Rozdział 13
Wszyscy wiedzą.
Wszyscy wiedzą.
Wszyscy wiedzą.
Jeongguk potrząsnął głową, po czym przeszedł przez ruchliwą ulicę na Gangnam. Rozglądał się przy tym nerwowo na boki, taksując wzrokiem twarz każdego mijanego przechodnia i bojąc się, że wszyscy znali go na wylot.
Kobieta z reklamówką pełną zakupów. Mężczyzna z dzieckiem na rękach. Uczniowie podstawówki, wysiadający z autobusu. Babcia na przystanku z medalikiem na szyi. Umysł prawnika podpowiadał mu uszczypliwie, że każdy z nich mógł wiedzieć o nim, tak właściwie, wszystko.
Wraz z teczką uwolnioną z szuflady, jego sekrety mogły rozlać się po całym świecie, a on nie miał nad tym kontroli. Zapewne wypełzły ze szpar w panelach, przeczołgały się pod szarą zasłoną, kropelka po kropelce przesączyły przez niezauważalne pory w uszczelkach przy oknach. Spłynęły w nieznane.
Zatrzymał się przy małej kawiarni, pochylając się w przód i oddychając ciężko. Pomimo wszystko podziwiał sam siebie za to, że atak paniki złapał go dopiero po jakimś czasie od wyjścia z domu; że zapasy „niemyślenia", którymi tak się cieszył, wystarczyły na na tyle długo, by już kompletnie nie zbłaźnić się przed Kim Seokjinem.
Teraz wystarczyło tylko znaleźć miejsce, by przeczekać emocjonalną burzę, a w momencie, gdy się uspokoi, bezpiecznie wrócić do mieszkania. Nie był to pierwszy raz, gdy Jeongguk publicznie tracił nad sobą kontrolę. Miał w tym wprawę i wiedział już, że tak długo, jak chęć zwymiotowania faktycznie go do tego nie zmuszała, potrafił sobie z tym poradzić. Znał wiele przetestowanych już w realnym życiu scenariuszy.
Przeciskał się przez tłum pracowników pobliskich wieżowców, wracających z przerwy na lunch. Nie było mu to na rękę, szczególnie gdy mijał zbitych w grupki mężczyzn, ale lepiej i tak by się nie poczuł, więc parł przed siebie, rozpychając się kościstymi łokciami. Gdy czuł już, jak żołądek podchodzi mu do gardła, w końcu zaszył się gdzieś w opustoszałym, miejskim parku niedaleko swojego kompleksu mieszkaniowego. Gdy zdecydował, że jednak da radę zachować resztki godności oraz nie zwymiotuje w krzaki, usiadł na ławce i schował twarz w dłoniach, pochylając się w przód. Sztywno przycisnął stopy do udeptanej ścieżki.
W myślach powtarzał sobie, żeby oddychać.
Wszyscy wiedzą.
Zaczął nabierać powietrza w płuca nieco za szybko, więc tym razem kazał sobie już tego nie robić.
Każdy wie, że jesteś obrzydliwy. Yoongi na pewno wszystkim powiedział. A nawet jak nie powiedział, to każdy i tak wie. To już nie tylko twój sekret. To tajemnica poliszynela. Wszyscy wiedzą. Wszyscy wiedzą.
Znowu oddychał, tym razem ignorując cokolwiek, co sam sobie dyktował. Żałował, że w ogóle wyszedł z domu, gdy jego klatka piersiowa dosłownie skakała, to w górę, to w dół, pastwiąc się nad nim. Zestresowany, podkurczył palce tak bardzo, że nieprzycinanymi od nieco zbyt długiego czasu paznokciami podrapał się po czole. Zapewne zostawił na nim przy tym czerwone ślady, ale nie miał wtedy nawet zamiaru się tym przejąć.
— Oddychaj — wycharczał. — Wolniej — dodał, gdy zachłysnął się powietrzem. — Ale głębiej — karcił się dalej, gdy ilość tlenu, jaką sobie dostarczał, nie dawała rady uspokoić zawrotów głowy.
Odzyskanie panowania nad samym sobą zajęło mu więc chwilę. Fakt, iż nie zwrócił tego, co siłą wcisnął w siebie w knajpie, napawał go swego rodzaju dumą. Uśmiechnął się, ściągając usta w cienką linię. Przez chwilę kiwał nawet z aprobatą głową. Jego żyjące samopas myśli nie pozwoliły mu jednak na zbyt dużo samochwalstwa.
Zrobiłeś coś, co każdy inny człowiek osiąga bez problemu i prawie przy tym zemdlałeś. Brawo. Czapki z głów. Zdecydowanie, masz czym się szczycić.
Wybuchowa mieszanka wzburzenia, strachu i głębokiego żalu sprawiła, że prawnik przeklął siarczyście pod nosem, niczym maratończyk, wydający z siebie ostatnie, bolesne tchnienie po przekroczeniu linii mety. Kilka czarnych ptaków, dotychczas ukrytych w koronach drzew, przestraszyło się i niespokojnie wystrzeliło spomiędzy liści.
Jeongguk usłyszał ich szelest, a następnie zirytowane, ptasie okrzyki.
Odchylił głowę do tyłu. Chciał zobaczyć, dokąd odleciało rozzłoszczone przez niego ptactwo. To rozproszyło się jednak we wszystkie strony, więc odpuścił. Skończył na obserwacji płynących nad jego głową chmur, przebijających się pomiędzy szerokimi skupiskami żółknących liści. Błękitno-białe przebłyski przypominały kryształy w królewskiej tiarze, mieniącej się przeróżnymi odcieniami złota. Palce mężczyzny sięgnęły w ich kierunku nieśmiało, ale opuszki przecięły tylko powietrze, zdecydowanie zbyt bardzo oddalone od szczytów drzew, by poczuć chłód fragmentów bladego, podniebnego oceanu.
Jeongguk westchnął, łapiąc się drugą dłonią za uniesiony ku niebu nadgarstek i dosłownie siłą ściągając go ku udom. Zerknął na swoje naiwne palce z pretensją, po czym wbił wzrok w ciemny, gruby pień nieopodal. Połać miejskiej zieleni, w której się ukrył, mocą ludzkiej fantazji wciśnięta pomiędzy natłok betonowych konstrukcji walczyła z całych sił, by w pełni opanować poświęconą jej przestrzeń. Grube korzenie obserwowanego przez Jeongguka drzewa stanowiły na to najlepszy dowód, wystając ponad ziemią oraz w kilku miejscach naruszając nawet stworzoną przez człowieka ścieżkę. Co więcej, krzaki dookoła rozrastały się wysoko, ciągnąc ku kryształowym przestworzom tak, jak jeszcze przed chwilą Gguk.
Natura chciała istnieć, nawet gdy wszystko dookoła nie mogło już stać się jej bardziej obce. Prawnik zaczął zastanawiać się, czy on sam kiedykolwiek odnajdzie w sobie na tyle siły i woli, by zawalczyć o własne miejsce. Podświadomie normując swój oddech, oddał się w ciasne ramiona wyobraźni, która już dawno przestała być czymś fundamentalnie "jego". Stała się za to głośnym muzykantem o ciężkiej ręce, grającym przerażające koncerty na rozstrojonych skrzypcach. Nie dziwne więc, że sam właściciel nie miał co do niej wygórowanych oczekiwań.
Tym razem jednak, ku jego zaskoczeniu, starała się być uprzejmiejsza niż zwykle. Zdawać by się mogło, że jedna ze strun pokiereszowanych, mentalnych skrzypiec jeszcze zachowała swoją dawną świetność. Brząkała czystym tonem, dając o sobie desperacko znać.
Z uporem wygrywała Jeonggukowi muzyczną iluzję, w której na wiosnę byłby w stanie obrosnąć zielenią w subtelnym tonie piano, lato przeczekać w euforii rozkwitu, na jesień ozłocić się i błyszczeć niby upstrzony szlachetnymi kamieniami, a potem utracić cały blichtr w oczekiwaniu na zimowe crescendo. I tak w kółko. Mógłby igrać w zgodzie ze światem, nawet jeżeli tak bardzo różnił się od tego, co typowe i powszechne.
Mimo to Gguk poczuł falę smutku, której wcześniej nie znał. Nie potrafił sobie z nią poradzić, więc przetarł nerwowo powieki. Wyślizgnął się z objęć własnej imaginacji, po czym zrobiło mu się zimno. Chciał już wracać do swoich czterech ścian; czuł, że był na siłach. Przyłożywszy dłonie do ud, zdał sobie sprawę jednak, że jego nogi drżą jakby były z waty, a on w milisekundę stracił wszystkie kości. Musiał więc dać sobie jeszcze chwilę.
Zerknął na ławkę naprzeciwko, wysuniętą sporo na lewo. Siedziało na niej dwóch mężczyzn, jeden znacznie wyższy od drugiego. Cicho o czymś rozmawiali i tak wtopili się w tło, że Jeongguk wcześniej nie zwrócił na nich uwagi. Pospiesznie raz jeszcze omiótł więc wzrokiem główną, parkową alejkę i tym razem z prawie stuprocentową już pewnością wywnioskował, że oprócz niego samego i owej pary, w parku nie było nikogo.
Mężczyźni nie wyróżniali się niczym szczególnym. Obaj mieli na sobie płaszcze w dwóch różnych odcieniach brązu, przez co łatwo wtapiali się w otoczenie. Siedzieli tak niepozornie, póki nagle, ni z tego, ni z owego, nie złapali się za ręce. Jeongguk musiał aż przetrzeć oczy ze zdziwienia, zastanawiając się, czy grajek z jego głowy znowu nie zaczyna przyprawiać go o halucynacje.
Tak jednak nie było. Niższy z mężczyzn oparł nawet głowę na ramieniu drugiego, uśmiechając się przy tym błogo. Obaj, nadal półszeptem, prowadzili prawie że intymną rozmowę, a spadające z drzew jesienne liście wirowały nad nimi w swoim osobliwym tańcu. Wyglądali kompletnie normalnie — uśmiechali się, w pewnej chwili dotykali wzajemnie swoich twarzy, patrzyli sobie w oczy. Skradli też sobie nawzajem dwa, czy trzy pocałunki.
Jeongguk nie potrafił przestać się patrzeć, obserwując ich dłużej, niż wypadało. Bicie jego serca przyspieszyło przy tym znacznie. Przetarł spocone dłonie o spodnie z zamiarem podniesienia się z ławki, pomimo narastającego roztrzęsienia, ale coś nie pozwalało mu tego zrobić. Kark też, nieważne, jak by nie próbował, co chwila wracał do pozycji, w której prawnik bezpośrednio wpatrywał się w parę mężczyzn. Wręcz zapuszczał w ich stronę ciekawskiego żurawia.
Zazdroszczę im, pomyślał impulsywnie, na co zaraz poczuł ucisk w żołądku.
Zazdrościsz im? Czego? Uspokój się.
Zazdroszczę.
Nieprawda.
Złapał się za głowę, gdy skronie spuchły mu fantomowo, uciskając całą czaszkę, niczym para szczypiec o tonowej sile. Wstał z ławki i wystrzelił jak z procy w kierunku wyjścia z parku, kiwając się na boki z gracją pijanego marynarza. Przeszedł tuż obok obserwowanej ówcześnie pary mężczyzn, a ci zmierzyli go wzrokiem pobieżnie i szybko wrócili do własnych spraw, niewzruszeni jego obecnością.
Świadomość swojego własnego istnienia poza sferą natrętnych myśli Jeongguk odzyskał, dopiero gdy wrócił do mieszkania. Zajęło mu to albo kilkanaście minut, albo grubo ponad godzinę. Przeszedł przez próg, drzwi zamknęły się z trzaskiem, i to właśnie wtedy coś go tknęło. W jednej dłoni trzymał pęk kluczy, drugą opierał się o ścianę. Rozchylał wargi i wytykał na zewnątrz czubek suchego na wiór języka.
Równie dobrze mógłby lewitować, czuł się tak pusty.
— Już... w domu? — wymamrotał sam do siebie.
Nie trapił go tylko i wyłącznie brak poczucia czasu. Nie pamiętał też, czy wszedł schodami, czy użył windy; czy mijał kogoś po drodze, czy może świat nagle dla niego opustoszał. Uda bolały go tak, jakby przemierzył góry i doliny. Może tak było. Świat wirował, a jednocześnie zamykał się w jakby zawężonym polu widzenia.
Jeongguk był człowiekiem w nowobogackim apartamentowcu, ale zaraz potem stał się żółtym liściem w miejskim parku, targanym na wietrze i już nienależącym do swojego drzewa. Rozpoczął nową erę. Opadał coraz niżej i niżej, w oczekiwaniu na crescendo.
Zaraz osiądzie na czubku głowy mężczyzny, tak zuchwale zakochanego w drugim mężczyźnie. Spocznie na kilku sztywnych, pokrytych niewielką ilością brylantyny włoskach. Będzie musiał słuchać, jak rozmiłowani sobą dewianci szepczą sobie czułe słówka. Obserwować, jak się całują.
Będzie zazdrościł.
Przerażony mglistą wizją, Jeongguk znowu stał się człowiekiem i wszedł do łazienki, w korytarzu ściągając buty. Telefon wibrował mu w kieszeni płaszcza; zapewne dzwonił do niego zaniepokojony Seokjin, ale prawnik ignorował połączenia. W tamtym momencie już kompletnie zapomniał o tym, że w ogóle posiadał komórkę. Zresztą, po co mu ona, tak właściwie, była? Rodziców traktował jak zamknięty rozdział. Z Baekho, czy Shinhye nie chciał rozmawiać, przyjaciół nie miał.
A Yoongi... Yoongi przecież milczał. Żadnego esemesa, żadnego telefonu, żadnych więcej pytań. Cisza. Jeongguk sam nie wiedział, na co liczył po tym, jak prawda o jego terapii wyszła na jaw, ale coś kłuło go w piersi na myśl, że to już zapewne był ich definitywny koniec. Z drugiej jednak strony sam kazał mu zniknąć. Sam twierdził, że wszystko było z nim okej. Nie miał prawa mieć pretensji do nikogo, oprócz do samego siebie.
Nie miał prawa marzyć o pocałunkach w parku.
Lustro, które jeszcze dotychczas stało na podłodze, odwrócone ku światu tak, by przypadkiem nie odbić nikogo w swojej tafli, wróciło na ścianę. Jeongguk podniósł je z wielkim trudem i ledwo zawiesił na haku drżącymi dłońmi, ale udało mu się po kilku wyczerpujących próbach.
Spojrzał na swoje odbicie, po czym stopniowo, mozolnie i z bolesną cierpliwością zaczął zdejmować z siebie ubrania. Płaszcz wylądował na ziemi, a telefon w kieszeni uderzył o podłogę z łoskotem. Gguk spojrzał na swoją czarną koszulkę, przejeżdżając palcami po jej materiale, a chwilę później dotykając ich opuszkami swoich wyschniętych, pokrytych białym niby-szronem ust.
Zdecydowanie się na to, by przeciągnąć T-shirt przez głowę zajęło mu dłuższą chwilę. Gdy już to zrobił, widok własnej, nagiej klatki piersiowej przyprawił go o mdłości. Mimo to zmusił się, by objąć wzrokiem każdy jej najmniejszy skrawek, milimetr po milimetrze. Dopiero wtedy zauważył, jak bardzo schudł i że wszystkie jego żebra odbijały się na skórze.
Zrobił krok do tyłu, a jego dłonie wylądowały na złotej sprzączce przy pasku od spodni. Rozpiął go tak szybko, jakby wcale nie wykonywał normalnej, codziennej czynności, a zmuszał się do wyskoczenia z samolotu ze spadochronem na plecach. Impulsywnie i bez zbędnego rozmyślania.
Z guzikiem przy rozporku poradził sobie z porównywalnym pośpiechem, a jeansy same opadły w dół jego nóg, zdradzając spadek wagi jeszcze wyraźniej niż wystające żebra.
Wzrok Jeongguka unikał czarnych bokserek, a usta drżały przy każdej próbie, by na nie spojrzeć. Zacisnął dłonie na krawędzi zlewu, odliczając w myślach do trzech.
Pięciu.
Dziesięciu.
Gdy przyszedł czas na jedenaście, ponownie odsunął się do tyłu, opuścił ręce wzdłuż tułowia i spojrzał na bieliznę. Oswoił się z widokiem ledwo opinającej się na jego biodrach gumki bokserek oraz chorobliwie szczupłych ud w ich dość krótkich nogawkach. Wybrzuszenie w kroku, chociaż naturalne, było dla niego najtrudniejsze do oglądania.
Odważnie otoczył jednak wzrokiem każdy kształt budujący jego osobę, każdy łuk, każdą linię prostą i krzywą. Wszystko, czego tak się bał i co tak długo odrzucał. Palcami wodził po brzuchu, po kościach bioder, nawet po bladych wnętrzach ud, pokrytych pojedynczymi, ciemnymi włoskami.
Zrobiłby parę kroków do tyłu, by móc zobaczyć coś więcej, ale nie udało mu się, bo plecami wpadł na ścianę. Chłód łazienkowych płytek ocucił go na tyle, by poczuł namiastkę strachu.
Stopy zaplątały się w ubrania na podłodze, a on sięgnął palcami w kierunku bokserek, by jak najprędzej je ściągnąć. Z jakiegoś powodu chciał znaleźć ukojenie w następnym, zdecydowanym kroku.
Gdy w końcu stał tam przed lustrem, zupełnie nagi i rozdygotany od chłodu, srebrzysta tafla, jeszcze chwilę temu uwodząca go syrenim śpiewem, nagle stała się jego największym wrogiem. Ciało Jeongguka zaczęło wykręcać się w jej odbiciu, przybierając wymyślne, bolesne kształty. Stał prosto, ale się wypinał. Starał się uśmiechać, ale widział siebie jako ponurą zmorę. Nagość raziła jego oczy, a on zamknął je, czując złowróżbną suchość w gardle.
Jak zawsze. Wrócił do punktu zero.
— To nie ma sensu — wymamrotał, nerwowo drapiąc się po obojczyku tak, aż skóra zaszła na nim wściekłą czerwienią. — Absolutnie, żadnego sensu. Nigdy... Nigdy nie będziesz szczęśliwy — załkał, po czym podszedł do lustra, by ponownie zdjąć je ze ściany.
Zagubiony w pędzących w głowie myślach, spojrzał na swoje odbicie po raz ostatni. Z podbrzuszem napierającym na zimny, ceramiczny zlew widział swoją twarz z wystarczająco bliskiej odległości, by zapałać do siebie zwierzęcą niechęcią.
Zanim się obejrzał, jego prawa pięść zamachnęła się i uderzyła w odbijającą światło, srebrną powłokę.
Zabezpieczone klejem szkło pękło na kształt gęsto utkanej pajęczej sieci, ale Jeongguk i tak poczuł ciepłe salwy szkarłatnej krwi, tryskającej z okolicy jego knykci. Kilka ostrych fragmentów lustra wyskoczyło bowiem w przód, przecinając głęboko bladą skórę. Ciemne strugi popłynęły w dół popękanego zwierciadła, prędkością dorównując łzom na jego policzkach.
— Co ja wyprawiam — wydukał, próbując rozprostować swoje palce.
Kilka niesfornych kawałków szkła odczepiło się kompletnie i utkwiło w jego skórze.
Sprawiały mu tak niewyobrażalny ból, że musiał wyciągnąć je, zanim w ogóle spróbował poruszyć dłonią. Zrobił to nad leżącym na ziemi płaszczem, który przesiąkł krwią tłoczącą się z rozcięć. Ta spływała już w dół ręki Gguka, pozostawiając po sobie przykre, pseudoartystyczne smugi. Skapywała ze spiczastego łokcia.
Kap.
Kap.
Kap.
Gdy już pozbył się większych odłamków z wnętrza ran, a rękę, z braku laku, owinął papierem toaletowym, wpadł w stan osobliwego uniesienia. Poszedł do swojej sypialni, gubiąc po drodze kilka kropel krwi, które ponuro ochrzciły podłogę. Nałożył pierwsze lepsze, znalezione w komodzie czyste ubrania, ale niewiele to zmieniło, bo je też, siłą rzeczy, poplamił. Dłoń owinął kolejną warstwą papieru.
Napędzająca go coraz bardziej i bardziej adrenalina zagłuszyła ból, gdy wyszedł z mieszkania, zjechał w dół windą, minął nieświadomego niczego portiera i na parkingu podziemnym wsiadł do auta. Odpalił silnik i wyjechał na ulicę, prowadząc pojazd tak, jak gdyby nigdy nic. Jedynie na skrzyżowaniu zaniósł się niewytłumaczalnym krzykiem, gdy musiał zatrzymać się na czerwonym świetle. Jego głos przebił się przez zamknięte szyby, zwracając uwagę przechodniów na przejściu. Kilku zawiesiło na nim wzrok, widząc jego zapłakaną twarz. Nikt jednak nie przejął się nim na tyle, by zareagować czymś więcej, niż wywróceniem oczami.
Na swoistym autopilocie zajechał pod znane już sobie Centrum Medyczne Cha, zatrzymując samochód w poprzek dwóch miejsc parkingowych. Wysiadł z auta, nawet nie fatygując się, by zamknąć je pilotem przy kluczach. Papier, którego grubą warstwą przykrył powstałe rany, kompletnie przesiąkł już krwią i rozwarstwił się. Z czerwoną od posoki ręką i gdzieniegdzie poplamionymi ubraniami, Jeongguk wyglądał co najmniej przerażająco.
Na jego szczęście, klinika była pusta. Za ladą rejestracji siedziała tylko pielęgniarka, która, co nie dziwne, momentalnie przejęła się jego stanem. Krew wyraźnie kontrastowała z bielą poczekalni i od razu rzuciła jej się w oczy.
— Witam, przepraszam, pana ręka... — zaczęła w szoku, ale on zatrzymał się tuż przed kontuarem.
— Doktor Park... Czy jest... Doktor Park? — zapytał, a ona kiwnęła głową twierdząco, zaraz reflektując się, gdy Jeongguk ruszył w stronę drzwi do znajomego już sobie gabinetu.
— Chwilę, proszę pana! — zawołała kobieta, dreptając w kierunku wyjścia zza kontuaru, ale prawnik kompletnie ją zignorował. — Proszę zaczekać!
Był od niej jednak znacznie szybszy.
Wszedł do gabinetu Soo tak, jakby był u siebie. Lekarz, ubrany w biały golf, siedział za biurkiem, popijając kawę.
— Pani Kim, czy coś... Jeongguk — wyszeptał, wstając z krzesła w okamgnieniu. — Matko jedyna, co ci się stało? — zapytał, zauważywszy jego dłoń.
Jeon tak wiele razy zaciskał i luzował pięść po drodze do Centrum Medycznego, że rany nie miały fizycznej możliwości nawet zacząć się zasklepiać. Krew spływała w dół palców i kapała na podłogę w gabinecie.
— P...Pomóż mi — poprosił ochrypłym głosem, a Park Soo instynktownie obszedł biurko dookoła, ruszając w jego kierunku z asekuracyjnie wyciągniętymi rękoma.
— Spokojnie — zakomunikował, częściowo do Gguka, a częściowo do pielęgniarki, która dopadła do prawnika i już miała wyciągać go za fraki na korytarz. — Co się stało? Gdzie się tak zraniłeś?
— Błagam, m...musisz mi pomóc. J...Ja już nie mogę tak d...dłużej. Nie chcę taki b...być — zapłakał, robiąc długi krok w kierunku Soo i obejmując go ramionami najmocniej, jak umiał.
Wtulił nos w jego sweter, a z jego gardła wydostał się wrzask; wrzask pełen wszystkiego, co, w przeciągu ostatnich piętnastu lat, nigdy nie znalazło swojego ujścia. Zawibrował na piersi lekarza, a ten bez zastanowienia oddał uścisk, głaszcząc Jeona po plecach. Pielęgniarka, która stała w progu, zmierzyła doktora Parka porozumiewawczym wzrokiem, a ten, chociaż z wielkim żalem, kiwnął głową.
Ta zniknęła więc, pędząc w kierunku lady, by zadzwonić po karetkę.
* * *
— Z badań wynika, że nie stało mu się nic poważnego. Nie uderzył się w głowę, nie ma wylewu, nie ma ataku padaczkowego, nie ma udaru. Żadnego alkoholu, narkotyków, czy innych środków odurzających we krwi. Oprócz kilku szwów wszystko jest w porządku — podsumowała znajoma Soo lekarka, podając mu odebrany chwilę wcześniej z laboratorium świstek. Mężczyzna pamiętał ją jeszcze ze swoich szpitalnych praktyk. Była o jakieś dwanaście lat od niego starsza. — Nie zawiadomimy policji, bo naprawdę wygląda to na głupi wypadek. Ale mógłbyś jednak wspomnieć swojemu koledze, że istnieją lepsze sposoby na radzenie sobie ze złością. Uderzanie pięściami w lustro to nie jeden z nich, zresztą, prawnikowi nie wypada.
— Rozumiem, pani dok...
— Co więcej — odchrząknęła, przerywając mu i wciskając dłonie do kieszeni swojego kitla. — Jest chudy, to zauważyłam. Czasem tak bywa. Ale morfologia nie kłamie. Ma poważne niedobory.
— Porozmawiam z nim o tym — obiecał, czując ogarniającą go falę smutku.
Przecież wcale nie wiedział, jak dotrzeć do Jeongguka. Nie mógł zmusić go do tego, by pozwolił sobie pomóc, a z drugiej strony bał się, że ten spadał w coraz większą otchłań. Nie potrafił do końca objąć piętnastu lat jego męczarni rozumem, chociaż sam przeżył podobne piekło. Soo był wtedy namacalnie świadom tego, że miał dużo więcej szczęścia.
— Mam nadzieję, że z nim porozmawiasz, Soo... To tyle, co chciałam ci powiedzieć. — Lekarka wyrwała go z transu.
— W takim razie możemy już iść? — zapytał, a pracownica SOR-u zaplotła ręce na piersi.
Na jej palcach widać było parę drobinek, przypominających okruszki, które musiała mieć w kieszeniach.
— Nie będę trzymać was tu jak skazańców — westchnęła. — Zostawiłabym go na obserwację i sama dała mu wykład na temat odżywiania, ale, po pierwsze, nie mam podstaw, żeby zatrzymać go tu siłą. Po drugie, wypuszczamy wolno gorsze przypadki. Zresztą, sama muszę go zapytać, co chce zrobić.
— Nie zgodzi się, żeby zostać.
— Powie mi to sam, okej? — mruknęła, unosząc jedną brew.
Park Soo kiwnął głową speszony, oblizując językiem spierzchnięte wargi.
Młody lekarz powinien być w pracy, ale, po zawiadomieniu pogotowia, zdecydował się pojechać do szpitala wraz z Ggukiem. Rany mógłby oczyścić mu sam, zaszycie ich też nie byłoby większym problemem. Nie wiedział jednak, czy z prawnikiem nie działo się nic innego. Był świadom, że wizyta na oddziale ratunkowym nie jest idealnym rozwiązaniem w przypadku ogarniętego traumą mężczyzny, ale musiał zachować się odpowiedzialnie.
Prawdę powiedziawszy, Soo przejął się nie na żarty; centrum medyczne zostawił pod opieką drugiego z dyżurujących specjalistów, bo nie wyobrażał sobie, by mógł wysłać Jeona gdziekolwiek samego. Nie w takim stanie.
Nie chciał, żeby roztrzęsiony prawnik był zmuszony oddać się obcym sobie ludziom pod opiekę. Park wiedział, że gdyby na to pozwolił, to tak jakby sam, naumyślnie, otworzył zamek u klatki, w której kryły się najczarniejsze demony Jeongguka. Co więcej, lekarz wolał uniknąć sytuacji, w której ktokolwiek w karetce źle zinterpretowałby jego stan i zarekomendował zamknięcie go gdzieś w izolatce.
Soo na początku sam nie wiedział, co, tak właściwie, stało się z Ggukiem, ale, bazując na tym, co powierzchowne, wyjaśnił pracownikom pogotowia sytuację na tyle, że sam poszkodowany wcale nie musiał się odzywać. Ponadto lekarz nie odstępował Jeona na krok — uspokajał go, jak tylko mógł, gdy ten był na pograniczu wpadnięcia w panikę. Zajmował też jego umysł głupimi rozmowami, a raczej monologami, w których przystępnym językiem wytłumaczył mu, co go czeka i zapewniał, że ten nie ma się czego obawiać.
Zauważył już jednak w szpitalu, że współpraca z lekarzami płci męskiej definitywnie nie doprowadzi do... Tak właściwie, to nie doprowadzi do niczego, bowiem Jeongguka przerażało tam dosłownie wszystko – od jarzących się, halogenowych świateł, po lekarzy, którzy uśmiechali się sztucznie, eksponując porośnięte kilkudniową szczeciną policzki, po czym bezceremonialnie próbowali go dotykać. Sięgali ku niemu to stetoskopem, to dłońmi w lateksowych rękawiczkach, a nawet wilgotnymi ręcznikami, by obmyć go z krwi. Jednego z pracujących na oddziale mężczyzn wzięty z zaskoczenia Gguk prawie znokautował uderzeniem łokciem w twarz, gdy ten chciał jedynie zerknąć na jego rany.
Soo wykorzystał więc swoje znajomości i porozmawiał z pielęgniarką na recepcji ostrego dyżuru. Ta zawiadomiła chwilowo niezajętą niczym panią chirurg, gotową pomóc roztrzęsionemu prawnikowi. Lekarka, w przeciwieństwie do jej współpracowników, wyglądała na wyspaną i o wiele bardziej zadbaną. Zdecydowanie mniej straszną. Zresztą, znała Parka, co nieco uspokoiło Gguka; gdy zauważył, że ona i Soo rozmawiają ze sobą jak znajomi, panika zelżała.
Za zgodą prawnika, którą ten wyraził skinieniem głowy, doktorka podała mu leki uspokajające oraz zaaplikowała miejscowe znieczulenie. Z pomocą pielęgniarki sprawnie zajęła się głębokimi rozcięciami na dłoni mężczyzny, wyciągając z nich resztki szkła, zszywając poszarpaną skórę schludnym, równym szwem i nie wpędzając go przy tym w jakąś specjalnie dużą histerię. Mówiła też coś do niego, ale Jeongguk, oprócz szczerego, lecz dosyć lakonicznego wyjaśnienia jak doszło do powstania jego obrażeń, uparcie milczał. Brakiem jakiejkolwiek komunikacji dawał przyzwolenie na to, by zrobiono z nim to, co trzeba. Zresztą, nawet z Soo nie rozmawiał. Bodźców miał aż nadto, a samo poruszanie językiem było dla niego wtedy nie lada wyzwaniem.
Na sam koniec chirurżka pobrała mu krew, przeprowadziła konieczny wywiad oraz badania, po czym wskazała na jedno z łóżek za kotarą, gdzie Jeongguk położył się, nadal nie mówiąc ani słowa. Podpięła go do kroplówki, a Soo przykrył go cienką kołdrą. Mężczyzna lada moment zasnął. Spał tak i spał, póki lekarz z poplamionym krwią golfem nie wrócił do niego wraz z lekarką oraz odebranymi od niej wynikami badań.
Gguk poczuł, jak Soo głaszcze go po skroni i zaraz się rozbudził.
— Odebrałem badania, kroplówka jest już pusta. Zaraz wyjmą ci wenflon i możemy wracać do domu, Jeongguk — oznajmił ciepło Park, a prawnik zamrugał powiekami. — Chyba że chcesz zostać w szpitalu? Jest taka opcja, jeżeli czujesz się źle.
— Nie chcę — wymamrotał, ukradkiem zerkając na doktorkę.
Podparł się lewą dłonią o twardawy materac, unosząc swoje ciało. Prawie sam wyrwał sobie przy tym kaniulę, więc Soo pomógł mu na nowo się położyć, a lekarka wyciągnęła mu ją z przedramienia bez zbędnego krwawienia.
— Czyli nie życzy pan sobie zostać na obserwacji? — zapytała, a ten pokręcił głową. — Wie pan, że musi pan o siebie dbać? Jeść i wypoczywać, żeby rany dobrze się zasklepiły? — dodała, a Gguk przytaknął, przyglądając się kawałkowi gazy i plastra, który kobieta przykleiła w miejsce małej dziurki po wenflonie. — Doktor Park panu wszystko wyjaśni. Jak dbać o ranę, jak zmieniać opatrunek, jak aplikować lekarstwa. Przyniosłam je panu ze szpitalnej apteki — wyjaśniła, zerkając w stronę pakunku na szafce przy łóżku. — To maść i coś na ból. A przez jakiś czas będzie pana bolało.
Prawnik machał głową co chwila, nie chcąc mówić nic na głos.
— Dziękuję — mruknął jednak, czując, że pozostawienie tego dla siebie byłoby niegrzeczne.
— Nie ma potrzeby... Tylko proszę już więcej nie nokautować luster — odparła, po czym wstała ze stołka przed łóżkiem. — Proszę też podpisać wypis przy rejestracji i przyjść za dwa tygodnie na zdjęcie szwów — skwitowała, po czym zamaszystym ruchem odsunęła kotarę i zniknęła za nią, pozostawiając obu mężczyzn samych sobie.
Trwali tak chwilę w milczeniu, póki Jeongguk, skruszony, nie odezwał się pierwszy.
— Zniszczyłem ci sweter — zauważył, zerkając na poplamiony krwią, wełniany golf.
— Nie szkodzi, i tak strasznie gryzł — zapewnił go Soo, posyłając mu pokrzepiający uśmiech. — Cieszę się, że jesteś bezpieczny.
— Przepraszam.
— Nie ma za co. — Pokręcił głową, a loczki na jego głowie przez moment odbijały się na wszystkie strony. — Zabiorę cię do domu, dobrze? — zaproponował. — Chcesz podać mi swój adres?
Jeongguk zastanowił się chwilę, po czym kiwnął głową.
— Tylko wszędzie jest krew — zaznaczył cicho. — I szkło.
— Posprzątamy.
— Przepraszam — powtórzył się, a Soo, czując wilgoć pod powiekami, wysilił się na jeszcze szerszy uśmiech.
Nic jednak nie powiedział – zamiast tego wyciągnął ku Jeonggukowi rękę, a ten chwycił ją niepewnie zdrową dłonią, wstając jednocześnie z łóżka.
* * *
Łazienka pachniała ostrym, drepczącym już po całym lokum zapachem amoniaku. Soo wyczyścił mieszkanie z krwi na błysk, ówcześnie dosłownie zmuszając Jeongguka, by ten przebrał się w coś czystego i na powrót położył spać. Lekarz posprzątał też szkło oraz wyrzucił zniszczone ubrania, wrzucając do pralki tylko drogi płaszcz Gguka w nadziei, że da się go odratować. Gdy już skończył generalne porządki, odsłonił okna i uchylił je na tyle, na ile było to możliwe, aby przewietrzyć niewielkie mieszkanie.
Jeongguk obudził się dopiero wtedy, gdy silne leki przeciwbólowe, podane mu w szpitalnej kroplówce, przestawały działać. Dyskomfort zmusił go do wstania z łóżka w poszukiwaniu czegoś, co przyniosłoby mu ulgę. Soo krzątał się akurat po kuchni, upocony od sprzątania. Jego biały golf leżał w koszu na śmieci przy wyspie kuchennej, tuż pod stertą zebranego w łazience szkła wraz z ubraniami Jeona. Lekarz miał na sobie koszulkę z koncertu Céline Dion.
Z jakiegoś powodu Gguk pomyślał, że wcale nie było to zaskakujące.
— Zrobiłem herbatę. Jak spałeś, to wziąłem twoje klucze i poszedłem do sklepu na osiedlu. Kupiłem parę rzeczy do sprzątania i coś do jedzenia — wyjaśnił. — Musisz coś zjeść, zanim weźmiesz leki. Zgaduję, że boli?
Gguk podszedł do niego powoli, a w oczy rzuciła mu się deska do krojenia i pozostałości po jego samotnej cytrynie, którą Soo wykorzystał do zrobienia herbaty. Obrał owoc, skórkę posiekał w cienkie paseczki i zagotował w garnuszku z odrobiną miodu. Rozdzielił powstały syrop na dwie porcje, po czym zalał wrzątkiem w osobnych kubkach, wrzucając do każdego jeszcze dodatkowy plasterek cytrusa.
— Użyłeś mojej cytryny? — zapytał cicho Gguk, zerkając do kubka, z którego biła gęsta, gorąca para.
— Uhm... Tak? Wyglądała trochę marnie, więc stwierdziłem, że zrobię z tego coś a la yuja... Wiadomo, daleko temu do oryginału, ale...
— Dziękuję — wszedł mu w słowo Jeongguk, po czym chwycił obserwowany przez siebie kubek i upił łyk.
Jednocześnie podszedł do Soo, który stał przy garnuszku i czekał, aż zagotuje się w nim woda.
— Robię ci ramyeon — wyjaśnił lekarz, wskazując na kolorowe, jaskrawe opakowanie obok siebie. — To raczej niezdrowe, ale lepszy rydz niż nic. Zaraz pokroję do tego trochę pak choi, żebyś nie został bez żadnych witamin. Wstawiłem też ryż, który znalazłem w szafce — dodał, kiwając głową na ryżowar.
Jeongguk kupił go niedawno przez internet.
— Okej — szepnął prawnik, nieco oszołomiony.
Próbował ignorować ból w prawej dłoni i fakt, że picie herbaty przy pomocy tylko lewej było zaskakująco niepraktyczne.
— Posprzątałem też łazienkę. — To powiedziawszy, Soo wyciągnął suchy makaron w kształcie dysku z szeleszczącej torebki, po czym wrzucił go na gotującą się wodę.
— Dziękuję. Nie musiałeś — szepnął prawnik, opierając się krzyżem o blat.
Soo zauważył, że przystanął zaskakująco blisko niego.
— Nie boisz się mnie, prawda? — zapytał więc Gguka, mieszając pałeczkami mięknący makaron. Zbił go tym z tropu. — Wcześniej się mnie bałeś. Dlatego pytam.
— Jesteś taki sam jak ja — odparł Jeongguk, robiąc zaskoczoną minę. — Teraz widzę to racjonalnie. Więc już się nie boję.
Lekarz nie skomentował, w ciszy kończąc przygotowywanie dania z torebki. W tym samym czasie Jeongguk przysiadł ze swoją herbatą na kanapie, zastanawiając się, czy jego gość aby na pewno dobrze umył cytrynę. Leżała przecież w kałuży. A potem osiadła kurzem, samotnie wegetując w jego kuchni.
Soo pojawił się przed nim chwilę później, stolik do kawy przeobrażając w nieco zbyt niski, ale ciągle nadający się do użytku blat na wspólny posiłek.
— Nieczęsto masz gości, co? — zapytał Jeongguka, powoli opuszczając w dół garnuszek z ramyeonem.
Położył go na materiałowym, kuchennym ręczniku, który złożył w idealny kwadrat. Chciał uniknąć zniszczenia stolika i pozostawienia na nim okrągłego odparzenia od rozpalonego metalu.
— Po czym stwierdzasz?
— Wszystko w twoim domu jest takie niepraktyczne. Nie masz zestawu obiadowego. Ani poduszek, żeby przysiąść na podłodze. Pozwoliłem sobie przejrzeć nawet szafkę w przedpokoju, żeby się upewnić — mruknął Soo.
— Niedawno się tu wprowadziłem.
— To wiele wyjaśnia — stwierdził, wracając do aneksu kuchennego po ryż, który nałożył już z ryżowaru do miseczek.
Wrócił z nim oraz sztućcami, które zgrabnie postawił na blacie, po czym zachęcił Jeona do zsunięcia się na podłogę.
— Musisz jeść, Gguk. Masz poważne niedobory — dodał, a ten, nie chcąc się kłócić, odstawił kubek z cytrynowym naparem na stolik, po czym usiadł tam, gdzie polecił mu lekarz.
Jego lewa ręka nie współpracowała z pałeczkami, więc makaron w ramyeonie Jeon spróbował najpierw zjeść przy pomocy widelca. Nudle były jeszcze twardawe, więc mężczyzna sięgnął po miseczkę z ryżem, chcąc dać zupie jeszcze chwilę. Nie był głodny, ale przeszywający wzrok Soo zmusił go, by jednak spróbował coś zjeść. Łyżką nabrał więc parujących, kleistych ziarenek z kopiastej porcji i zamknął je w swoich ustach. Żucie sprawiało mu trudność, co malowało się na jego twarzy, ale dzielnie przegryzał ryżową drobinkę po drobince.
— Nie uważam, że jesteśmy tacy sami, Gguk — mruknął ni z tego, ni z owego Soo, obserwując jego powoli poruszającą się szczękę, która zatrzymała się nagle. — To tak nawiązując do tego, co mi powiedziałeś. Jesteśmy bardzo różni. Gdybyśmy byli tacy sami, to by mnie tu nie było. Może kiedyś faktycznie mieliśmy więcej wspólnego, ale absolutnie, nie teraz.
— Co to znaczy? — zapytał prawnik, a zagubione ziarenko ryżu przyczepiło się do jego dolnej wargi. Szybko odpadło jednak, wprost do garnuszka z zupą. — Przecież ty i ja przeszliśmy przez to samo... Rozumiesz mnie. Jesteśmy tacy sami.
— Owszem, rozumiem cię. To fakt, ale jednocześnie jestem na tyle inny, że ponad tym całym zrozumieniem mam świadomość, że nie mogę tylko na nim polegać, Gguk... Jeśli tylko bym cię rozumiał, to nie byłbym w stanie... Zrobić niczego, oprócz stania w miejscu. Mamy różne horyzonty i naprawdę chciałbym, żebyś mógł zobaczyć mój. Różnimy się, ale to niekoniecznie coś złego — wybełkotał nieskładnie ostatnie zdanie, gubiąc się już we własnych słowach.
Soo wyobrażał sobie, w jakiej rozsypce musiał być Gguk i jak dużo oliwy on sam dolał właśnie do ognia, deprecjonując jego wcześniejsze stwierdzenie. Widział bowiem ból rozczarowania, malujący się mozolnie na twarzy prawnika i był świadom, że to on go wywołał. Lekarz stawiał jednak wszystko na jedną kartę. Wolał zrobić to wtedy, gdy spotkał się z Jeonggukiem po raz drugi od ich pobytu w ośrodku; gdy nadarzyła się ku temu przykra, ale ciągle niepowtarzalna okazja. Każda opcja podjęcia działania wydawała się Parkowi lepsza, niż oczekiwanie na to, aż Jeon w końcu sam zadecyduje, tak samo, jak i on podczas studiów, po prostu samego siebie wyeliminować.
Soo czuł, że jeżeli wszechświat kiedykolwiek miał dać mu okazję na odwdzięczenie się za drugą szansę na szczęśliwe życie, to właśnie wtedy. Musiał złapać byka za rogi, chociaż nie było to proste – nawet gdy ów byk objawiał się pod rozczarowującą postacią struchlałego mężczyzny o oczach dziecka, który właśnie odkładał na stolik miseczkę z ryżem by, zamiast niej, ponownie objąć palcami lewej dłoni kubek z cytrynowym naparem.
— W takim razie, co teraz? — zapytał Gguk, siąkając nosem i przerywając moment krótkiej ciszy.
Soo odchylił głowę do tyłu. Czuł, jak jego palce ocierają się o byczy róg, ale jeszcze nie są w stanie się na nim zakleszczyć. Musiał próbować dalej.
— Czekam.
— Na co? — dociekał prawnik, po czym przełknął zebraną w ustach sporą ilość śliny, która była tak lepka od ryżowej skrobi, że na moment stracił dech w piersiach.
Duchotę zapił łykiem herbaty. Była przyjemnie słodka, chociaż Gguk długo się tym nie nacieszył, ponieważ lewa dłoń kolebała mu się na boki do tego stopnia, że krawędź kubka dzwoniła o jego zęby. Musiał więc szybko odstawić naczynie z powrotem na blat, by uniknąć rozlania jego zawartości na świeżo zmienione ubrania.
— Aż znowu poprosisz mnie o pomoc. Muszę mieć pewność, że dobrze cię zrozumiałem — wyjaśnił lekarz, a Jeongguk, gdyby mógł, to głośno by się roześmiał. Czuł się obnażony od stóp do głów.
Soo mimochodem spojrzał na biały bandaż na prawej dłoni prawnika, a ten podążył wzrokiem w tym samym kierunku. Obaj wgapiali się w niego jak w przykry obrazek. Gguk, lekko speszony, chciał poruszyć skrytymi pod gazą palcami, jakby na przekór rzeczywistości, ale świeże szwy zaciągnęły się boleśnie, przez co szybko się poddał, opuszczając głowę w dół.
— Ty... — szepnął, a Soo pochylił się w przód, by móc chociaż spojrzeć na jego drżące wargi, gdy ten zbierał do kupy porozrzucane w głowie myśli i starał się przekuć je w słowa. — Jesteś szczęśliwszy niż ja, prawda? Dlatego nie uważasz, że jesteś do mnie podobny? O to chodzi z tym całym horyzontem? — dokończył zawstydzony, a lekarz zauważył, jak lewa dłoń Jeongguka, nieustannie ściskająca kubek herbaty, wciąż drga nerwowo.
Jej wcześniejsze, spazmatyczne podrygiwanie też nie umknęło jego uwadze.
— Pytasz w kontekście teraz, czy w kontekście tego, przez jakie piekło przeszliśmy? — odparł prostolinijnie.
Temat terapii wisiał pomiędzy nimi, kołysząc się na boki niczym mocny sznur, zakończony szerokim, błyskającym złowrogo ostrzem. Przypominał pułapkę z odrealnionych kreskówek. Jeongguk balansował na równoważni, nie chcąc dać się poćwiartować. Soo z kolei skakał w obie strony tak, jakby to było nic. Z wprawą profesjonalisty unikał ran, czy nawet najmniejszych zadraśnięć.
— Piekło... — mruknął Gguk, po raz pierwszy w życiu poważnie oswajając się z konceptem tego, iż, faktycznie, może jednak był ofiarą istnej gehenny.
Soo prędko rozpoznał skonfliktowany wyraz jego twarzy. W przeszłości zbyt często sam widział go we własnym odbiciu, by nie wiedzieć, co oznaczał. Zastanawiał się, czy prawnik też go u siebie zaobserwował, gdy postanowił zniszczyć lustro.
— Wiem, że to trudne. — To powiedziawszy, lekarz chwycił lewą dłoń Jeongguka i uniósł delikatnie, chcąc dodać mu nieco więcej otuchy. Zacisnął na niej palce na tyle mocno, że udało mu się zniwelować jej dygotanie. Prawnik nie zaprotestował, chociaż widać było, że się waha. Strach tylko błysnął na jego twarzy w postaci małych kropelek potu. — I możesz mi nie uwierzyć... Ale naprawdę jestem szczęśliwy.
— Jakim... cudem? — odparł pytaniem Jeon, a łzy wypływały mu już z oczu, zbiegając się w samym centrum podbródka.
— Pomyślmy... Mam pracę, która mnie cieszy. Psa, który co rano ściąga mnie z łóżka, żeby wyjść z nim spacer. Mogę nosić swoje głupie, różowe swetry bez słuchania, że jestem zbyt dziewczęcy. Być ekscentryczny na tyle, na ile mi się to akurat uwidziało. Chodzić nago po mieszkaniu przed mężczyzną, którego kocham. Być kochanym... Chyba że chodziło ci o jakieś inne szczęście, Gguk? — Zamyślił się.
Prawnik wykorzystał ten moment, by obdarować go krótkim, pełnym wątpliwości spojrzeniem. Jednocześnie jednak poczuł ukłucie zazdrości, podobne do tego, które zaskoczyło go wtedy w parku. Był też nieco zły. Wydawało mu się, że Soo naumyślnie się przechwala.
— Nie wmówisz mi, że jest tak kolorowo, Soo — oznajmił więc, kręcąc głową i próbując ostudzić własne emocje.
Podświadomie nie chciał w to wszystko uwierzyć. Nie potrafił, zważywszy na to, jak potoczyło się jego własne życie. Zardzewiałe, zatrzaśnięte od lat śluzy mimo to otwierały się w jego głowie, zalewając ją potokami myśli, których nigdy wcześniej do siebie nie dopuszczał.
Dlaczego to ja nie żyję tak, jakbym chciał? Dlaczego?
Ale... Jak chciałbym żyć? Czy ja w ogóle to wiem?
— Bo nie jest, Jeongguk. Ale gdy pytasz mnie o szczęście, logicznym jest, że nie sięgam od razu po to, co mnie dręczy, żeby umniejszyć jego wartość — wyjaśnił. — Już dawno nauczyłem się, żeby tego nie robić. Nigdy. To, co cieszy mnie teraz... Nie pozwolę, żeby moja przeszłość jakkolwiek to zepsuła. Za ciężko na to pracowałem.
— W takim razie, co cię dręczy? Chcę wiedzieć — oznajmił Gguk, nie wyłapując nietaktu swojego wścibstwa.
Soo nic sobie z tego jednak nie zrobił. Wiedział, że, na miejscu Jeona, zapewne zastanawiałby się nad tym samym.
— Czasem śnią mi się koszmary. Od lat nie mam kontaktu z rodziną. Często złoszczę się na świat, gardzę tym, jaki był dla mnie niesprawiedliwy. Dla nas wszystkich. — Lekarz ściągnął wargi w cienką linię i zamilkł na chwilę, wolną dłonią przeczesując swoje kręcone włosy. Jego palce z oporem przecięły gęste, sprężynkowate pukle. — Bardzo długo czułem nienawiść... Bo dlaczego ja muszę naprawiać to, co zniszczył we mnie ktoś inny? — Jego oczy spowił smutek, którego nawet nie próbował ukryć.
— W takim razie jak... Twoje szczęście, mam na myśli... Jak? — zaśmiał się sam z siebie Jeon, wyrywając dłoń z uścisku mężczyzny i przecierając jej wierzchem łzy spod swoich oczu, policzków oraz podbródka. — Mam wrażenie, że tylko ja jestem takim idiotą, że nie umiem... Że nie...
— Bez pośpiechu — uspokoił go lekarz. — Zresztą, jesteś potwornie zachrypnięty. Przyniosę ci wodę, zaczekaj. Może ta herbata jest za kwaśna — dodał po dłuższej chwili, unosząc się z podłogi.
— Nie idź... Nigdzie. Nawet do kuchni — poprosił cicho prawnik, patrząc na niego błagalnym wzrokiem. — Mam wrażenie, że jak teraz przestanę mówić, to już się więcej nie odezwę.
Soo momentalnie usiadł z powrotem na podłodze, podpierając dłoń o stolik do kawy. Jeongguk podziękował mu cicho, drapiąc się przy tym nerwowo po skroni. Jego oddech wrócił już do całkiem spokojnego rytmu.
— W takim razie, co chcesz mi powiedzieć? — zapytał Soo.
— O co chcesz zapytać? — odbił słowną piłeczkę Gguk.
To nie tak, że mu nie zależało. Naprawdę pragnął mówić, ale nie wiedział, co takiego miałby.
— Min Yoongi. Jego też się nie bałeś. Wtedy, w przychodni. Mówiłeś, że go kochałeś. Pozwoliłeś mu zabrać się do domu — zaczął niemalże od razu Park.
W jego oczach wyczytać można było, że temat Yoongiego cisnął mu się na język do dłuższej chwili. Szukał tylko dogodnego momentu, by go poruszyć.
— On... Ja nie wiem... Chyba byłem zbyt chory, by jasno myśleć. — Jeongguk wyraźnie się speszył, nie spodziewając się takiego obrotu spraw.
Podświadomie liczył na to, że Soo zapomniał o jego osnutej przeziębieniem paplaninie.
— Też myślisz, że jesteś do niego podobny? — zapytał lekarz, a Gguk otworzył szeroko oczy.
— Ani trochę — zaprzeczył, kręcąc głową energicznie.
— Może to dlatego, że go kochałeś? — dopytywał Soo, raz jeszcze sięgając po historię pierwszej miłości Jeongguka, której stał się powiernikiem.
Prawnik zarumienił się, po czym, dla odwrócenia uwagi, przycisnął kubek z naparem do ust. Tym razem napił się bez problemów, ale kwasowość cytrynowej skórki zdążyła na tyle przegryźć się ze słodkością miodu podczas ich rozmowy, że już mu tak nie smakował.
— Nie wiem — odparł szczerze, a lekarz zmarszczył czoło.
— Może nadal go kochasz? — zadał chyba najzuchwalsze z pytań, które lawirowały mu na języku.
Widząc zmieszanie, wkradające się małymi kroczkami na twarz Jeongguka, miał już przeprosić za śmiałość oraz nietakt, ale ten ubiegł go, odchrząkując i mówiąc:
— Nigdy nie miałem szansy się odkochać...
Soo zacisnął powieki, uderzając palcami o blat kawowego stolika.
— Przepraszam, Gguk — zaczął, świadom, iż mówienie o tym musiało kosztować Jeona naprawdę wiele. Nie miał na celu wyciągać mu niczego z gardła, nie siłą. — Nie powinienem był pozwolić sobie na taki komentarz. Wiem, że to dla ciebie trudne. Jak mówiłem, rozumiem. Przeszedłem przez to. Też...
— Oni mi go zabrali. Wyrwali mi go... O stąd — wymamrotał Jeon, przerywając mu i wlepiając wzrok w okno za jego plecami. Jednocześnie przyciskał zabandażowaną dłoń do piersi na wysokości serca. — Zanim się obejrzałem, że mam gdzieś w sobie wielką dziurę, byłem... wyleczony — prychnął, nad czym nie miał kontroli. — Mam na myśli... Powiedzmy sytuacyjnie, nie patrzy się na szwy i nie mówi, że to zła robota, bo ciągle bolą. Ja też myślałem, że po prostu się zagoję. A potem... Jakoś o wszystkim zapomniałem. Na siłę. Tak było mi łatwiej. Chyba. — Na koniec znacznie już ściszył głos.
Park nie spodziewał się tak samoświadomego wyznania, ale postarał się z całych sił, by nie zdradzić tego mimiką swojej twarzy czy mową ciała. Wiedział jednak, że otworzyła się dla niego niewielka, zardzewiała bramka. Podjął decyzję, by spróbować wyściubić nos przez powstałą szparę.
— W takim razie, czego chcesz od życia, Gguk? — mruknął więc, serdecznym półuśmiechem zachęcając Jeongguka do odpowiedzi. — Z tej perspektywy, w której jesteś.
— Chcieć to ja już dawno przestałem. Wiem za to, czego nie chcę — odparł niemalże od razu prawnik, opuszczając zranioną dłoń na swoje prawe udo.
— Co to takiego? To, czego nie chcesz?
— Nie chcę być sobą. To boli. I wcale się nie goi — roześmiał się przeraźliwie pusto, pokasłując nieco zaraz potem. — Jątrzy się. Bez końca.
Atmosfera między mężczyznami, chociaż nie z ich bezpośredniej winy, zaczynała robić się prawie że nieprzyjemna. Utrudniała oddychanie, zwiększała ciśnienie, zatykała uszy i sprawiała, że nawet sam Soo na nowo witał się z demonami przeszłości.
Różnica leżała w tym, że on potrafił powiedzieć im do widzenia. Kopnąć je w tyłek bez zbędnego, zdradliwego sentymentu. Wiedział, że nie stanowiły tego, kim był.
Te Jeona zaś, nieokrzesane i okrutne, osiadały mu na ciele, pętając prawnika w ciasne więzy oraz obezwładniając tak, że nic innego nie miało już w jego życiu znaczenia – tylko ból, wraz z towarzyszącą mu świadomością niewoli, od której nie było ucieczki. Soo nie musiał mieć tego czarno na białym, by wyciągnąć podobne wnioski. Wystarczyło jedno spojrzenie na Gguka, sięgające nieco dalej niż to, co na zewnątrz.
— Co masz na myśli przez bycie sobą? — drążył więc, a Jeongguk zacisnął powieki.
—- Mam na myśli to, czym jestem teraz — odparł, uderzając się lewą pięścią w klatkę piersiową, a sekundy później ponownie kaszląc.
— Myślisz, że to — Soo zamachnął dłońmi chaotycznie, chcąc tym samym objąć owym gestem skulone przy kanapie ciało prawnika — to prawdziwy ty?
— Od kilkunastu lat jestem taki sam — wybełkotał. — Jeżeli to nie jestem prawdziwy ja... To równie dobrze mógłbym nie istnieć.
Soo zmarszczył brwi z zaciekawieniem. Sprawiał wrażenie ukontentowanego – jakby właśnie usłyszał to, na co czekał.
— A tego właśnie chcesz? Nie istnieć... Czy może się zmienić? — zapytał Jeongguka, pocierając podbródek prawą dłonią.
Lekarz manewrował w ich rozmowie tak, jak pionek przesuwany przez szachmistrza po czarno-białych polach szachownicy. Ostrożnie i precyzyjnie. Bez pośpiechu, ale pewnie.
— Zmienić się... Wiesz, Soo, to brzmi tak, jakbym sam był sobie winien — żachnął się w odpowiedzi, a lekarz uśmiechnął się na to szeroko, co wyraźnie zdezorientowało prawnika.
W efekcie Jeongguk wybałuszył oczy w jego kierunku, w ciszy oczekując wyjaśnień tej dosyć nietaktownej reakcji.
— No co? Co jest takie zabawne? — zapytał w końcu, taksując wzrokiem uparcie milczącego lekarza.
— Denerwujesz się. Naprawdę się denerwujesz.
— Nie wolno mi? — burknął Gguk, spuszczając głowę i zerkając na swoją obandażowaną dłoń. — To zrobiłem sobie sam, ale reszta... Na resztę... Nie zasłużyłem na resztę. Tak... Tak myślę. Nie zasłużyłem. Niczym. Byłem... Byłem tylko dzieckiem, Soo. My... My obaj byliśmy tylko dziećmi.
Po tych słowach zapadła cisza.
Gdy cichy świst wiatru, który zawitał do mieszkania przez uchylone okno, wypełnił pokój, Soo uniósł oba kąciki ust, ale jego uśmiech nie zdradzał wiele. Oglądany przez siedzącego naprzeciw Jeongguka był jeszcze trudniejszy do rozszyfrowania. Lekarz, siedzący na tle nocnego nieba, widocznego przez szerokie szyby, w mgnieniu oka stał się enigmą.
— Nie zasłużyłeś, prawda? My nie zasłużyliśmy? — odezwał się w końcu, przyciągając jedno z kolan do piersi, a prawnik zmarszczył brwi.
Chciał po raz wtóry podrapać się po skroni, ale, zdezorientowany, uniósł ku górze prawą, niesprawną dłoń. Szybko zreflektował się, gdy po nieostrożnym poruszeniu palcami poczuł ból, promieniujący aż do jego łokcia.
— O co ci chodzi, Soo? — wyszeptał, masując się po przedramieniu tuż nad miejscem, w którym zaczynał się jego opatrunek.
— O nic. Po prostu cieszę się, że już się mnie nie boisz, Gguk. Nawet jeżeli się różnimy. I cieszy mnie, że w trudnej chwili przyszedłeś do przychodni poprosić mnie o pomoc, nieważne, jaka by nie była — wyjaśnił, a ten, przyswoiwszy jego wypowiedź, zamarł na moment.
Prawnik dopiero wtedy zdał sobie z tego wszystkiego sprawę.
Z własnej woli przytulił Park Soo, mężczyznę, w dodatku geja. Pojechał z nim do szpitala. Wpuścił go do własnego mieszkania, pozwolił złapać się za rękę. I nie uważał tego za nic dziwnego. Obrzydliwego. Nawet przez chwilę. Powiedział nawet, że są tacy sami, że się go nie boi.
Oszalał.
— To te leki — powiedział cicho. — Znam siebie i wiem, że normalnie pewnie bym... Spanikował jak zwykle. Ale dali mi w szpitalu leki. Leki... Tak, leki.
— Czyli to już panika? A nie bycie wyleczonym, hm? — Soo wywrócił oczami.
— To leki — powtórzył uparcie Jeon.
— Przytuliłeś się do mnie, zanim dostałeś jakiekolwiek leki, Gguk. Nie możesz wiecznie od siebie uciekać — szepnął. — Zresztą, minęły godziny. Odespałeś leki. Już dawno nie ma ich w twoim systemie.
— Wtedy nie myślałem jasno. Teraz też. To leki, nic wię...
— Nawet — przerwał mu lekarz, głośno wciągając powietrze do płuc i unosząc ku górze rozpostartą dłoń. — Nawet jeśli to tylko leki... To i tak miłe uczucie prawda?
— Miłe... uczucie? — Jeongguk spojrzał na niego pytająco, nie do końca rozumiejąc.
— Świadomość, że nie zasługujesz na to, przez co przechodzisz. To tak, jakby ktoś wyciągał do ciebie rękę, by wydostać cię z przepaści — wyjaśnił Soo. — To miłe, prawda?
Prawnik odwrócił wzrok w przeciwnym kierunku tak, aby siedzący naprzeciwko mężczyzna nie mógł zauważyć jego przeszklonych oczu. Wprawdzie płakał bezdźwięcznie i dosyć intensywnie od dłuższej chwili, ale miał wrażenie, że nowa, nadchodząca wtedy wartko fala łez, była o wiele bardziej osobista. Intymna. Jego i tylko jego.
— Cóż, jedna ręka wyciągnięta do kogoś w głębokiej przepaści raczej na nic się przyda, nie uważasz? — mruknął więc, naumyślnie sięgając w swojej wypowiedzi po najczarniejszy ze scenariuszy.
Odnajdywał w katastrofizowaniu kuriozalny komfort, jako iż nieustanne oczekiwanie na najgorsze sprawiało, że nie miał co do życia żadnych oczekiwań i czysto teoretycznie, nic nie mogło się popsuć. Zresztą, dzięki temu Jeongguk to właśnie pesymizm znał najlepiej i wiedział, jak się z nim obchodzić. Mniej lub bardziej.
— Jedna ręka może i nie... Ale ta ręka do kogoś należy. Jak już ją zobaczysz, to możesz krzyknąć coś w stylu... — zaczął Soo, otaczając swoje usta dłońmi, ułożonymi w dwa łuki i zetkniętymi przy opuszkach palców na wzór swoistej tuby. — Hej! Przydałaby mi się drabina, dobra?! — Jego donośny głos poniósł się echem po mieszkaniu.
— Matko jedyna, nie krzycz — skarcił go Gguk, a ten zachichotał.
— A nie mam racji? — zapytał, obserwując swojego towarzysza, który nagle zmarszczył nos i wziął bardzo drżący, głośny oddech.
Jeongguk z przyzwyczajenia przyłożył lewą dłoń do krtani, ale zaraz opuścił ją, zauważywszy, że nic go nie dusi. Ani poczucie winy, ani fantomowe dłonie mężczyzny, w którym, jak sądził, nigdy nie miał okazji zdrowo się odkochać. Żołądek był spokojny, mięśnie rozluźnione. Jedynie zawstydzające łzy ciekły mu w dół policzków, ale i one zdawały się bardziej oczyszczać, aniżeli wadzić.
— Chcesz, żebym podał ci drabinę, Gguk? — Soo przesunął się zabawnie po podłodze w jego kierunku, po czym szturchnął go w ramię zaczepnie. Prawnik pociągnął nosem, delikatnie poruszając głową na znak, że się zgadza. — Jesteś pewien? To nie będzie proste. Ani trochę... Okej? — dodał, a Jeongguk w tym samym momencie zaszlochał głośno, gorączkowo kiwając głową.
Lekarz nie mógł się powstrzymać. Przysunął się jeszcze bliżej, po czym objął jego ramiona swoją lewą ręką, a prawnik bez zastanowienia obrócił głowę tak, że twarzą wtulił się w pierś mężczyzny. Zdrową dłoń zaś zacisnął na materiale jego koszulki, centralnie na twarzy Céline Dion.
Natrętny głos w głowie Gguka pastwił się nad nim w najlepsze, ale mężczyzna znalazł w sobie siłę, by go zignorować. Chociaż na moment.
— Tyle już przeszedłeś... I z tym dasz radę, prawda? Sam radziłeś sobie świetnie, ale teraz musisz pozwolić sobie pomóc, dobrze? Wszystko się ułoży — szepnął Soo, a Jeongguk płakał coraz głośniej i głośniej.
Dłoń lekarza miarowo głaskała go po rozedrganych plecach, a on nie potrafił przestać się w niego wtulać.
Już nie pamiętał, kiedy ostatnio tak desperacko potrzebował czyjejś bliskości. Chciał usłyszeć, że będzie dobrze, a już zdecydowanie od kogoś, kto go rozumiał. Jeongguk pragnął tego od lat, czego świadomość objawiła się mu dopiero przy garnku taniego, sklepowego ramyeonu z rozmiękłym już makaronem. Po raz pierwszy, przez leki czy też nie, był skory uwierzyć, że, faktycznie, teraz czeka go tylko droga ku lepszemu.
Emocjonalnie nagi, nie miał już nic do ukrycia; ani przed sobą, ani przed całym światem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top