogrzało cię? Mrożona kawa? W taki ziąb? Sam sobie ją wypij — burknął, a Taehyung i tak postawił foliówkę na blacie przy kasie, po czym oparł się o niego łokciem.

— To na poprawę humoru, najwidoczniej słusznie. Zabijasz wzrokiem.

— Angina nie jest mi potrzebna, by podnieść się na duchu.

— Anginą nie zarazisz się od picia zimnych napojów — poprawił go Taehyung. — Skąd ci to przyszło do głowy?

— Od kiedy masz dyplom medycyny?

— Od kiedy jesteś taki zgryźliwy?

— Od zawsze, Tae. Powinieneś to wiedzieć — wymamrotał, po czym odsunął na bok wazon ze świeżo skomponowaną wiązanką.

Taehyung zmierzył ją wzrokiem.

— Gdybym cię nie znał, to nigdy nie uwierzyłbym, że taki ponurak jak ty jest w stanie sklecić coś tak uroczego. — Dotknął palcami płatków jednego ze słoneczników, a Yoongi uderzył go karcąco w wierzch dłoni. — Ała! — Taehyung zaczął dmuchać na czerwieniącą się w zastraszającym tempie skórę.

— Ile razy mam ci powtarzać, że masz niczego nie dotykać, jak tu przychodzisz? — syknął przez zaciśnięte zęby Yoon. — Nie mam czasu ani słoneczników na zbyciu, by cokolwiek naprawiać.

— Moja wina, przepraszam. — Taehyung uniósł rozpostarte dłonie w obronnym geście, wciąż robiąc kwaśną minę. — Po prostu zastanawiałem się, jak się masz. To wszystko. Jeżeli nie chcesz mnie widzieć, to zabiorę kawę i już mnie...

— Zostaw — odparł, zaciskając pięść na podarowanej mu chwilę wcześniej reklamówce.

Wyjął z niej kubek z lodem i przyjrzał się kostkom, które stopiły się ze sobą w jedną, sporych rozmiarów masę. Westchnął, po czym otworzył wieczko i wlał do niego kawę z owsianym mlekiem z plastikowego opakowania. Z dna foliówki wydostał też słomkę, którą włożył do kubka pod dosyć specyficznym kątem, bo nie było szans, by ta przebiła się przez zbrylony lód. Upił łyk, po czym uśmiechnął się do Taehyunga sarkastycznie, ukazując mu przy tym wszystkie swoje zęby.

— Smaczne? — zapytał.

— Całkiem — potwierdził Yoongi.

— Jesteś mi wdzięczny?

— Jeżeli chcesz, to pozwolę ci tak myśleć — wzruszył ramionami, pociągając więcej kawy przez słomkę z głośnym siorbnięciem.

— W takim razie... W ramach wdzięczności może zechcesz porozmawiać ze mną o tym kimś, w kim byłeś zakochany, a kto wrócił do twojego życia i... — zaczął znienacka Taehyung, ale Yoongi szybko go uciszył:

— Obiecałeś już nie gmerać. Zresztą, nie jestem przekupny. — To powiedziawszy, odechciało mu się już słodkiego jak diabli latte.

Na samą myśl o Jeongguku coś zabolało go w klatce piersiowej, ale starał się nie dać tego po sobie poznać.

Nie zmieniało to jednak faktu, że ilość czasu, jaka minęła od ich ostrej wymiany zdań bez jakichkolwiek wyjaśnień, zabijała go od środka. Była trochę jak papierosy – Yoongi myślał o tym wszystkim po trochę każdego dnia, ciut, ciut i ciut. Gdyby dusza mogła mieć raka, zapewne niedługo padłby od niego jak długi.

— Ale nie potrafię. — Nie dawał za wygraną Taehyung, przyczyniając się do pogłębiającego się, ponurego nastroju Yoongiego.

— Okej. Ostudzając twój zapał, powiedzmy, że już mi lepiej. Umówiłem się nawet z kimś na dzisiaj, żeby zabić smutki — mruknął na odczepne, a Tae uśmiechnął się krzywo, opierając się ramieniem o stojak z ozdobami.

Yoongi już chciał go ofukać, ale stwierdził, że sobie odpuści.

— To akurat mi się nie podoba — stwierdził cicho jego przyjaciel, zerkając zagadkowo na sufit.

— Bo? — Yoongi zmarszczył brwi. — To z kim uprawiam seks, nie ma większego znaczenia. Nigdy nie miało.

— Złamanego serca nie zakleja się byle kuta...

— Złamanego serca? — przerwał mu Yoon, prawie krztusząc się kawą. — O czym ty mówisz, Taehyung?

— Okej, okej. Już się zamykam, nie moja sprawa — burknął, bawiąc się czerwoną wstążką zwisającą ze szpulki przyczepionej do stojaka. — Nie wyciągnę cię więc dzisiaj na wspólną kolację, jak mniemam?

— Może jutro — zaproponował, niejednoznacznie zgadzając się z jego założeniem. — Mam wolne, więc jak dla mnie, to możemy pójść nawet na obiad. Pasuje?

— A wstaniesz?

— Nie planuję pieprzyć się do białego rana. Zresztą, to typek z jakiegoś miasteczka nieopodal, więc zdążę wrócić na czas. Nawet dam radę się umyć, żeby nie pachnieć seksem. Jeszcze będziesz mi zazdrościł, bo twoja pogoń za typkiem od RedBulla nie idzie najlepiej, jak mniemam — roześmiał się bez humoru Yoongi, po czym nagle spoważniał, gdy w progu kwiaciarni zauważył mężczyznę, od którego parę dni wcześniej odbierał zamówienie na słonecznikowy bukiet.

Po jego minie można się było domyślić, że przysłuchiwał się ich wymianie zdań o kilka słów za długo. Yoongi zarumienił się nieco, wskakując za ladę i nieporadnie wrzucając kubek z resztką kawy i sporą ilością lodu do kosza na odpadki. Ten huknął, obijając się o jego metalowe ścianki oraz dno.

— Dzień dobry — wydukał. — Pan Park, prawda? Pana wiązanka już czeka, należy się czterdzieści tysięcy wonów... — dodał, wstukując cenę w kasę.

Taehyung z kolei kulił się w prawie że w pas, hamując chichot, który wręcz pchał się na jego usta.


* * *




Soo pojawił się w mieszkaniu Jeongguka jak co środę, odwiedzając go po swojej zmianie w szpitalu. Ten przywitał go w drzwiach jak gdyby nigdy nic; na twarzy miał półuśmiech, ale jego opuchnięte powieki zdradzały, iż płakał.

— Coś się stało? — zapytał go lekarz, zdejmując z pleców swój płaszcz.

Nigdy bezpośrednio nie dopytywał o spotkania z psychiatrą. Rozmawiał o nich z Jeonggukiem tylko wtedy, gdy ten sam zaczął temat. Wiedział z autopsji, że na początku wszystko było naprawdę trudne, dlatego też poświęcał swój własny, wolny czas, by spędzić go z Jeonem. Jego partner to rozumiał, sam nie raz odbierał go z mieszkania prawnika późnym wieczorem i zabierał do domu.

— Rezygnuję z tej całej terapii — oznajmił mu Jeongguk, a Soo przystanął w miejscu, biorąc nagły, głęboki oddech.

Dopiero wtedy poczuł przykry zapach przypalonego garnka.

— Ach tak? — szepnął. — Rozumiem. W porządku.

— Nie jesteś z...zły? — Gguk wyglądał na zaskoczonego.

Soo wzruszył ramionami, po czym wszedł do kuchni i westchnął, zauważywszy w zlewie garnek ze spalonym na węgiel dnem i przyklejonymi do niego resztkami tofu

— Zły jestem, że spaliłeś moją zupę. Rozumiem, że nic dzisiaj nie zjadłeś? — zapytał, otwierając lodówkę i bez zaskoczenia odnajdując w niej połowę jabłka oraz niedojedzony jogurt. — Chyba naprawdę będę musiał zabrać cię na zakupy. Przynoszę ci wałówkę, ale musisz sam zacząć o siebie dbać.

— To nie ma s...sensu, Soo...

— Nie musisz widywać się z Berniem. Od początku nikt nie miał zamiaru cię do tego zmuszać. Mówiłem ci, że będzie ciężko — odchrząknął Soo, wyciągając z kieszeni spodni swój telefon. — Ale musisz jeść.

— Z...Zaraz... — Jeongguk przełknął ślinę, zaciskając usta w cienką linię. — Nie rozumiem. Powinieneś... Powinieneś być zawiedziony.

— Czym?

— Tym, że s...się poddałem.

— Ale nie jestem — wyjaśnił cicho. — Jeżeli to dla ciebie za dużo, nie możesz robić tego na siłę i ja... Ja naprawdę to rozumiem — dodał szczerze.

W międzyczasie znalazł online najbliższą knajpkę ze smażonym kurczakiem, po czym zamówił dwie porcje przez jej stronę internetową. Jeongguk wpatrywał się w niego otępiałym wzrokiem.

— Nie chcę, żebyś r...rozumiał.

— Słucham? — Soo przekrzywił głowę na bok, odkładając telefon na blat.

— W...Wolałbym, jakbyś na mnie nakrzyczał. Do tego j...jestem przyzwyczajony.

— Do krzyku? A po co miałbym to robić?

Gguk zamknął oczy, wziął głęboki oddech i przez krótką chwilę układał sobie w głowie odpowiedź. Jego plan szybko jednak spalił na panewce, bo, po raz wtóry tamtego dnia, zalał się łzami.

— Moi rodzice... Jak ojciec m...mnie lał albo gdzieś... Albo g...gdzieś zamykał... Albo jak w o...ośrodku... Było mi o wiele łatwiej — niemal wykrzyczał, zaciskając dłonie w pięści. — O wiele ł...łatwiej, Soo. Teraz sam nie wiem, czy t...to, co robię j...jest dobre czy z...złe. Jak m...mam się zmienić, kiedy ja nic n...nie wiem? Jakbyś na mnie n...nakrzyczał, to w...wróciłbym... W...wróciłbym tam, do B...Ber...

— Shh, już rozumiem — wyszeptał Soo, podchodząc do Jeongguka i wyciągając ku niemu dłonie.

Sam na początku terapii z Berniem przechodził kryzys, ale niczym nie przypominał tego, z czym właśnie zmagał Jeongguk. Byli tak podobni, ale jednocześnie tak różni... Soo na początku łudził się, że jego rady i doświadczenie będą dla prawnika niezastąpione.

Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że było zupełnie inaczej.

— Nie dam sobie r...rady, Soo. — Jeongguk pokręcił głową, ignorując jego wyciągnięte dłonie. — Nie dam sobie rady, p...przysięgam.

— Ja wiem, że sobie poradzisz. Dobrze? Przejdziemy przez to razem. Ty i ja. Okej? — wyszeptał, a jego oczy również zaszły łzami.

Żywy ból, przez który przechodził Gguk, dotykał i jego samego. Mimo iż lekarz od lat trzymał swoje demony na wodzy, to namacalne cierpienie, którego był świadkiem, przypominało mu, jak długą drogę sam przeszedł, by wyjść z niego w jednym kawałku.

— Przepraszam — wycharczał Jeongguk, łapiąc Soo za jego prawy nadgarstek. — J...Jestem beznadziejny.

— Nie jesteś — szepnął w odpowiedzi mężczyzna, pozwalając sobie zrobić krok bliżej i położyć dłoń na jego prawym ramieniu w kojącym geście.

Stali tak chwilę, póki pociągnięcia nosem Jeongguka nie straciły na intensywności.

— Rozumiem, że nie chcesz rezygnować z leczenia, tak? — zapytał Soo, a prawnik potwierdził skinieniem głowy. — W takim razie... Czy jest coś... Co mógłbym zrobić dla ciebie, oprócz krzyku? Naprawdę nie chcę na ciebie krzyczeć.

Gguk zastanowił się chwilę, poluzowując uścisk na nadgarstku Soo. Ucisk w jego skroniach był nie do zniesienia, a suchość w ustach sprawiła, że język przylgnął mu do podniebienia. Zakaszlał przez to cicho, po czym kiwnął głową.

— Zawiózłbyś m...mnie do Berniego w s...sobotę? Naprawdę nie chcę j...jechać metrem. Mam dosyć, zresztą, ciągle w...w nim zasypiam.

— Jasne, że tak — odpowiedział niemalże od razu. — Oczywiście, że cię zawiozę.


* * *


Yoongi wyszedł około siódmej rano z mieszkania młodszego o siebie chłopaka jeszcze mniej usatysfakcjonowany niż przed tym, jak poprzedniego wieczora do niego wszedł. Seks z nim był więcej niż marny. A może to obrzydzenie samym sobą sprawiło, że Yoon tak właśnie się czuł i nie potrafił zaczerpnąć z przelotnego zbliżenia satysfakcji większej, niż ta fizyczna.

Ciągle myślał bowiem o Gguku. Nie wyobrażał go sobie nad sobą ani pod sobą, ani też nie fantazjował o jego głosie, gdy ten błagał o więcej. Nie umieszczał go w swoich zbereźnych imaginacjach, nic z tych rzeczy. Zresztą po tym, czego się dowiedział, nawet by nie potrafił. Po prostu o nim myślał. Oczyma duszy widział go jako kształt i masę bez kształtu; jako człowieka i jako ducha, który gdzieś nad nim krążył.

Może faktycznie znowu zależało mu na nim tak, jak kiedyś?

Z kieszeni kurtki wyjął papierosy, które ukradł swojemu marnemu kochankowi z szafki nocnej, po czym odpalił jednego zapalniczką, którą znalazł wciśniętą w paczkę zamiast dwóch wypalonych już fajek. Rzuciwszy palenie jakiś czas wcześniej, nie sądził, że zapalony po długim czasie przerwy tytoń prawie go udusi. Zakaszlał chwilę, idąc na przystanek autobusowy, na którym niedługo miał pojawić się pierwszy, poranny bus do Pyeongchangu. Tym razem aplikacja wywiała Yoongiego jakieś piętnaście kilometrów poza miasteczko, a on żałował nawet tych groszy wydanych na bilety.

— Po co mi to wszystko — warknął sam do siebie, siadając na szczycie ławki z nogami na jej siedzisku.

Palił zawiedziony sobą i tym, że jedna marna noc i słaby seks ponownie pchnęły go ku nałogowi. Tak chlubił się tym, że w przeciwieństwie do ojca stronił od alkoholu, a koniec końców sięgał po inne używki. Może niczym się od niego nie różnił?

— Pan Skarpeta znowu nie będzie chciał dać ci się pogłaskać, jak będziesz jebał petami — dodał pod nosem, po czym impulsywnie upuścił papierosa, przydeptując go butem o drewnianą sztachetę i zostawiając na niej żarzące się przez chwilę ślady, które finalnie ściemniały na jasnym drewnie.

Siedział tak w chłodzie, przyglądając się poświacie słońca szykującego się ku wschodowi. Uderzał stopą rytmicznie o ławkę, wsłuchując się w pojedyncze ćwierkanie jakiegoś ptaka w oddali, dopóki nie zobaczył, że autobus w kolorze jaskrawej zieleni mozolnie zbliżał do przystanku. Mężczyzna przyglądał się jego bladym reflektorom z żarówkami, które definitywnie nadawały się do wymiany.

Gdy autobus zatrzymał się przed nim, a Yoongi wsiadł do środka i wyciągnął kartę płatniczą, chcą opłacić przejazd przy czujniku, kierowca fuknął tylko krótkie: czujniknie działa, dzisiaj tylko gotówka.

— Tak się składa, że nie mam ani grosza — odparł, a kierowca wzruszył ramionami.

— To nie pojedziesz pan.

— To nie moja wina, że coś się panu popsuło — burknął. — Zresztą, nie może pan mnie zostawić na tym pustkowiu.

— Następny autobus jest za godzinę.

— Dokładnie — powiedział cicho, zaciskając dłoń na poziomej barierce przy przedniej szybie. — Za godzinę.

Bili się na spojrzenia, a silnik starego pojazdu kaszlał w tle. Podłoga autobusu wibrowała wręcz, zwiastując, że jeżeli zaraz nie ruszą, to kompletnie zgaśnie.

— Dobra siadaj pan, nie gadaj. Następnym razem. — Kierowca machnął ręką, zamykając przyciskiem drzwi za Yoongim.

Ten kiwnął tylko głową, dobrze wiedząc, że następnego razu nie będzie. Zrobił kilka dużych kroków przez autobus, odbijając się dłońmi od szczytów oparć foteli. Usiadł na samym końcu autobusu, na jednym z czterech siedzisk ściśniętych w jednym rzędzie, rozszerzając nogi na boki. Zaczął wybijać stopą rytm, podobnie jak na ławce. Wcisnął dłonie w kieszenie jeansowej kurtki, a szybkim dmuchnięciem powietrza spomiędzy spierzchniętych warg pozbył się kosmyka włosów, który zapodział się gdzieś obok jego nosa.

Ostatnimi czasy nie mógł nawet patrzeć na swoje włosy. Wyobrażał sobie w nich te palce albo rozmyślał, jak te dłonie plotą mu krótki, dobierany warkocz. Z jakiegoś powodu był przekonany, że on wiedziałby, jak robić to najlepiej na świecie.

— Kurwa mać — warknął, opierając łokcie o kolana i chowając twarz w dłoniach.

Siedział tak dosyć długo, bo gdy podniósł wzrok, autobus zatrzymał się na przystanku pełnym nastolatków, którzy wpłynęli do niego gęstą falą, pokazując kierowcy swoje uczniowskie identyfikatory, zapewniające im darmowy przejazd. Mieli na sobie jesienne kurtki z logo liceum, do którego sam Yoongi chodził po wyjściu z ośrodka. Uśmiechnął się nikle, gdy ci przyglądali mu się, siadając na wolnych miejscach. Mężczyzna starał się na nowo stwarzać pozory człowieka, który wcale nie przechodził właśnie przez masywny kryzys.

W pewnym momencie wstał nawet, ustępując miejsca na tyle czterem dziewczynom, które zachichotały tylko, przyglądając się jego wytatuowanej szyi. Zignorował ich wścibskie spojrzenia, jednocześnie stojąc przez resztę drogi do Pyeongchangu. Z jakiegoś powodu jednak nie wysiadł z autobusu na przystanku w miasteczku, na powrót zostając w nim samotnie, w ciszy kontemplując na ostatniej prostej do końcowej stacji w Igok. Czterdziestominutowa podróż przez pełną dziur, prowincjonalną drogę minęła mu w letargu.

Wyłączył się tak, jakby cały świat przestał istnieć; jakby Yoongi, którym był przez ponad trzydzieści minionych lat, na jakiś czas stał się kimś innym. Normalnie wróciłby do domu, nakarmił Pana Skarpetę, zapewne wypił coś ciepłego i położył się spać, biczując się w myślach na wspomnienie rozczarowującej nocy. Potem wstałby i wrócił do tego, co robił zawsze – do pracy tu i tam, głupich, słownych przepychanek z Yangiem oraz spotkań z przyjaciółmi, podczas których przeżuwaliby grillowane mięso i te same tematy, podświadomie jednak delektując się życiem, które uważali za nudne i szare. Tamtego poranka jednak, w zielonym jak radioaktywna łodyga autobusie, nie było tego samego Yoongiego. Był ktoś inny, kto może powstał tylko na chwilę, a może wywodził się z zaprzepaszczonego potencjału, który nie miał szans rozkwitnąć i wypełznął na moment.

Yoon wysiadł na małej pętli autobusowej przy rynku, który powoli budził się do życia. Pachniał drażniącą mieszanką mandarynkowej skórki, świeżych ryb oraz ciepłego hotteok z miodem i orzechami włoskimi, piętrzącego się na małym stoisku tuż przy wejściu. Mimo to targowisko miało swój urok, zanosząc się gwarem i cichymi rozmowami, które bez wątpienia z biegiem poranka przybrałyby na sile na tyle, że niosłyby się po całej wiosce.

To jednak nie interesowało Yoongiego. Normalnie, zapewne zatrzymałby się przy sprzedawcy słodkich łakoci, by kupić jeden, ale ani nie miał wtedy gotówki, ani głowy do myślenia o wypełnianiu czymkolwiek swojego żołądka. Długimi krokami minął parę kobiet niosących duże kosze pełne pieczonych, słodkich ziemniaków, które miały zamiar sprzedać, a te kiwnęły na niego głowami, rozpoznając go jako pracownika ośrodka, czasem kręcącego się po rynku w poszukiwaniu owoców. On jednak zignorował ich przyjazny gest, na co fuknęły cicho po sobie, obserwując krótką chwilę jego plecy, gdy skrócił kroku, drepcząc w dół pagórka.

Targ w Igok odwiedzało wielu okolicznych mieszkańców z bliżej i dalej położonych wiosek oraz miejscowości, przez co Yoongi prawie wpadł pod koła czterech czy pięciu niewielkich samochodów, gdy zboczył na wstążkowatą drogę tuż za rodzinnym domem Jeongguka. Tam w ogródku krzątała się jego matka. Oboje jednak nie zwrócili na siebie uwagi, Yoongi zbyt skupiony na stawianiu kroków i niestraceniu równowagi, a pani Jeon na wyrywaniu spomiędzy kamiennej ścieżki na podwórku przyschniętych kępek trawy.

Jedynie niesiony delikatną, poranną bryzą ponad lichym ogrodzeniem podwórza zapach różanego olejku, którym czasem skraplała szyję, wydał się Yoongiemu znajomy. Zmarszczył jednak tylko nos, nie zwalniając tempa.

Miejsce, do którego zmierzał, było coraz bliżej, a on rozprostowywał palce w kieszeni kurtki tak, jakby stresował się na jakieś niesamowicie ważne spotkanie. Poczuł ucisk w klatce piersiowej oraz drżenie serca, przecinając zasypiającą ku zimie polanę. Szedł wydeptaną ścieżką, a puls przyspieszył mu jeszcze bardziej, gdy do jego uszu dopadł szum bystro płynącej wody. Z ekscytacją odgarnął pełne pozwijanych, brązowiejących liści gałęzie nisko rosnącego grabu, przechodząc tym samym na skryty za drzewem oraz pomniejszymi krzewami brzeg potoku.

Nikt tam jednak na niego nie czekał. Chwilowy Yoongi spodziewał się uśmiechniętej twarzy chłopaka lśniącej pośród wiosennych traw; ten prawdziwy zastał pożółkłe źdźbła, wydeptane z brunatną ziemią, a przy nich ani żywej duszy.

— Dlaczego... — szepnął, łapiąc się za głowę.

Podszedł do brzegu strumienia, kucnął, po czym nagle opadł do tyłu, siadając na ziemi. Zacisnął powieki, pocierając czoło wnętrzem dłoni. Gdy już nieco doszedł do siebie, zerknął w prawo i zauważył spory kamień, który był integralną częścią wszystkich jego wspomnień, jakie stworzył w tamtym miejscu z Jeonggukiem. Za nim się chowali, na nim wspólnie siedzieli.

To miała być tylko szczeniacka miłość, więc dlaczego... Dlaczego czuł się tak pusto?

Lewą dłonią odnalazł jakiś kamień, który dosłownie wygrzebał z ziemi, zbierając przy tym piach pod paznokciami. Podniósł się z lekka, po czym oparł kolanem o błoto przy potoku, już kompletnie brudząc swoje jeansy. Opłukał dłoń i kamień w wartkiej, niesamowicie zimnej wodzie, w której skóra jego dłoni zmieniła odcień na wściekle czerwony i zesztywniała w bólu.

Brązowo-burgundowe, zawijające się i rozchodzące we wszystkie strony niczym eksplozje linie na płaskim, obłym kamieniu, zdawały się hipnotyzować Yoongiego. Na powrót usiadłszy na pośladkach, przyglądał się im uważnie, rytmicznie głaszcząc kciukiem gładką powierzchnię. Przyłożył też kamień do policzka. Był na tyle zimny, że Yoongi albo miał gorączkę, albo woda w strumieniu była o krok od zamarznięcia.

Eksplozje.

Chwilowo-prawdziwy Yoongi zaśmiał się.

Eksplozje w jego życiu, eksplozje w jego głowie, eksplozje na kamieniu. Planety musiały ułożyć się dla niego w jakiś wyjątkowo niefortunny sposób.

Wymierzył ręką tak, jakby miał puszczać kaczki na spokojnym lustrze stawu, po czym cisnął kamieniem w przód. Ten wylądował po drugiej stronie strumienia, znikając między suchym skupiskiem martwej trawy. Bez eksplozji.

W tamtym też momencie chwilowy Yoongi postanowił, że już na niego czas. Odszedł w przeciągu milisekundy. Został tylko ten prawdziwy, który pluł sobie w brodę za to, że w ogóle wybrał się nad ten strumień. Było mu zimno, był cały brudny, lewa dłoń piekła go jakby poparzona wrzątkiem, a oczy szczypały od wilgoci. Objął kolana ramionami, przyciskając prawy policzek do jednego z nich. Obserwował wodne wstążki, oplatające wystające ponad wzburzoną taflą, ostre skałki, uderzające w ziemiste granice wąskiego koryta oraz znikające gdzieś dalej, kontynuując podróż bez większych przeszkód.

Odliczał w myślach do pięciu, w kółko i w kółko. Sam nie był w stanie powiedzieć, ile razy tak policzył, póki nie zdał sobie sprawy z tego, po co, jak się okazało, tak właściwie tam przyszedł.

Kochał Jeongguka. Jak masochista albo kochał go wciąż, przez te wszystkie lata, albo na przekór sobie pokochał go znowu. Poczucie beznadziei wynikające z nielogicznego pielęgnowania, czy może nagłego pojawienia się uczuć do drugiego człowieka, dopadło i jego. Pomyślał, że może, jeśli pobędzie tam tak jeszcze chwilę, zbędne, ciążące na duszy sentymenty odpłyną swoją własną, wartką wstążką.

W brudnych jeansach przesiedział tak jeszcze ponad dziesięć minut, ale te tylko złowrogo przybrały na sile. Kumulowały się w swoistym meandrze, zamiast znikać z nurtem potoku. Sam Yoongi może przy tym płakał, a może nawet szlochał. Nie pamiętał. Wszystko już było mu jedno.

Telefon Jeongguka uparcie milczał, zapewne wyłączony, więc nie było sensu próbować do niego zadzwonić. Yoongi nie potrafił też zebrać się na to, by odwiedzić go osobiście. W obu przypadkach i tak nie miałby pojęcia, co powiedzieć. To nie oznaczało jednak, że nie bał się o niego. Wręcz przeciwnie. Od dnia, w którym dowiedział się wszystkiego, nie raz budził się w nocy z oddechem utkwionym w ściśniętym gardle z myślą, że musi go zobaczyć. Upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Już, teraz. Rzeczywistość szybko jednak podcinała mu skrzydła. Bo co on mógł zrobić? Nie był superbohaterem jak w filmach czy serialach. Nie potrafił założyć trzepoczącej na wietrze peleryny i popędzić z odsieczą.

Był za to nic nieznaczącym facetem z prowincji, targanym samolubnymi potrzebami, których spełnienie znajdowało się wszędzie, tylko nie u Gguka. Facetem bojącym się tragicznej przeszłości kochanego przez siebie mężczyzny, obwiniającym się po części o jej przebieg. Tchórzem niepotrafiącym podnieść głosu z obawy, że wpędzi Jeongguka w jeszcze większe bagno i że samemu sobie zrobi pod górkę, doszczętnie bezczeszcząc coś, co przecież od samego początku miało być piękne i czyste.

Wierzył Jeonggukowi. Oczywiście, że wierzył we wszystko, nie raz namacalnie mając styczność z jego traumą. Zresztą, sam widział dowody na to, co ten przeszedł i nawet do głowy by mu nie przyszło, żeby podważać przeżycia mężczyzny. Tragiczna świadomość własnej niemocy była jednak dla Yoongiego silniejsza, niż jakiekolwiek górnolotne pobudki, by szukać sprawiedliwości, gdy nawet nie wiedział, od kogo miałby się jej domagać.

Pociągnął nosem żałośnie, a z jego krtani wydostał się gardłowy jęk, który poniósł się echem po okolicy. Czując się nieco lżej po tej nagłej, nieco obscenicznej eksklamacji, z trudem wstał i powłóczył nogami z powrotem obok krzaków, pod grabem i przez polanę. Ruszył krętą drogą na przystanek autobusowy, po drodze drapiąc się po głowie tak, że wyrwał sobie przy tym trochę włosów.

Miłość czy nie miłość, musiał wrócić do domu. Nakarmić kota. Zresztą, umówił się na obiad z Taehyungiem. Musiał robić rzeczy, jakiekolwiek, pieprzone rzeczy. Cokolwiek, co odciągnęłoby jego myśli od cierpienia, które, co przyznawał ze wstydem, żałośnie traktował jak autentyczne usprawiedliwienie własnej niemocy. A przecież to nawet nie on cierpiał. Nie on.

Tamtego dnia poczuł, że kiełkuje w nim nienawiść do samego siebie. W późno jesiennym chłodzie, z twardej ziemi wybiła mała, zielona łodyżka.

Yoongi był nią tak zaaferowany, że zapach różanego olejku znowu mu umknął. Tym razem jednak para otoczonych pomarszczoną skórą oczu zawiesiła na nim wzrok sponad ogrodzenia, kończąc już pracę nad pielęgnacją podwórka. Właścicielka zmęczonych ślepi zachłysnęła się nawet powietrzem. Wiedziała z plotek na targu, że Yoongi pracuje w ośrodku. Nigdy jednak go jeszcze nie widziała. Przez piętnaście lat udało jej się go skutecznie unikać.

Poczuła wściekłe zawirowania w żołądku i wciągnęła powietrze do płuc, chcąc krzyknąć coś w jego kierunku. Nie widziała Jeongguka od bardzo długiego czasu, nie mogła się też z nim skontaktować. Pomyślała, że wytatuowany degenerat na pewno stoi za jego milczeniem. Nie umiała wyrzucić z głowy obrazów, których tak bardzo nie chciała łączyć ze swoim synem, nawet jeżeli była to tylko jej wyobraźnia. Obrzydliwych obrazów, których prawdopodobieństwa, jako matka, nie była w stanie się pozbyć. A przecież zrobiła wszystko, co w jej mocy.

Nie zatrzymała jednak Yoongiego, w ostatniej chwili rezygnując z konfrontacji. Ten zaś, nieświadomy, zmierzył w górę pagórka w kierunku przystanku przy rynku, skupiając się na utrzymaniu równowagi jeszcze bardziej, niż wcześniej.



* * *





Jak się czujesz?

Pełen. Soo mnie przywiózł i zabrał na lunch przed spotkaniem. Kazał mi zjeść tonę ryżu. Zaraz mi wyjdzie uszami.


W tamtą sobotę, wieńczącą drugi tydzień terapii, Bernie, podobnie do Soo, nie chciał krzyczeć na Jeongguka i ani razu tego nie zrobił. Nawet delikatnie nie podniósł na niego głosu. Powitał go z takim samym uśmiechem na twarzy i z tą samą szachownicą, już przygotowaną na ich wspólną rozgrywkę w gabinecie z wielkimi oknami.





Bierzesz leki?

Biorę. Cały czas.

Musi być ci ciężko.

Brać leki? Raczej nie.

Ogólnie. W środę naprawdę dałeś mi to do zrozumienia i zastanawiałem się, czy to wszystko nie dzieje się dla ciebie za szybko?





Zwrot 'za szybko' nie istniał już wtedy w słowniku Jeongguka. Odpowiadając na tamto pytanie psychiatry, zapewne skłamał, ale nie chciał myśleć o tym za dużo.





Miałem gorszy moment. Ale jestem tutaj. Próbuję. Tempo mnie po prostu trochę zaskoczyło, ale daję radę.

Wierzę ci. Grasz dzisiaj białe czy czarne?





Wybrał czarne.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top