Rozdział 15
Niski mężczyzna w podeszłym wieku przywitał się z Soo serdecznym uściskiem, jednocześnie zerkając w kierunku Jeongguka dosyć niepewnie. Gdy prawnik odwrócił wzrok, nowoprzybyły po prostu się do niego uśmiechnął. Nic więcej.
— Kawy, Bernie? — zapytał gościa lekarz, a ten podrapał się po brodzie i pokręcił głową.
Jego dosyć śniada cera kontrastowała z brązowymi, wysmarowanymi nierówno pomadą włosami okalającymi całą twarz.
— Szachiści nie potrzebują kofeiny. Jakbym mógł, to piłbym jej odwrotność — odparł, wchodząc do salonu jak do siebie i kładąc swoją sportową torbę na blat niskiego stolika. — Ty musisz być Jeongguk? — zerknął na niego, a ten kiwnął głową.
Wiek obcego mu mężczyzny działał jak kojący lek. Gguk szybko stwierdził, że nawet specjalnie się go nie bał. Zresztą wiedział, że ten przyszedł tam po to, by mu pomóc.
— Dzień dobry — szepnął więc, pozwalając sobie na przycupnięcie na samym brzegu kanapy. — Bernie?
— Bernie Man. Bern. Be. Jak ci wygodniej. W dowodzie mam Byongchul, żona mówi do mnie Misiu, to też mi nie przeszkadza — odparł mężczyzna, po czym zaczął wyciągać ze swojej torby złożoną na pół na złotych zawiasach szachownicę oraz materiałowy worek, ściągany u szczytu rzemieniem, w którym stukały figury do gry, uderzające o siebie w chaosie.
Soo od razu podszedł do niego i pomógł mu postawić wszystko na stole. Krzątali się przy przygotowaniu partii szachów niczym starzy przyjaciele, a Jeongguk nie mógł oderwać wzroku od ruchów ich dłoni, skoordynowanych jak w zegarku przy ustawianiu czarnych i białych bierek. W pewnym momencie uśmiechnął się nawet, gdy zderzyli ze sobą dwa skoczki o przeciwnych kolorach tak, jak gdyby był to ich własny, mały rytuał.
— Grywasz w szachy, Jeongguk? — zapytał go Bernie, charakterystycznym gestem dłoni zachęcając go do zajęcia miejsca na kanapie, tuż przed swoistą, białą armią.
Sam osiadł na łydkach na podłodze po przeciwnej stronie.
— Nie... Ale mniej więcej znam zasady — przyznał, zerkając porozumiewawczo na Soo, który przysiadł jak gdyby nigdy nic obok niego. — Po co to wszystko? — zapytał bez pardonu, a lekarz uśmiechnął się tylko. — Myślałem, że to psychiatra, a nie szachista — dodał, wskazując palcem na starszego mężczyznę tak, jakby ten wcale nie mógł tego zauważyć.
— Jedno nie wyklucza drugiego — stanął w swojej obronie Bernie, jak gdyby nigdy nic wyciągając paczkę gum do żucia z kieszeni swojej mało stylowej kamizelki.
Wcisnął jedną z nich do ust i od razu zaczął żuć.
— Zresztą, dlaczego używasz takiego imienia? — kontynuował swój ostrzał pytań prawnik, zupełnie zapominając o grzecznościowych formach wypowiedzi.
— Wychowałem się w Ameryce. Nie lubię go, ale mam swoje powody, żeby nadal go używać. To tak w skrócie — odparł cierpliwie. — A ty, dlaczego masz bandaże na ręce? — zapytał, po czym zmarszczył brwi, gdy Jeongguk, zakłopotany, schował prawą dłoń za plecy. — No co, nie patrz tak na mnie, myślałem, że zadajemy sobie pytania?
— Nie podoba mi się to — wyszeptał Gguk, patrząc oskarżycielskim wzrokiem na Soo.
— Zaufaj mi? — Ten poprosił go cicho, po czym przysiadł obok niego i oparł łokcie o kolana. — Bernie... Bernie pomógł mi. Lata temu — przyznał, a psychiatra uśmiechnął się ciepło. — Wyciągnął mnie z tego, w co wpakowało mnie... No wiesz.
— Wyciągnąłeś się sam — zaprzeczył mężczyzna, wyciągając w ich kierunku opakowanie z gumą do żucia. — Gumę?
Soo kiwnął głową. Jeongguk pokręcił zaś swoją, co spotkało się ze zdziwieniem psychiatry.
— Pomaga skupić się na grze — zachęcał, uparcie lawirując dłonią nad szachownicą.
Zawartość foliowej paczki grzechotała przy tym cicho
— Chyba nie chcecie poważnie grać w szachy? — wydukał prawnik, biorąc jedną gumę w lewą dłoń dla świętego spokoju.
Przełknął ślinę, zaciskając mały, biały prostokąt w pięści. Cukrowa powłoczka zaczęła topić się w jego dłoni, póki nie upuścił gumy na podłogę. Soo nawet się tym nie przejął. Pomyślał tylko, że podniesie się ją później.
— Bardzo poważnie — odparł Bernie. — Białe zaczynają, ale to pewnie wiesz. Spróbuj.
— Ale...
— No dalej. Bierki nie gryzą, czasem tylko wchodzą od nich drzazgi, ale to jak są bardzo stare — powiedział Soo i szturchnął go w łokieć, a Gguk dopiero wtedy poczuł, że kark pokryła mu gęsia skórka.
Zastanowił się przez moment, po czym, od niechcenia, zabrudzoną rozpuszczonym cukrem dłonią, przesunął jednego ze swoich białych pionów na pole E4. Gdy podbity kawałkiem materiału, mały kawałek drewna zatrzymał się na wybranym kwadraciku, Jeongguk od razu poczuł budującą się w nim, dziwną frustrację. Nic jednak nie powiedział.
— Gdy miałem cztery lata, moi rodzice przeprowadzili się do Stanów Zjednoczonych, zaraz po Rewolucji Kwietniowej — wyrzucił nagle z siebie psychiatra, po czym postawił swojego piona tuż przed tym Jeongguka, na polu E5. — Ojciec trochę nabroił, bali się represji. W ich mniemaniu nie mieli wyboru.
Prawnik zastygł w miejscu, spoglądając na mężczyznę spode łba. Ten kiwnął na niego głową.
— No już, twoja kolej — zachęcił, a Gguk spojrzał na Soo, który tylko wzruszył ramionami, z zaciekawieniem obserwując szachownicę.
Jeongguk nie zamierzał jednak niczego wyznawać. Rozglądając się po swoich figurach, tym razem zdecydował się na ruch skoczkiem, który niezgrabnie wylądował na polu F3, chwiejąc się przy tym na boki.
Bernie czekał chwilę, po czym zmarszczył czoło.
— Ciekawe... — mruknął, również chwytając przy tym za skoczka i kierując go na pole C6. — Kiedy miałem siedem lat, moi rodzice, a więc też ja i mój starszy brat, Sangchul, zostaliśmy członkami kościoła ewangelikalnego. Znaczy, rodzice zostali. My po prostu musieliśmy.
Zimny dreszcz przebiegł po plecach Jeongguka, ale nie dał tego po sobie poznać. Przełknął ślinę, nadal uparcie milcząc, po czym przesunął kolejny ze swoich pionów na pole D4.
Chciał wstać z kanapy, cisnąć całą szachownicą o ziemię i wyjść. Z jakiegoś powodu miał wrażenie, że Park Soo właśnie stroił sobie z niego idiotyczne żarty. Mimo to pozwolił domniemanemu psychiatrze na kolejny ruch, a przy tym na następne wyznanie:
— Sangchul jeszcze jako młody nastolatek postanowił, że zostanie diakonem.
Po tych słowach czarny pion z E5 wskoczył na D4, pozbawiając Jeongguka jednej z jego białych figur.
Prawnik, z jakiejś przyczyny, poczuł się wyjątkowo rozeźlony, toteż bez zastanowienia ruszył swoim skoczkiem z F3 na D4, od razu odpłacając się Berniemu za jego wcześniejszy ruch.
— Ha! — mruknął, po czym nagle zmarkotniał, ponownie przybierając ten sam, kamienny wyraz twarzy.
Psychiatra zastanowił się moment, kiwając głową z aprobatą. Bąknął coś pod nosem sam do siebie, po czym pewnym ruchem chwycił drugiego ze swoich skoczków i zaszarżował nim na puste pole E7, opuszczone ówcześnie przez jednego z jego pionów.
— Gdy wchodził w dorosłość, poznał dziewczynę, z którą postanowił spędzić resztę życia — mruknął, drapiąc się po dosyć gęstej brodzie.
Soo przysłuchiwał się mu w ciszy, a Jeongguk, zachęcony jego dziwnym monologiem, odezwał się w końcu, ruszając gońcem na pole C4:
— Mówisz mi to wszystko z jakiegoś konkretnego powodu?
Nie chciał brzmieć na niegrzecznego, ale niczego nie rozumiał.
— Sangchul w ogóle jej jednak nie kochał — kontynuował Bernie, ignorując jego pytanie, a czarny skoczek z pola C6, z pomocą jego nienaturalnie prostych palców, znalazł się na niedalekim E5, naprzeciw piona Jeongguka.
— Dlaczego? — zapytał od razu Jeongguk, a psychiatra kiwnął głową na szachownicę.
— Musisz się ruszyć — zauważył, a prawnik otworzył szeroko oczy, wypuścił głośno powietrze przez nos, i już kompletnie po łebkach cofnął swojego gońca na pole E2.
— Dlaczego? Skoro jej nie kochał, dlaczego chciał z nią być? — powtórzył wtedy, a Bernie uśmiechnął się jakby smutno, po czym ruszył czarny pion z C7 na C5 i spojrzał Jeonggukowi w oczy.
— Sangchul był gejem. Ot co. Kochał kogoś innego.
Jeongguk momentalnie spróbował złapać Soo za nadgarstek, ale że zrobił to w przypływie emocji, to nieopatrznie użył prawej dłoni. Syknął z bólu, machając nią nagle. Uspokojenie się zajęło mu krótką chwilę.
— Och — wyszeptał, jakby w transie, po czym zdał sobie sprawę, że nie przesunął żadnej z figur.
Skoczek wylądował więc pośpiesznie na B5.
— Moi rodzice dowiedzieli się, gdy matka przyłapała go na całowaniu innego chłopca za świątynią. Wysłali go na terapię poleconą przez zwierzchników naszej wspólnoty, miała zdziałać cuda. To wszystko stało się na dwa miesiące przed jego osiemnastymi urodzinami. Sangchul zgodził się, bo chciał dobrze dla siebie i dla nich. Wierzył, że to go naprawi — wyszeptał psychiatra, przesuwając jednego z pionów na G6.
— I naprawiło? — wyrzucił z siebie Gguk, lewą dłonią łapiąc za tego samego skoczka, co poprzednio, i przesuwając go na pole D6.
Bernie zamilkł jednak, kładąc swoje dłonie na okrytych wytartymi jeansami udach. Przechylił głowę w jeden bok, a potem w drugi. Zmrużył powieki, po czym spojrzał na Soo, który, symultanicznie, zrobił to samo.
— Dlaczego nic nie mówisz? — bąknął do starszego mężczyzny Jeongguk, przyciskając palce lewej dłoni do krawędzi kawowego stolika. — Zadałem pytanie i...
— Cóż, wygląda na to, że mamy tutaj dosyć wyraźny szach-mat, panie Jeon — przerwał mu psychiatra. — Gratuluję. Ograł mnie pan.
— Jak to? — burknął prawnik, po czym zmarszczył nos, zauważywszy, że czarna figura króla faktycznie była sekundy od całkowitej anihilacji, stojąc na drodze ataku jego skoczka.
Bez żadnej drogi ucieczki.
— Chce pan zagrać jeszcze jedną? — zapytał Bernie. — Przyznam, że przydałby się mały rewanż. Moja duma... Krwawi. Nie powiem, że nie. Ale decyzja należy tylko do pana — dodał, bez ustanku kiwając aprobująco głową na szachownicę tak, jakby zachwycał się własną porażką.
Jeongguk zacisnął zdrową dłoń w pięść. Jego usta rozchyliły się nieco, ale nie odpowiedział, bynajmniej nie słowami.
Zaczął za to z powrotem ustawiać swoje figury, uzyskując dwa równe rzędy podobne do tych ze stanu z początku rozgrywki. Psychiatra poszedł w jego ślady, w tym samym czasie doprowadzając do porządku czarne bierki. Gdy szachownica była gotowa na kolejną partię, prawnik sięgnął po białego piona, by się nim ruszyć, ale Bernie powstrzymał go zduszonym chrząknięciem, po czym obrócił drewniany kwadrat tak wyćwiczonym ruchem, że żadna bierka nawet nie drgnęła.
Teraz to on panował nad tymi białymi.
To on zadawał pytania.
A Jeongguk, z jakiegoś powodu, postanowił grać dalej.
* * *
Torba, która bezwiednie dyndała z ramienia Jeongguka, przypominała tą z pamiętnego dnia, w którym ojciec zabrał go do ośrodka Byeonhwa. Powietrze pachniało tak samo, kilka drzew po drugiej stronie ulicy przed jego rodzinnym domem również jakoś nie różniło się wyglądem od tych, które tak dobrze pamiętał.
On sam jednak był inny. Miał większe, smuklejsze dłonie, a jeansy na jego nogach wyglądały nieznajomo, gdy ocierał w nie spocone palce. Zdawało mu się też, że był wyższy, jako że wzrokiem sięgał dalej ponad płot, a jego głowa mimowolnie schylała się pod skosem daszka nad gankiem, który wcześniej mu nie zawadzał.
Nie był pewien, na co czeka. Zerknął za plecy, ale za zamkniętymi, frontowymi drzwiami nie słyszał żadnych głosów. Zacisnął palce na pasku torby, chcąc całkowicie się odwrócić i wejść do środka, by zapytać rodziców, czy przypadkiem nie mieli gdzieś razem jechać, ale z transu wyrwał go dźwięk klaksonu samochodowego.
Podskoczył w miejscu, po czym przymrużył oczy, gdy sponad sponiewieranych, drewnianych sztachetek okalających podwórko wyłonił się grzbiet starego auta marki Hyundai. Model Accent w kolorze zielonkawej pasty do zębów wyglądał tak, jakby przeszedł ciężką próbę czasu. Min Yoongi wyłonił się z niego jednak z tak promiennym uśmiechem, że sprawiał wrażenie właściciela niczego gorszego od najnowszego audi.
— Karoca czeka, proszę pana — zawołał w kierunku Jeongguka, opierając się pośladkami o maskę pojazdu. — To już dziś.
Jego rozpuszczone włosy sięgały nieco ponad ramiona, a okulary przeciwsłoneczne, które miał na nosie, pozbawiły Jeona widoku najpiękniejszych oczu, jakich istnienia był świadom. Zarumienił się na samą myśl.
Wodził jeszcze chwilę wzrokiem po kilku czarno-białych tatuażach swojego chłopaka, po czym zadrżał.
Jego chłopaka...? Ta myśl przyszła mu tak naturalnie, jakby zawsze, ale to zawsze była z nim. Przez chwilę coś z tyłu głowy podszeptywało mu, że powinien zanieść się płaczem; że powinien zdezerterować, bo zdecydowanie czyha na niego jakieś niebezpieczeństwo.
— Tak — odparł jednak, strzepując z siebie owo przeczucie tak, jakby było tylko czepliwym, losowym paprochem. — Jasne — dodał jakby sam do siebie, po czym żwawym krokiem przeciął podwórko i już chwilę później był w jego ramionach.
Silnych, ciepłych i pełnych miłości. Gguk czuł się jak w domu, mimo że, teoretycznie, swój dom miał przecież za plecami.
— Ładnie pachniesz — skomentował Yoongi, chowając nos w puklach jego umytych rano włosów.
— To tylko nerwy — wyjaśnił młodszy.
Jego głowa nadal bujała we mgle zdezorientowania, ale język zdawał się wiedzieć, co mówić.
— Czym się tak denerwujesz? — dopytywał Min, chwilę później wargami gubiąc się gdzieś między płatkiem ucha Jeongguka, a linią jego szczęki.
Tutaj Jeongguk po prostu milczał, bo najzwyczajniej w świecie odebrało mu mowę. Dłonie Yoongiego bezwstydnie złapały go za pośladki, gdy ten domagał się odpowiedzi. Młodszy przełknął ślinę, było w tym geście coś zdradzającego zdenerwowanie.
— Jedźmy już — burknął. — Okej?
— A nie dostanę buziaka? — Yoongi wydął wargi, wyraźnie niezadowolony.
— Buziaka...? — powtórzył Gguk, a ten wywrócił oczami.
— Znowu chcesz się targować? Przynajmniej nie każę ci składać się na paliwo — mruknął, ściskając prawy pośladek Jeongguka tak mocno, że ten podskoczył w miejscu. — Należy mi się chociaż tyle.
Gguk zmierzył Yoongiego oskarżycielskim wzrokiem, a ten tylko wzruszył ramionami, po czym ułożył wargi w przerysowany dziubek i zamknął oczy. Jeongguk podrapał się po skroni, wiercąc się w objęciach swojego chłopaka.
Jego chłopaka...
Jakby pod wpływem impulsu zostawił delikatne muśnięcie swoich ust na tych jego, a Yoongi tylko zaśmiał się, unosząc swoje dłonie posuwistym, zmysłowym ruchem. Koszulka Jeongguka podwinęła się ku górze, a zwinne palce Yoongiego błądziły po miękkiej skórze jego pleców, z pamięci naznaczając każdy pieprzyk.
— Zawsze starasz się wymigać — mruknął, po czym pocałował Gguka tak, że ten niemalże od razu rozchylił wargi, zapraszając język mężczyzny do środka.
Cichy jęk wydostał się z jego ust, gdy automatycznie zarzucił dłonie na szyję Yoongiego, głaszcząc ją palcami w akcie pragnienia, które zawładnęło nim tak, jakby czuł je po raz pierwszy. Całowali się dosyć długo, a Jeongguk nie mógł oprzeć się wrażeniu, że chyba właśnie trafił do nieba.
Moment, w którym zdał sobie sprawę, że od dobrej minuty namiętnego pocałunku nie nabrał powietrza w płuca, zdradził, iż, tak naprawdę, był to tylko sen.
Może dlatego wcale nie chciał się odsuwać. Ba, pozwolił sobie na wsunięcie palców we włosy Yoongiego, a ten zamruczał zaczepnie, niechętnie odsuwając się od warg Gguka. Nie mógł jednak odmówić sobie komentarza, wypowiedzianego rozmarzonym głosem:
— Zwykle strofujesz mnie, żebym nie robił tego przed domem twoich rodziców.
— Nie dbam o nich — wybełkotał Jeon i miał już ponownie poddać się zapomnieniu i ciepłu ust, które tak kochał, ale gdzieś w oddali zabrzmiały dzwony oddalonego o parę kilometrów kościoła.
Ich dźwięk nie zawędrował jeszcze nigdy pod jego rodzinny dom, a przynajmniej nie tak głośno. Jeongguk zmarszczył czoło, ale postanowił to zignorować.
Yoongi jednak ściągnął wargi w cienką linię i pokręcił głową.
— To chyba jeszcze nie już — westchnął.
Gguk chciał coś odpowiedzieć, ale nie miał już sposobności. Toyota Accent zapiszczała, gdy Yoongi odsunął się od niego i nacisnął przycisk przy pilocie, który wydobył z kieszeni. Potem, jakby zamroczony, wsiadł do auta, przeprosił Jeongguka wzrokiem i odjechał, wzbijając w powietrze kłęby kurzu i pozostawiając go tam samego, pełnego pytań i swego rodzaju rozpaczy.
Ta też nie trwała jednak długo. Wraz z charakterystycznym skrzypnięciem otwieranych drzwi frontowych, kakofonicznie współgrającym z nieustannym biciem kościelnego dzwonu, obudził się, nim zdołał ujrzeć twarz swojego wściekłego jak osa ojca.
* * *
Złapał się za klatkę piersiową, a jego oczy od razu spoczęły na dębowym biurku, ciągle stojącym w tym samym miejscu, przy którym ostatnim razem kłócił się z Yoongim. Przyglądał mu się chwilę, dopóki oczy nie zaczęły go szczypać. Od pamiętnego wieczora mebel przyprawiał go o łzy. Postanowił, że pora go wyrzucić. Albo chociaż pozbyć się teczek z szuflady, które nadal w niej tkwiły. Zdawały się emanować złą energią.
Musiał zasnąć na kanapie, wyczerpany przedziwną, kilkugodzinną sesją terapeutyczną, którą zafundowali mu poprzedniego dnia Park Soo i Man Bernie. Miał na sobie jeszcze te same ubrania, w których wrócił do domu, a na palcach czuł charakterystyczny zapach starych, szachowych figur.
Ku własnemu zaskoczeniu, podczas kilku rozgrywek z psychiatrą, dowiedział się wielu rzeczy. Sam też powiedział więcej, niż by się tego po sobie spodziewał, głaskany po plecach przez Soo.
Mój brat, Sangchul, popełnił samobójstwo. Lata po swojej terapii.
Przykro mi.
Postanowiłem zostać lekarzem, aby pomagać ludziom takim, jak Sangchul. Skrzywdzonym. Niezrozumianym. Wcześniej chciałem być pilotem. Zabawne, czyż nie?
Ja... Ja nigdy nie chciałem być prawnikiem. Chciałem... Sam nie wiem, czego chciałem.
Sangchul finalnie został tym piekielnym diakonem. Też nie chciał nim być. Ładnie śpiewał. Chciał śpiewać jak ci stereotypowy Amerykanie w kowbojskich kapeluszach. Z gitarą. Lubiłem go sobie takim wyobrażać. Ciągle tak o nim myślę. Jak o grajku z gitarą.
Jeongguk przysiadł kawałkiem pośladka na krawędzi blatu przy łazienkowej umywalce, powoli odwijając rękę z jałowego bandaża. Szwy wyglądały tak, jakby od zawsze tkwiły w jego skórze, a przygaszony ból zdawał być częścią jego życia od dnia narodzin.
Pod prysznicem obmył dłoń w letniej wodzie i niedokładnie osuszywszy całe ciało przy pomocy jednej ręki oraz niewielkiego ręcznika, z trudem zawinął na szwach świeży bandaż. Jego robota wyglądała o wiele marniej niż ta Soo, ale nie chciał prosić go o taką pierdołę. Zresztą, wiedział, że lekarz miał tamtego dnia całodobowy dyżur i ani mu się śniło zawracać mu w pracy gitary.
Kochałem kogoś.
Kogo?
Przyjaciela.
Czy nie wszyscy prawdziwie kochamy tylko przyjaciół?
Nie wiem. Nazywał się Yoongi. Min Yoongi.
Nazywał?
Nazywa, znaczy się.
Rozumiem. Myślisz, że byłbyś w stanie opowiedzieć mi o nim więcej?
Sam nie wiem o nim wiele. W sumie... To nie fair, że nazywam go przyjacielem. Pewnie by tego nie chciał. Pokłóciliśmy się.
W takim razie, czy chciałbyś opowiedzieć mi o tobie, Jeongguk? I o tym, co do niego czułeś?
W sumie zmieniłem zdanie. Wolałbym mówić tylko o Yoongim.
Jeongguk roześmiał się na głos na samo wspomnienie, po czym uderzył głową w ścianę zaraz przed tym, jak podszedł do lodówki, by wyjąć z niej coś na śniadanie. Obiecał Soo, że będzie regularnie jadł, ale na samo wspomnienie swoich żałosnych wyznań, jego żołądek ściskał się w pięść.
Przeżuwając cząstkę o wiele za słodkiej pomarańczy, którą obrał tak niezdarnie, że w zęby wchodziły mu kawałki białego albedo, próbował oczyścić umysł z jakichkolwiek myśli. Nie umiał jednak zrobić tego wystarczająco skutecznie.
Raz nie pamiętałem, co diakon mówił na kazaniu, więc ojciec zabronił mi jeść przez całą niedzielę. Wyobrażasz sobie?
Moi rodzice zamykali mnie w komórce. Czasami.
Przykro mi. Żaden kochający rodzic by tak nie zrobił.
Wydaje mi się, że głodzenie dziecka też jest marnym pomysłem.
Ależ owszem, Jeongguk.
A moi rodzice mnie... Oni mnie kochali, tak myślę. To swoją drogą.
Tak myślisz?
Czy to nieoczywiste? Miłość rodzicielska przychodzi naturalnie. Odruchowo. To coś... Jak instynkt? Jak matka kocha swoje młode?
Czasem warto się zastanowić, nawet nad tym, co zdaje się klarowne.
Po wątpliwie przyjemnym śniadaniu Jeongguk poplamił bandaż sokiem do tego stopnia, że znowu musiał go zmienić. Przy okazji zerknął też na skrzynkę odbiorczą w swoim telefonie. Miał tam wiadomość od swojego teścia i byłej żony. Obie wiadomości wyświetlił. Pytali o to samo: jak się miał. W końcu postanowił przerwać milczenie i odpisać, że ma się dobrze i że jest zajęty pracą. Wcale nie był.
Wydawało mi się, że jestem normalny.
Normalny?
Wziąłem ślub. Miałem dobrą pracę. Nie odstawałem od reszty... Po tym wszystkim byłem pewien, że jestem normalny. A potem i tak cały świat runął mi na głowę.
Po czym, Jeongguk?
Po terapii.
Jakiej?
Dobrze pan wie. Po to tu jesteśmy...
...
Pan myśli, że ja też się zabiję. Jak pana brat? Prawda?
A chciałbyś?
Czasem chciałbym przestać istnieć.
Jeongguk usiadł na kanapie, po czym wsunął na stopy niskie półbuty, które ze sobą przyniósł. Te same, które ze stóp zdejmował mu Yoongi, gdy pijany ledwo trzymał się kupy w motelu w Pyeongchangu. Zacisnął powieki.
Nie był ani trochę delikatny, w taki właśnie sposób wspominając doktorowi Man o śmierci jego własnego brata. Prawnik czuł się jednak wtedy nieswojo, rozmawiając o swoich traumach z kimś zupełnie obcym i to w dodatku w obecności Soo. Z drugiej jednak strony wiedział, że gdyby był tam sam, to miałby jeszcze więcej trudności. Dlatego też ciętym językiem bezskutecznie odreagowywał budujący się w nim stres. To żadne usprawiedliwienie, ale czując namacalne zażenowanie na samą myśl, tak próbował się jakoś wybielić.
Jest coś innego, czego byś chciał? Oprócz... Nieistnienia?
Nie wiem.
Jeżeli mi nie powiesz, nie będę mógł ci po...
Od początku nie chciałem niczyjej pomocy! Znaczy... Chciałem, ale...
To wtedy zaczął się trząść. Znowu poczuł też smak ust Yoongiego na swoich, jego dłonie na swoim ciele. Zupełnie jak w tym śnie, z którego wyrwał się jeszcze nie taką długą chwilę wcześniej. Śnie, który nie był ani zły, ani dobry.
On jednak znowu zaczął wymiotować. Wtedy, w mieszkaniu Soo. Na całe szczęście zdążył jednak pójść do toalety. Wstydził się, nienawidził siebie samego. Chciał krzyczeć, ale nie mógł. Chciał przeprosić, ale tego też nie mógł zrobić.
Jestem żałosny.
To nieprawda... Napijesz się jeszcze wody?
Nie chcę już taki być.
To też powiedziałeś Soo, prawda? Dlatego poprosił mnie, żebym się z tobą zobaczył, czyż nie?
Chcę przestać się bać. Przestać myśleć...
Kompletnie?
Nie. O t...tamtym miejscu.
Obawiam się, że to nie jest możliwe, Jeongguk.
Co w takim razie? T...Tak już będzie zawsze?
Jak?
Dobrze pan widzi, co się ze mną dzieje!
Gardło zadrapało go na samo wspomnienie krzyku, którym wcale nie zaskoczył psychiatry. Wręcz przeciwnie. Jeongguk nie rozumiał.
Z kieszeni spodni, których nie zmienił od wczoraj, wyjął złożoną na dwie równe części karteczkę. Recepta przepisana przez doktora Mana przyprawiała go o dreszcze, ale i tak wyszedł z mieszkania, z posępną miną kierując się w stronę windy.
Chciałbym ci pomóc.
Przestać się bać?
To raczej niemożliwe.
W takim razie co my tu robimy, skoro wszystko jest niemożliwe?
Gguk pamiętał, że wtedy też cisnął swoją królową, która odbiła się od podłogi i wylądowała gdzieś pod półką z książkami i memorabiliami. Doktor Man przyjrzał się szybującej figurze tak, jakby był do tego przyzwyczajony.
Prawnik skulił się, chowając podbródek w kołnierz kurtki, którą na siebie założył. Wstydził się swojego zachowania z poprzedniego dnia, ale nie umiał go logicznie wyjaśnić. Emocje wzięły górę.
Szedł w stronę pierwszej lepszej apteki, chowając zabandażowaną dłoń w głęboką, pustą kieszeń wierzchniego okrycia. Potrząsnął głową, chcąc przestać myśleć o sobocie. Na próżno.
Robisz pierwszy rok. To ważne.
Ale ja nawet nie wiem, co potem. Jeżeli nie mogę przestać się bać, to nie wiem, czego chcę.
Nauczyć się żyć ze strachem.
Dlaczego? Nie jestem niczemu winien, więc dlaczego to ja...? Dlaczego...?
Znowu płakał. Przechodząc przez przejście, wlepiał wzrok w zielone cyferki przy światłach drogowych, odliczające czas do zmiany na czerwone. Miał jeszcze dwadzieścia... A może dziesięć sekund?
Przetarł oczy wierzchem lewej dłoni, schodząc z jezdni w ostatniej chwili. Białe subaru przecięło przejście tuż za jego plecami, wytrącając go z równowagi.
Gdy Sangchul umarł... Też myślałem, dlaczego on. Dlaczego nie nasi rodzice. Dlaczego nie ludzie, którzy go skrzywdzili. Nadal się zastanawiam. Mam swoje dyplomy, ale to nie ma znaczenia. Świat nie jest fair. Zgadzam się z tobą.
Więc co dalej?
Już miał się zawrócić. Zrezygnować i wrócić do domu, skulić się w łóżku i zgnić w nim tak, jak, według własnego mniemania, zasługiwał. Apteka była jednak tuż przed nim, niczym grom z jasnego nieba, zachęcając go do wejścia jaskrawo czerwonym szyldem.
Stary lokal prowadziła kobieta w podeszłym wieku o uśmiechu zajmującym zaskakująco niewielką część jej twarzy, aczkolwiek tak szczerym, że nawet sam Gguk nie był w stanie tego przeoczyć.
Co ty na to, żebyśmy pograli szachy... Dwa razy w tygodniu? I zastanowili się, co dalej?
Jesteś lekarzem. Chcesz moich pieniędzy. Nie chcesz po prostu grać ze mną w te z...zasrane szachy.
Bynajmniej. Mylisz się. W szachy gram tylko z przyjaciółmi. Nieodpłatnie.
Nie jesteśmy przyjaciółmi.
Ograłeś mnie. Pozwalam ograć się tylko przyjaciołom. Musisz pogodzić się z faktem dokonanym. Jesteś mi winien szansę na odkupienie honoru.
Drżącą dłonią bez słowa podał kobiecie receptę oraz swój dowód osobisty, a ta zerknęła na papier, nasuwając na nos okulary, które dotychczas wisiały na jej szyi. Zmarszczyła nos, zerknęła na Jeongguka, to z powrotem na receptę.
Odchrząknęła, chcąc o coś zapytać, ale nie zrobiła tego. Zniknęła za to gdzieś na zapleczu, pozostawiając go tam samego.
Nawet... Nawet jeżeli bym się zgodził. Co wtedy?
Pytanie brzmi, czy chcesz spróbować to sobie ułatwić?
Co to znaczy?
Dłoń Soo, która właśnie wtedy spoczęła na ramieniu Jeongguka, jakby próbując przekonać go do łatwiejszej drogi, znowu fantomowo przygniotła prawnika swoim ciężarem. Odruchowo otrzepał z ramienia niewidzialny paproch, ale nadal stał w aptece kompletnie sam.
Farmaceutka wróciła z zaplecza z papierową torebką, którą skrupulatnie zakleiła kawałkiem przejrzystej taśmy. Nie uśmiechała się już – raczej patrzyła na Jeongguka ze współczuciem i odrobiną żalu, co wcale mu się nie spodobało. Nie dał tego jednak po sobie poznać. Jego mina była wystarczająco kwaśna, by wyczytać z niej jakąkolwiek zmianę na potencjalne gorsze.
Powiedzmy, że... Że chcę, żeby było łatwiej. Piętnaście lat... Zresztą... Sam pan widzi... C...Chyba mam dosyć.
W takim razie...
Podał kobiecie swoją kartę bankową, a ta pobrała płatność w ciszy, chwilę później oddając mu ją wraz z długim paragonem. Wyraz jej twarzy nie zmienił się aż do momentu, w którym Gguk nie wyszedł z apteki, trzaskając za sobą lichymi drzwiami z pleksiglasem zamiast szkła.
Kobieta sięgnęła po kubek z zimną już kawą, który skrzętnie schowała pod ladą od wewnętrznej strony aptecznego kontuary.
— Cóż, jakby tak o tym pomyśleć, to wyglądał na takiego... — skomentowała zajadle pod nosem. — Nawet nie pokusił się o dzień dobry, cholera.
Jeongguk z kolei, oczami wyobraźni nie mógł przestać widzieć jej nad wymiar współczującego, a jednocześnie skonfundowanego wyrazu twarzy.
Ściskając torebkę lewą dłonią, ruszył z powrotem przez to samo przejście dla pieszych, kierując się w stronę apartamentowca. Szybko postanowił, że nie będzie myślał o protekcjonalnej staruszce, a do tej apteki już więcej nie pójdzie.
Jej pracownicy najwidoczniej nie często wydają recepty na Xanax.
* * *
Yoongi pokroił nożyczkami skwierczący na grillu kawałek boczku, a Namjoon upił łyk piwa ze swojej butelki, przyglądając się mu.
— Przez ostatnie dwa weekendy byłeś jakoś mało rozmowny w pracy — mruknął, pałeczkami sięgając po najmocniej zarumieniony kawałek.
Umoczył go w ceramicznej podstawce z kryształkami soli, po czym wpakował sobie do ust, przez chwilę nimi cmokając. Spiesząc się nadmiernie, by w końcu zjeść, dosyć mocno poparzył sobie język. Zapił ból zimną wodą.
— Byłem przeziębiony — wyjaśnił Yoon, siadając przy stoliku i nalewając sobie soku pomarańczowego ze szklanej butelki, którą chwilę wcześniej przyniosła mu kelnerka.
— Po prostu byłem w szoku, że nie masz mi nic szczególnego do powiedzenia po spotkaniu z Hyoungjinem. Na początku nie chciałem poruszać tematu, ale chyba muszę.
— Przecież przekazałem ci dokumenty. To nie wystarcza? — odpowiedział, zerkając na niego spod byka.
— Min Yoongi nie traktuje swoich wychowanków tylko przez pryzmat dokumentacji.
— Teoretycznie, to ty byłeś jego opiekunem prawnym... — wydukał, po czym zaśmiał się pod nosem, po raz pierwszy zdając sobie sprawę z paralelności sytuacji, jakie działy się w jego życiu. — Ja miałem tylko głupią obsesję na punkcie tego, by udowodnić jego niewinność. Obsesję, by za wszelką cenę mu pomóc.
— Miałeś słuszność — zaprotestował Namjoon, czując się nieco niezręcznie.
— Teraz to już nieważne.
— Zaprosiłeś mnie tutaj, żeby odstawiać jakiś teatrzyk, czy żeby spędzić razem czas po wspólnym weekendzie w pracy? Bo nie rozumiem. Jak masz zamiar się boczyć, to chętnie pójdę do domu obejrzeć nowy sezon... czegokolwiek na KBS — odburknął, a Yoongi potrząsnął głową.
— Przepraszam. Naprawdę byłem chory. Nabrałem się leków — skłamał, po czym sam wziął z grilla kawałek boczku i zawinął go w liść sałaty, który chwilę później umoczył w paprykowej paście.
Zjadł go pospiesznie, ale nie smakował jakoś szczególnie dobrze. Trafiła mu się łykowata część. Udał jednak, że naprawdę mu odpowiada, ochoczo sięgając po niewielki półmisek z galaretką z żołędzi, obficie skąpaną w oleju sezamowym. Namjoon bardzo chętnie odstąpił mu całą porcję, czując niesmak na języku na sam widok gibających się na boki, karbowanych plasterków. Dotori-muk kojarzyło mu się z ekologicznym mydłem, które kiedyś, w domowych warunkach, robiła jego matka. Ślizgało się między palcami, zamiast pienić i zdecydowanie nie nadawało się do jedzenia.
— Masz może kontakt z tym prawnikiem? Jeszcze niedawno tak bardzo chciałeś się z nim spotkać, że musiałem cię uspokajać. A teraz jakoś milczysz. Rozumiem więc, że się z nim nie widziałeś? — zauważył, gdy Yoongi zabierał się już do trzeciej łyżki pełnej galaretki.
— Widziałem. Podziękowałem — odpowiedział zwięźle, z trudem przełykając to, co miał w ustach.
— Aha.
— Nie wierzysz mi?
— A ukrywasz coś? — Namjoon uniósł jedną brew, na co Yoon wywrócił oczami i wrzucił na grilla kolejny, potężny kawałek surowego boczku.
Ten zaskwierczał, a skropione tłuszczem węgielki pod metalową kratą buchnęły ciemnym dymem, który zaszczypał go w oczy.
— Zajmij się grillowaniem, jak masz tyle energii, by kłapać jęzorem — warknął, podając Namjoonowi szczypce do mięsa i nożyczki.
Ten wzruszył ramionami i zabrał od niego obie rzeczy, po czym sam pochylił się nad grillem, pilnując mięsa z czujnością godną pierwszej rangi kucharza. Yoongi w tym samym czasie wyjął z kieszeni telefon i odruchowo usunął z ekranu głównego powiadomienia z aplikacji do nieco zbyt szybkich randek, której nie otwierał już bardzo długo. Powinien był ją usunąć, ale faktyczne pozbycie się aplikacji znaczyłoby, że raz na zawsze zamknął jakiś rozdział.
Nie bał się tego. Bał się jednak, czy następny rozdział byłby nowy, czy może wracałby lata wstecz, bez pamięci zatracony w Jeon Jeongguku, który nie mógł już przecież dać mu czegokolwiek, czego ten by chciał. Miłości. Pocałunków. Nocy w jego ramionach, a nawet niewinnych gestów, takich jak palce przeczesujące jego włosy, gdy ten opowiadał mu o tym, jakie bukiety kwiatów złożył tamtego dnia, albo jakie głupoty wymyślili jego wychowankowie po długim weekendzie w ośrodku.
Przede wszystkim jednak, Gguk nie mógł dać mu zaufania.
Yoongi przetarł twarz dłońmi. Od dłuższego czasu rozważał, czy na nowo nie czuł czegoś do Jeongguka, lecz dopiero po rewelacjach sprzed prawie dwóch tygodni już całkowicie dopuścił do siebie taką myśl. Nie umiał się jednak określić pomiędzy współczuciem, żalem, tęsknotą, a zauroczeniem.
Był... Gdzieś.
— Jedz. — Namjoon podsunął mu miseczkę ze w sam raz spieczonymi kawałkami boczku, a Yoongi posłusznie chwycił jeden z nich między palce w nieco niegrzecznym geście.
Zjadł go w mgnieniu oka, a przyjaciel odwrócił wzrok, nie chcąc niepotrzebnie komentować.
Siedzieli tak w milczeniu przez chwilę, a Yoongi co chwila podnosił swój telefon, otwierając czat z Jeonggukiem. Chciał napisać, ale stawy w jego kciukach jakby naumyślnie odmawiały posłuszeństwa, gdy tylko przymierzał się do wklepania pierwszej litery w okienko.
— Możesz mi powiedzieć — mruknął Namjoon, nie mogąc już słuchać cichych westchnień przyjaciela, które ten, nieświadomy, wydawał z siebie co chwila.
— Co takiego?
— Co tam ci leży na sercu — sprostował. — Przyjaźnimy się.
— To fakt — potwierdził Yoongi, po czym schował telefon do kieszeni. — Ale na sercu, w tym momencie, leży mi tylko cholesterol.
Obaj wiedzieli, że kłamał.
* * *
Krzesło w biurze Seokjina było o wiele mniej wygodne, niż wtedy, gdy Jeongguk siedział w nim pierwszy raz.
— Wiem, że nie byłem zbyt grzeczny, gdy ostatni raz odmówiłem ci współpracy, ale oficjalne wezwanie do prokuratury to trochę za dużo, Jin. Ba, to z...zdecydowane nadużycie władzy — burknął prawnik, przecierając oczy wierzchem prawej dłoni. Zraniona ręka nie bolała go już tak, jak wcześniej, więc pozwalał sobie na trochę odważniejsze gesty.
W poniedziałek rano dostał list polecony z wezwaniem do prokuratury, na której stawił się we wtorek. Nie było mu jednak do śmiechu. Był pewien, że Seokjin uparcie stroi sobie z niego żarty, próbując zemścić się za jego nietakt.
Prokurator wyglądał jednak na tyle poważnie, że zupełnie nie przypominał samego siebie. Na twarzy miał co najmniej trzydniowy zarost, na stopach dwie niepasujące skarpetki wystające spod przykrótkich spodni, a krawat... Intensywnie różowy krawat zupełnie nie współgrał z szarym garniturem. Wyglądał raczej jak jeden z tych krawatów, który daje się komuś w formie żartu.
— Kawy? Herbaty? — zapytał prokurator, drapiąc się po szczecinie.
Bił się z myślami na tyle, że nawet nie zwrócił większej uwagi na to, co stało się z prawą dłonią jego gościa. Normalnie przecież by zapytał. Zanotował jedynie, że Gguk musiał mieć jakiś wypadek.
— Kawy... Znaczy się, nie, dziękuję — odparł Gguk, czując się dziwnie sennie.
Drugi dzień brał tabletki przepisane mu przez Berniego przy ich pierwszym spotkaniu. Wydawało mu się to dziwne, ale poczytał trochę w internecie. Podobno recepta od pierwszego spotkania to nie taka niespotykana praktyka w psychiatrii, szczególnie gdy chodzi o ciężkie przypadki.
Jeongguk już dawno wydedukował, że był ciężkim przypadkiem i najwidoczniej bez Xanaxu nie mogło się obejść. Zresztą, tak jak nie-prawnicy ufali mu w sprawach litery prawa, on ufał lekarzom w sprawach leków i tym podobnych, a przynajmniej tak tłumaczył sobie swoje ślepe zaufanie do Berniego. Sam nie wiedział, czy to polecenie Soo, czy może jego dziwna aura popchnęły go ku zgodzeniu się na terapię. Soboty i środy. Tak się z nim umówił.
Xanax miał w zauważalny sposób zacząć działać na jego stany lękowe dopiero po kilku tygodniach regularnego zażywania, ale Gguk już wyraźnie czuł jego efekty uboczne. Senność ogarniała go na tyle, że do prokuratury przyjechał metrem, bojąc się, że rozkojarzy się za kółkiem i zakończy swój żywot akurat wtedy, gdy postanowił jakoś go zmienić. Był na tyle uparty, że gdyby nie co chwila opadające powieki, to pomimo szwów wsiadłby za kółko, zacisnął zęby i odjechał. Leki faktycznie stanęły mu na drodze.
— Naprawdę, Jin. Powiedz mi o...o co chodzi, bo...
— Uch... — warknął prokurator, pocierając skronie środkowym palcem i kciukiem prawej ręki.
Usiadł na swoim fotelu, przysuwając go bardzo blisko do biurka. Wtedy to Jeongguk zauważył jego wory pod oczami. Seokjin musiał nie spać od dobrych dwóch nocy albo tak upić się pod korek poprzedniego dnia, że kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością i swoim ja. Gguk stawiał na to drugie.
— Uch co? — zapytał Jeongguk. — To nie jest zabawne, J...Jin. Zresztą, twoje wezwanie — dodał, wyciągając oficjalny dokument ze swojej lnianej torby, którą przyniósł ze sobą i przewiesił przez krzesło — też nie mówi za wiele. Proszę się stawić, bla, bla, bla... No i oczywiście pieczątka. Jeżeli nadal chodzi o tę pracę, to przysięgam, zgłoszę cię do...
— Jeongguk... Panie Jeon, znaczy się — zaczął, po czym odsunął szufladę z lewej strony biurka.
Wyjął z niej starą teczkę, która nie przypominała Jeonggukowi niczego szczególnego. Ta uderzyła z cichym hukiem o blat.
— Co to takiego? — zapytał Gguk, a Seokjin poluzował krawat.
— Panie Jeon, chciałbym...
— Skąd ta nagła zmiana tonu? O c...co chodzi? — zaniepokoił się już nie na żarty.
Był zbyt zdezorientowany, by myśleć o dyskomforcie, który urzędował w jego głowie na równi z poczuciem zagubienia w całej tej sytuacji.
— Chciałbym porozmawiać z panem o...
— Przysięgam, jeżeli to są kolejne umowy o pracę, to...
— To nie są...! — uniósł głos prokurator, po czym momentalnie odchrząknął. — Uwierz mi, to jest dla mnie tak niesamowicie trudne... Wróć — poprawił się, czując szczypanie w oczach. — Gguk. Masz rację. Wydaje mi się, że przyjacielska stopa... Kurwa mać, przepraszam — zacharczał, po czym pociągnął nosem. — Nadal liczę na to, że to wszystko to tylko głupia pomyłka. Ale...
— Ale co? — zapytał Jeon, mrugając szybko oczyma.
Nie wiedział, czy to jego organizm nieprzyzwyczajony do Xanaxu, czy może stres, ale wydawało mu się, że Seokjin uronił łzę. Ta, wyimaginowana czy też nie, zniknęła pod kciukiem prokuratora.
— Ośrodek Byeonhwa. Mówi ci coś ta nazwa? — zapytał przez zaciśnięte gardło, a Jeongguk momentalnie wstał z krzesła, które odsunął od siebie tak gwałtownie, że to runęło na ziemię wraz z jego torbą.
— S... Skąd o tym wiesz? W... Węszyłeś na mój t...temat? — zapytał, czując, że jego płuca zaczynając wywijać fikołki, pozbawiając go zdolności samodzielnego oddechu. — Jak m...mogłeś...
— Nie! Han... Han, on wspomniał coś o ośrodku podczas przesłuchania, tam też był zamieszany w aferę łapówkową... I... I... Dotarliśmy do dokumentów, które mają w sobie twoje imię i nazwisko oraz numer identyfikacyjny. Data urodzenia też się zgadza... Otworzyliśmy postępowanie, więc musiałem wezwać cię jako świadka... Ale na Boga, nie węszyłem na twój temat! — zarzekł się, próbując obejść biurko dookoła. — Ale teraz na pewno rozumiem dużo więcej i...
— Nic nie r...rozumiesz — zaskrzeczał Jeongguk. — B...błagam, nie mów nikomu. Chcę się t...trzymać od tego z d...daleka.
Prawnik rozglądał się po pomieszczeniu w panice, ale nie znalazł nic, co pomogłoby mu permanentnie zniknąć.
— Gguk, nigdy w życiu, ja... Ja chcę, żebyś mi pomógł. Razem znajdziemy tych, których zrobili ci krzywdę, odpowiedzą za...
— Nic a nic nie rozumiesz! — krzyknął, cofając się aż po same drzwi.
Przylgnął do nich plecami, po czym osunął się w dół, przyciskając dłonie do skroni. Oddychał głośno, czując mrowienie biegnące po całym ciele. W torbie miał opakowanie pełne tabletek. Wiedział, że nie powinien brać więcej, niż trzy dziennie, ale nie widział innego ratunku. Chciał podpełznąć do torby i wziąć je z niej, by chociaż na chwilę wyłączyć myślenie. By...
— Zaraz zwymiotuję — wycharczał jednak, szybko porzucając swój plan, który, jakimś dziwnym, racjonalnym trafem, uznał za idiotyczny. — Boli... — wyszeptał.
Seokjin, nie wiedząc, co zrobić, podszedł do Jeongguka i opadł obok niego na kolana, na zmianę wyciągając w przód i przyciągając ręce z powrotem do piersi.
— Twoje papiery... Tak naprawdę, to wyjąłem je z tej teczki. Tylko ja o nich wiem. Obiecuję, tylko ja — wyszeptał, po sekundzie pełznąc do tyłu tak, jakby zdał sobie sprawę, że mógł potęgować atak paniki Jeongguka.
Nie do końca go rozumiał, ale nie miał zamiaru go lekceważyć.
— Chcesz jakąś miskę? — zapytał po chwili ciszy, a, ku jego zaskoczeniu, prawnik roześmiał się niemalże maniakalnie.
— A masz j...jakieś miski pod ręką, Jin?
— Nie.
— To zamknij m...mordę — warknął zupełnie niepodobnie do siebie, chowając głowę między kolana i kiwając się to w przód to w tył. — Przejdzie mi, t...tylko nic... Nic nie mów — wydukał. — Milcz, nic nie mów...
— Nie będziesz już wymiotował? — wyszeptał wbrew prośbom Jeongguka prokurator, a ten momentalnie podniósł na niego swoje przekrwione oczy.
Emanowały złością, żalem i swego rodzaju nienawiścią. Seokjin zrozumiał jednak, że żadna z tych emocji nie była wycelowana w niego. Dlatego też, gdy prawnik krzyknął: Stul pysk! Stul... I daj mi po prostu oddychać, on bez protestu posłuchał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top