Rozdział 8

Obudził się dopiero po południu, ciężki na całym ciele i zdecydowanie niechętny do podniesienia głowy z poduszki. Tkwił w łóżku przygnieciony do materaca niczym ważącym ponad tonę kowadłem. Gardło drapało go przy każdym oddechu, a niedrożny nos oraz zapchane zatoki promieniowały bólem. Czuł się tak źle, że gdy w końcu zdecydował się na próbę wstania i zrobienia czegokolwiek produktywnego, to pętający całe jego ciało dyskomfort zmusił go, by ponownie padł na łóżko jak długi.

Usilne trzymanie się leżącej pozycji też nie przynosiło ulgi, ponieważ cała wydzielina z nosa spływała wtedy Ggukowi albo na prawą, albo na lewą stronę zatok, utrudniając oddychanie. Kąpiel w deszczu, którą wziął poprzedniego dnia, bardzo szybko dała mu się we znaki.

Chorował dzięki niej jak prawdziwy mężczyzna po trzydziestce – zwykłe przeziębienie przybrało ludzką postać, rozłożyło Jeongguka na łopatki w przeciągu jednej nocy i skoczyło na niego z łokciem wygiętym tak, by wbić mu go prosto w okolicę żołądka. Brakowało tylko ubranego w pasiastą koszulkę sędziego, klepiącego w materac niczym w matę na ringu i ogłaszającego zwycięstwo choroby, odniesione poprzez okrutny nokaut.

Mężczyźnie słusznie burczało również w brzuchu, ale nie miał apetytu. Nie śmiał nawet myśleć o jakimkolwiek śniadaniu, zresztą nowa lodówka, pachnąca plastikiem i zaklejona jeszcze anty-zadrapaniową folią, świeciła pustkami.

Nie mógł też wykrzesać z siebie chociaż jednej iskry, która pomogłaby mu zmotywować się do tego, by wyciągnąć ubrania z walizek i rozłożyć je w sypialnianych szafkach. Nie wyobrażał sobie więc rozpoczęcia w najbliższym czasie jakichkolwiek generalnych porządków w nowym mieszkaniu. Chciał jak najszybciej poczuć się lepiej, by w ogóle racjonalnie cokolwiek rozplanować. Problem leżał w tym, że dobrze zaopatrzoną apteczkę ze starego apartamentu zostawił gdzieś na dnie jednej z komód, pozostawionej po wyprowadzce w wynajętym przez siebie magazynie. Z dostępnych opcji pozostała mu więc tylko wycieczka albo do przychodni, albo do najbliższej apteki.

Był pewien, że dwie tabletki Panadolu rozpuszczone w zimnej wodzie, chociaż w smaku przypominające to, co właśnie spływało mu z nosa w dół gardła, na pewno pomogłyby ulżyć w cierpieniu. Z drugiej jednak strony, wolał dostać coś mocniejszego na receptę, żeby już kompletnie nie butwieć pod kołdrą przez następny tydzień. Nie cierpiał chorować.

Decyzję podjął dosyć szybko.

Siąkając nosem, ubrał się w komplet cieplejszych ubrań, które wygrzebał niechlujnie z dużej walizki. Czarny, zmechacony golf nie pasował do granatowych spodni w kant, ale mało go to obchodziło. Nigdy nie był modowym geniuszem, a gdy faktycznie ubierał się dobrze, to była to zasługa tylko i wyłącznie pobłogosławionej dobrym gustem Shinye, która organizowała jego garderobę.

Po rozwodzie losowo dobierał wszystko, co mu niegdyś kupiła. W wyniku tego większość czasu wyglądał przez to, jak strach na wróble, ale gdy oglądał się za dwudziestolatkami na chodnikach w centrum stolicy, nie odstawał od reszty aż tak, jakby mogło się zdawać. Pojęcie trendów i mody było nie na jego głowę. Polegał więc na swoim szczęściu, gdy po porannym prysznicu na oślep sięgał do szafy.

Na twarz nasunął jednorazową maseczkę znalezioną w kosmetyczce, a włosy oraz blado-siną po uderzeniu ojca twarz schował pod czapką z daszkiem. Plecy przykrył jeansową kurtką, a stopy wsunął niechlujnie w jakieś trampki.

W samochodzie tak się rozdygotał, że ogrzewanie podkręcił do maksimum jeszcze zanim wyjechał z podziemnego parkingu. Nie nacieszył się nim jednak zbyt długo, jako że dojazd do znalezionego w internecie Centrum Medycznego Cha w Gangnam zajął mu tylko niecałe piętnaście minut. Gdy wysiadał z Range Rovera, wnętrze auta dopiero zdążyło porządnie się nagrzać.

Po rejestracji do lekarza z pomocą nieuprzejmej pielęgniarki siedzącej za wysokim kontuarem Gguk usiadł w poczekalni na niewygodnym fotelu. Wsunął dłonie pod pachy, krzywiąc się przez szorstki, nieprzyjemny w dotyku, jeansowy materiał. Ze wszystkich stron otoczony był plotkującymi, starszymi kobietami oraz kilkoma matkami z jęczącymi niczym męczennicy na skazaniu dziećmi, których nawet nie próbowały uciszać. Głowa pulsowała mu bólem i był wtedy w stanie oddać wszystko, by wetknąć w uszy jakieś najlepszej klasy stopery, albo chociaż zwiniętą w kulki watę.

Jedyną osobą w poczekalni, której Jeongguk szczerze współczuł, był trzymający się w teatralnej agonii za brzuch mężczyzna po czterdziestce. Musiał zatruć się podczas świąt, bo co chwila majaczył, że „już nigdy nie tknie soju i zaraz puści pawia". Kilkukrotnie przysięgał też na wszystkie świętości, jakiekolwiek były.

W pewnej chwili najgłośniej krzyczący bachor został puszczony przez matkę samopas i z każdym kolejnym, histerycznym okrążeniem dosyć ciasnej przestrzeni, zbliżał się do Jeongguka coraz bardziej i bardziej. Dlatego też, gdy wywołano nazwisko Jeon, prawnikowi wydawało się, że karma szczodrze obdarowała go największym z błogosławieństw.

— Doktor Park zaraz przyjdzie do gabinetu, proszę wejść do środka, rozebrać się z okrycia wierzchniego i usiąść na kozetce — poinstruowała go pielęgniarka w idealnie czystym kitlu, która właśnie przywołała go ku sobie.

Miała wyraziście zarysowane worki pod oczami, a jej spierzchnięte usta drżały i domagały się balsamu. Musiała być po nocnej zmianie, bo jej uśmiech zdecydowanie należał do tych z palety wymuszonych, wybiórczo przyklejanych pomiędzy zapadnięte policzki, gdy akurat zaszła taka potrzeba.

Jeongguk wszedł do niewielkiego pomieszczenia, do którego kobieta otworzyła mu drzwi dosyć sztywnym ruchem. Kiwnął głową w podziękowaniu, a ona zatrzasnęła za nim skrzydło tak szybko, że mężczyzna nie zdążył zadać najważniejszego z pytań. Odpowiedź na nie jednak od razu zakręciła mu się w nosie, gdy poczuł zapach męskich perfum, unoszący się sponad płaszcza rzuconego niedbale na drewniany wieszak przy biurku pełnym porozrzucanych nań szpargałów.

— Psia mać — warknął, ściągając z siebie kurtkę.

Z głowy zdjął też czapkę, którą wcisnął do rękawa kurtki. Nie powiesił jej jednak w przeznaczonym do tego miejscu. Nie chciał zbliżać się do źródła drażniącego go zapachu.

Cisnął kurtkę na kozetkę i usiadł tuż obok tak, jak mu kazano. Stopy oparł o podłogę, a w tym samym momencie jego płucami wstrząsnął nagły atak kaszlu, po raz pierwszy od rana. Był tak gwałtowny, że Jeongguk mógł przysiąc, iż prawie pękło mu żebro. Od razu pomyślał, że złapał jakieś świństwo od któregoś z małych diabłów w poczekalni, nawet pomimo maski, którą miał cały czas nasuniętą na nos. Chociaż, z drugiej strony, wirusy nie opanowywały ciała w ciągu piętnastu minut.

A może?

— Przepraszam za spóźnienie, musiałem pomóc przy prześwietleniu płuc mojego najmłodszego pacjenta. Noworodek i zapalenie oskrzeli, kto to słyszał — odezwał się melodyjny głos lekarza, gdy ten wszedł do gabinetu, ubrany w ekscentryczny sweter z golfem w czerwono-żółte pasy oraz ubrudzony sokiem pomarańczowym kitel.

Ponure pomieszczenie od razu wypełniło się dziwną energią, której Gguk nie umiał rozszyfrować.

Doktor Park zdecydowanie był, chociaż częściowo, odpowiedzialny za jej nagły przypływ. Miał szczupłe łydki, wystające spod długiego, białego materiału lekarskiego fartucha oraz smukłą twarz, skrytą pod burzą kręconych, czarnych włosów. W dłoni trzymał żółty kubek z brązowymi zaciekami po kawie, którym balansował na wszystkie strony, gdy skocznym krokiem szedł w kierunku szarego biurka. Wyglądał na tak szczęśliwego, że w kontekście jego komentarza o chorobie jakiegoś noworodka, podchodziło to raczej pod groteskę. Jeongguk przyuważył też, że spod szpitalnych crocsów na wysokiej podeszwie wystawały mu neonowo-różowe skarpety.

— Co pana do mnie sprowadza? — zapytał, gdy Jeongguk milczał, blady jak ściana.

Obezwładniająca, cudaczna aura roznosząca się dookoła doktora Parka sprawiła, że prawnik sam nie wiedział, czy bał się właśnie jej, czy tego, że przyjmujący go specjalista był mężczyzną.

A może obawiał się obu z tych rzeczy?

— Przeziębienie. Potrzebuję jakichś leków, które szybko działają. Nie trzeba mnie badać — zaskrzeczał, po czym kaszlnął niekontrolowanie.

Gguk wiedział, że swoją zuchwałością zapewne nastąpił lekarzowi na odcisk, ale absolutnie nie chciał czuć żadnych obcych dłoni dotykających jego ciała. Obserwował więc małe, lśniące sprężynki odbijające się od policzka doktora Parka, gdy ten przystanął w miejscu, odwrócony do niego bokiem. Jeon chciał wyłapać, chociaż strzępek jakiejś reakcji, dyskretną sugestię. Lekarz jednak tylko łypnął na niego z ukosa ciężkim do rozszyfrowania wzrokiem.

— A co mam panu przepisać, jeżeli nie dowiem się, co panu dolega? — zapytał, obchodząc biurko dookoła tak szybko, że jak tylko usiadł w fotelu, Jeongguk mógł obserwować tylko profil jego twarzy.

Przekrzywił głowę. Z jakiegoś powodu chciał przyjrzeć się jego rysom w pełnej krasie.

— Jakiś antybiotyk? Może.... — oświadczył niepewnie.

— Oho, dobre sobie — zarechotał lekarz, otwierając system rejestracji pacjentów na swoim komputerze. Klikał przyciskiem myszki dosyć agresywnie. — Antybiotyk tu, antybiotyk tam, a potem będą duże kłopoty, gdy faktycznie będzie potrzebny. Organizm nie jest głupi, zaraz szybciutko się uodporni.

Zwracał się do Jeongguka jak do dziecka, prawie przy tym sepleniąc. Brzmiał tak, jakby był pediatrą, który tylko czasem obcował z dorosłymi pacjentami. Cóż, patrząc na wielki słoik kolorowych lizaków na jego biurku, można było z przekonaniem przystać przy ów założeniu. Gguk pomyślał jednak, że sam nie pogardziłby słodkim łakociem, najlepiej o smaku coli.

Smakowały mu za dzieciaka. Czasem dostawał je od rodziców. W niedziele, zawsze po mszy.

— Pan... Jeon Jeongguk, tak? — mruknął figlarnie lekarz, otwierając jego kartę pacjenta. — Zabawne, coś mi dzwoni, ale nie wiem w którym ko... W której dzwonnicy — dodał, z jakiegoś powodu się poprawiając. — Nie znamy się przypadkiem? — To powiedziawszy w końcu odwrócił się do Gguka tak, że ten mógł objąć wzrokiem całą jego twarz.

Coś zaskoczyło gdzieś w środku głowy prawnika. Jakaś mała iskra, ale wątły zapach wyimaginowanej spalenizny szybko się ulotnił.

— Nie, raczej nie — odrzekł, ponownie wydając z siebie rzężący dźwięk, gdy płuca ścisnęły mu się w złośliwym spazmie.

— Och, rozumiem... Zresztą, jestem dosyć charakterystyczny, na pewno by mnie pan zapamiętał, tak sądzę. W takim razie proszę zdjąć maskę, sweter i koszulkę, jeżeli pan jakąś ma. Zaraz osłuchamy pana płuca — zarządził, podjeżdżając do niego na małym, okrągłym taborecie na kółkach, na który szybko przesiadł się ze sporego krzesła.

Sprężyna w siedzisku zapłakała pod gwałtownie przyjętym ciężarem. Doktor Park mlasnął tylko na to ustami, podsuwając się nieco do przodu. Ściągnął stetoskop z szyi, a Jeongguk niechętnie zsunął z twarzy maskę.

— A co tu się stało? — usłyszał i wywrócił oczami, odruchowo przejeżdżając palcami po jeszcze widocznym, chociaż prawie że wchłoniętym siniaku.

— Uderzyłem się drzwiami auta, to nic takiego. B...Bardzo szybko się goi.

— Musi pan na siebie bardziej uważać — mruknął doktor, naciągając na dłonie cienkie, gumowe rękawiczki, które wyciągnął z pudełka na biurku.

Przybliżył się do Jeongguka bez ostrzeżenia, poruszając się na mobilnym taborecie przy pomocy stóp tuptających niczym kacze płetwy. Prawnik sięgnął ku rąbkom swetra, by przeciągnąć go przez głowę. Jednak nagły, dosyć inwazyjny gest lekarza, który ten wykonał w przeciągu milisekundy, zmusił go zaraz do opuszczenia dłoni na kozetkę.

Nieprzyjemny w dotyku, pokryty warstwą lateksu opuszek kciuka przejechał po zasklepionej ranie na czole Jeongguka. Doktor Park zmarszczył brwi, obserwując ciemny, wypukły strup.

— A tutaj nie przydałby się szew? — zapytał. — Rana wygląda na głęboką i dziwnie tępą... Ale z drugiej strony, sama się wygaja...

— Nie trzeba mi szwów. Wszystko ładnie się zagoiło, nie m...miałem zamiaru nikogo tym kłopotać... A teraz proszę, niech się pan odsunie — poprosił, czując ówcześnie zidentyfikowany zapach męskich perfum tak intensywnie, że zaczęło go mdlić. Poczuł się jeszcze gorzej, gdy zorientował się, że lekarz pachniał też subtelnie kremem na odparzenia dla niemowlaków.

Doktor Park posłuchał go oraz dał mu nieco przestrzeni, chociaż zaraz wsunął oliwki swojego stetoskopu w uszy i zmierzył Jeongguka wyczekującym spojrzeniem. Prawnik spuścił przestraszony wzrok i zdjął z siebie sweter, z trudem przeciągając go przez głowę. Albo miał paranoję, albo zaczynał już puchnąć ze stresu.

Bądź normalny. Normalni ludzie nie boją się lekarzy, Gguk. Żaden z was nie jest nagi, żaden z was nie ma złych zamiarów. On chce ci pomóc. To jego praca, tak samo jak ty pomagasz innym w swojej. Żadnych szemranych intencji.

Doktor Park nie będzie chciał cię całować, tak jak Yoongi. Nie będzie.

— Proszę oddychać — szepnął nagle lekarz, kładąc dłoń na przedramieniu Jeongguka. — Wszystko w porządku, panie Jeon? Nagle pan zbladł.

Ten potrząsnął głową w lekkim szoku. Nie zorientował się nawet, ale faktycznie, zrobiło mu się dziwnie słabo. Wbił swoje rozedrgane palce w zdjęty chwilę wcześniej sweter tak mocno, że ich paliczki przebiły się przez zbite ze sobą fragmenty włóczki, tworząc w nich rozciągnięte na siłę dziury.

Wtedy też, gdy próbował opanować oddech, w oczy rzuciła mu się plakietka z imieniem siedzącego przed nim lekarza, która nagle wyłoniła się spod pomiętego, poplamionego materiału kitla.

Park Soo.

— Coś pana boli? — dopytywał, a Gguk taksował go panicznie wzrokiem.

Zaczął analizować każdy z loków na jego głowie, przez co nabrał ochoty na zdzielenie siebie samego dłonią po czole. Jak mógł ich z nim nie skojarzyć?

— Przepraszam, j...ja chyba będę m...musiał iść, tak właściwie, t...to już czuję s...się dobrze — wybełkotał, ale salwa pokasływania, która nastąpiła zaraz potem, sprawiła, że nie brzmiał zbyt przekonująco.

Park Soo zmarszczył czoło. Powieki zwężyły mu się, zdradzając głęboką zadumę. Wyciągnął oliwki z uszu, a stetoskop położył na swoich udach. Ważył w głowie kilka opcji, a gdy Jeongguk podnosił się z kozetki, by dać drapaka z gabinetu, zdecydował się na tą w najgorszym takcie.

Nie był z siebie dumny, gdy z prędkością światła pochylił się do przodu, tym samym zrzucając swój stetoskop na podłogę. Chwilę potem siłą wsunął dłoń pod koszulkę swojego pacjenta, a Jeongguk, który kompletnie się tego nie spodziewał, aż zastygł w miejscu, wygięty nienaturalnie w swoją lewą stronę.

Palce w rękawiczkach bezceremonialnie przejechały po jego klatce piersiowej, a on dzielnie zacisnął zęby. Poszło to jednak jak krew w piach, gdy przelotnie poczuł cudze opuszki na sutkach. Sparaliżowany strachem Gguk załkał, momentalnie czując ucisk w żołądku. Nie jadł nic jednak od dłuższego czasu, więc los się nad nim zlitował i nie zmusił go do wymiotów przy świadkach tak, jak zrobił to w domu Yoongiego.

Soo momentalnie wyciągnął dłoń spod jego koszulki, zalewając się poczuciem winy tak wielkim, że aż uszczypnął się w udo.

— Proszę wybaczyć, musiałem coś sprawdzić — wymamrotał, kwestionując swoją lekarską etykę.

— Co takiego? — wycharczał wściekle Jeongguk, rozchylając usta szeroko i biorąc głośne, rzężące oddechy.

Mimowolnie wystawił też język, z którego lada moment zaczęłaby skapywać ślina, gdyby w ostatniej chwili się nie opamiętał i nie zacisnął warg.

— Po prostu wiedziałem, że...

— Wiedziałeś co? — warknął, łapiąc się nerwicowo za materiał koszulki tak, że aż pomiął go w pięściach. 

— Byłem pewien, że skądś cię znam — mruknął Soo, patrząc na niego pełnym skruchy wzrokiem. — Tych twarzy... Nigdy nie zapomniałem nikogo z tamtego piekła — dodał żałośnie, po czym przełknął ślinę, obserwując potoki łez spływające w dół policzków Gguka. — Ty też mnie pamiętasz, prawda?

Jeon milczał dłuższą chwilę, po czym kiwnął twierdząco głową. Z jakiegoś powodu nie próbował uciekać po raz kolejny, mimo iż bardzo chciał.

— Boisz się mnie, czyż nie? — Soo nie dawał za wygraną.

Pomimo niespodziewanego spotkania po latach, zasnutego pełnym wypartego bólu woalem, lekarz wyglądał jakby sam, w przeciwieństwie do spanikowanego Jeongguka, niczego się nie obawiał. To zbiło prawnika z tropu.

Gdy widział Soo po raz ostatni, był pewien, iż, w przeciwieństwie do młodszego chłopaka, to właśnie on opuszczał drewniany ośrodek zwycięsko. W oczach prawnika, Park Soo, chowający się wbrew zasadom w śmierdzącej łazience i amoralnie pożerający twarz innego z podopiecznych na terapeutycznym turnusie, skazywał się bowiem na wiecznie nieszczęście oraz potępienie.

Dlaczego więc wtedy, w lekarskim gabinecie, to właśnie Gguk był tym, który czuł się stłamszony i pokonany? Dlaczego to on był tym, którego Soo żałował w tak oczywisty, rezonujący i odbijający się parzącą sensacją od skóry sposób, a nie na odwrót?

— Nie musisz odpowiadać. — Lekarz wyręczył Jeongguka głosem, z którego nagle wyparowała cała radość i animusz. Nawet z pozoru radosne kolory jego swetra straciły na intensywności. — Jeongguk... Czy... Czy ty... Czy ty nadal... Powiedz mi. Udało ci się to wszystko odkręcić, prawda? Nie dałeś się zniszczyć, wygrzebałeś się z tego? Błagam, powiedz mi, że tak. Że to wszystko... To wszystko to tylko przykra przeszłość — klekotał w panice, łapiąc prawnika za ramiona.

Jeon zastanowił się chwilę i chociaż myśli plątały mu się w ciasne supły, to zdobył się na w miarę spójną odpowiedź.

— Jestem c...całkowicie normalny. N...Normalny, już nie z...zepsuty... Jeżeli o...o to ci chodzi — wyszeptał jakby zahipnotyzowany.

Chwilę później przygryzł wnętrze własnego policzka tak mocno, że z bólu bezwiednie wzniósł wzrok ku podświetlonemu halogenowymi żarówkami sufitowi. Soo obserwował białka jego oczu, błyskające mu przez milisekundę przed twarzą.

Puścił ramiona Jeongguka, zdawszy sobie sprawę z głupoty swojego pytania, po czym odsunął się na jeżdżącym stołku tak daleko, jak tylko mógł. Linoleum zaskrzypiało pod plastikowymi kółkami, akompaniując wciąż domagającej się zmiłowania sprężynie.

— A więc jednak — wymamrotał sam do siebie, po czym wyprostował swoje ręce i spojrzał na Jeongguka pogodnie, ubierając twarz w dosyć przekonujący, aczkolwiek wciąż sztuczny uśmiech. — Nic ci nie zrobię. Już się nie zbliżam — zakomunikował, gdy Jeon kulił się pod ścianą na kozetce, przyciągając kolana do klatki piersiowej.

— Zemdliło cię? Będziesz zwracał? — zapytał, a Gguk pokręcił przecząco głową.

— Chcesz, żebym sobie poszedł? — kontynuował, a Jeon nie zrobił nic, co wskazywałoby na jakąkolwiek dającą się rozszyfrować odpowiedź.

— Chcesz napić się wody? — Tym razem głowa Gguka poruszyła się w twierdzącym geście, a Soo sam odetchnął z ulgą, powoli przesuwając się w kierunku niskiej szafki przy biurku.

Czuł się jak opiekun spłoszonego, skrzywdzonego przez człowieka zwierzęcia. Znał jednak zachowania Jeongguka z własnego doświadczenia, znał je zbyt dobrze. Potrafił rozgryźć każdą z sekwencji jego systemu obronnego, jako że sam był swego czasu jego systematycznym użytkownikiem.

Pamiętał swoje pierwsze lata po opuszczeniu otoczonego ponurym lasem ośrodka, które musiał przeboleć, dopóki nie wybył z rodzinnego domu. Namacalnie wspomniał strach, wymioty, pamiętał zepsucie i elektryzujące mrówki, prześladujące go niczym najokrutniejsze z demonów. Sam miał na tyle szczęścia, by pozbyć się ich dzięki prawdziwej terapii. Trafił na nią jednak nie do końca z własnej woli.

Skierowanie na leczenie dostał dopiero po próbie samobójczej, którą podjął na pierwszym roku studiów. Do targnięcia się na własne życie popchnęła go przerażająca go do szpiku miłość, którą, wbrew uciśnionej terapią konwersyjną woli, obdarzył swojego współlokatora z akademika. Miłość, która jakimś cudem dała radę przebić się przez mury autoagresji i wycelowanej w siebie samego, wyuczonej torturą nienawiści.

Przetrwała, więc Soo też, podświadomie, chciał zrobić to samo. Wierzył, iż zachował swoje życie, by dać sobie pomóc. Skończyć studia. Uciec od rodziny, która nie miała dla niego ani grama akceptacji, a w zamian wylądować w ramionach swojego stałego partnera, który pokazał mu, czym jest bezgraniczne uczucie.

Soo, jako nastolatek, przeszedłszy te samą drogę, co Jeongguk, ostatecznie znalazł się w środowisku, gdzie miał przywilej nauczyć się, iż bycie gejem wcale nie było złe. Zrozumiał, że zdolnością do kochania innych mężczyzn, którą miał w sobie, mógł bezpiecznie dzielić się z innymi i nigdy, przenigdy się tego nie wstydzić; że, co więcej, mógł tym realnie uszczęśliwiać siebie, jak i ludzi dookoła.

Nauczył się, że nie było w nim nic obrzydliwego. Wręcz przeciwnie.

Jeon Jeongguk nie miał jednak ku temu sposobności. Soo nie wiedział, dlaczego tak właśnie potoczyło się jego życie, ale z jakiegoś powodu niesamowicie to przeżywał.

To mogłem być ja, myślał i drżał na całym ciele, gdy nalewał spłoszonemu Ggukowi wodę ze szklanej karafki, którą trzymał dla siebie w szafce. Ich spotkanie potraktował jako swoisty znak, szansę na podzielenie się tym, co uratowało jego. Nie miał jednak pojęcia, od której strony ugryźć temat.

Soo bał się, że Gguk, nie uzyskawszy koniecznego wsparcia, może pójść ścieżką, którą, pchnięty desperacją i strachem, wybrał on sam, będąc jeszcze na studiach. Na jej końcu czekała tylko zwieńczona nicością przepaść i chociaż Park zdołał zawrócić, to nie można było przyjąć tego za oczywistość.

— Jeongguk — zaczął więc bez planu, przysuwając się do niego ze szklanką ściśniętą w wyciągniętej ręce. Ten nadal dysocjował na kozetce, pokasłując co chwila. — Napij się, hm? Do dna. To pomoże ci odświeżyć umysł. Zaufaj mi.

Prawnik zastanowił się chwilę, pociągając nosem. W końcu wyprostował się dziwacznie i przystanął na podłodze, by zabrać szklankę z dłoni lekarza. Uważał, by przypadkiem nie dotknąć jego palców.

Gdy usiadł z powrotem na swoim wcześniejszym miejscu, Park poczuł, jak jego żebra poszerzają się, pozwalając mu wziąć głęboki oddech.

— To... Jak potoczyło się twoje życie? — zapytał Gguka, a ten, ledwie zwilżywszy wargi w wodzie, spojrzał na niego spod sklejonych od łez rzęs.

Soo nie spodziewał się, że uzyska jakąkolwiek odpowiedź. Ku jego zaskoczeniu jednak Jeongguk zaczął mówić, a on uważnie go słuchał, ignorując ciche pukanie pielęgniarki do drzwi, ponaglające go, by przyjął kolejnego z czekających już pacjentów.


* * *


___________

Ggukie, 11:07

Tak. Mówiłem, że dam sobie radę.

___________


Taehyung pstryknął Yoongiemu palcami przed twarzą, gdy ten wgapiał się w swój telefon jak zaczarowany. Wyświetlała się na nim zwięzła wiadomość od Jeongguka, której kompletnie się nie spodziewał, pogodziwszy się przed snem z tym, że najprawdopodobniej zostanie zignorowany. Cieszyła go więc jak nigdy, nawet po tym wszystkim, co stało się poprzedniego wieczora.

Od prawie trzech godzin nie wiedział jednak, co mógłby na nią odpisać.

— Halo, ziemia! Yoongi, jesteś dzisiaj absolutnie niemożliwy — warknął Tae, wbijając plecy w oparcie pociągowego fotela.

Dojeżdżali już do Seulu. Najpierw ponad godzinę toczyli się autobusem z miasteczka na stacje kolejową, a potem dwie godziny pociągiem. Cała podróż minęła im na mizernej wymianie zdań, podczas której Min nie potrafił skupić się na niczym innym, niż myśleniu o Jeongguku. Czuł się jak masochista, co kilka sekund walcząc z kłuciem w klatce piersiowej.

— Przepraszam — burknął.

— Mam nadzieję, że to — zaczął Taehyung, zerkając spode łba na jego telefon — nie jakaś kolejna randka na szybki numerek, dla której zostawisz mnie samego? Obiecałeś, że pójdziesz ze mną do tego studia i śmiertelnie się obrażę, jeżeli wyjdziesz w połowie sesji. Masz być moim mentalnym wsparciem, a nie jakimś warunkowym kompanem.

— Nie mogę cię opuścić, gdy tak bardzo boisz się igły. Gdzieżbym śmiał, Taehyung. Oczywiście, że będę trzymał cię za rączkę i ocierał potoki łez.

— Śmieszne. Ty też płakałeś, gdy tatuowali ci szyję — odparł w swojej obronie Kim, a Yoongi roześmiał się, drapiąc się po wzorzystym tatuażu, kończącym się tuż przy krtani. Faktycznie, ten fragment bolał go jak ostatni skurwysyn.

Pamiętał, gdy zdecydował się na ten odważny krok, czyli tatuaż w tak widocznym miejscu. Było to zaraz po tym, jak stwierdził, że znudziły go mniejsze, czarne wzory, w tamtym okresie wypełniające tylko jego lewe przedramię. Chciał czegoś nowego.

Długie poszukiwania odpowiedniego tatuatora, cztery bolesne sesje, kilkanaście godzin leżenia w niewygodnych pozycjach na przetartych leżankach ze sztucznej skóry oraz obfitujący w bezlitosne swędzenie proces gojenia, pozostawiły go z ciągnącym się od prawego nadgarstka przez fragment piersi, a kończącym się przy linii szczęki dziełem sztuki. Każde spojrzenie w lustro sprawiało, że Yoongi nie żałował niczego, chociaż, jeżeli miałby zrobić to drugi raz, to poważnie by się zastanowił.

Folklorystyczne wzory dancheong, które permanentnie nosił na skórze od zakończenia studiów, przyciągały wzrok oraz uwagę. Ubrudzone na twarzy dzieci wytykały go palcami, gdy spacerował ulicą. Ich matki z kolei łypały na niego okiem, przyciągając je do swoich nóg tak, jakby zaraz miał chwycić je wszystkie pod pachę i uciec. W wojsku, gdzie zaciągnął się na obowiązkową służbę tuż po uzyskaniu dyplomu magisterskiego, traktowano go albo z pogardą, albo z osobliwym respektem, o który się przecież nie prosił.

Najbardziej jednak w pamięć zapadła mu jedna z kuratorek, która pojawiła się w ośrodku w Igok na spotkaniu ze swoim podopiecznym. Yoongi nie pracował wtedy tam jakoś specjalnie długo i nie wszyscy powiązani z placówką pracownicy lokalnego sądu byli świadomi jego aparycji, dosyć ekscentrycznej jak na tamtą okolicę.

Wygląda pan jak buddyjska świątynia. Niedorzeczne, powiedziała mu wtedy na odchodne. Wyraz twarzy miała tak poważny, jakby faktycznie myślała, że jej zdanie ma dla mężczyzny jakiekolwiek znaczenie. Gdy tylko wyszła, Yoongi oraz obecny przy wszystkim Namjoon, zanieśli się takim śmiechem, że obaj prawie się popłakali.

— To były męskie łzy — odparł w kierunku Taehyunga, unosząc kąciki ust na samo wspomnienie.

— Nie wiem, czemu ci tak do śmiechu. Tatuaże są fajne, ale wizja bycia nakłuwanym igłami już niekoniecznie.

— Nie przeżywaj — prychnął Yoongi, pochylając się w jego kierunku i szturchając go w brzuch. — Masz tu trochę tłuszczyku, nie zaboli aż tak.

— Przezabawne — odburknął, robiąc minę obrażonego dziecka.

— Prawdziwe.

Taehyung zastanowił się chwilę, po czym podniósł materiał swojej czerwonej koszulki i zerknął na swój brzuch.

— Nie jestem aż taki gruby — burknął. — Faktycznie, nieco mi się przybrało, ale to nie moja wina, że całymi dniami sterczę za ladą, a sotteok grzeje się na grillu zaraz obok... Sam rozumiesz — skwitował, opuszczając materiał gwałtownie.

Yoongi zdążył jednak zawiesić wzrok na tatuażu skorpiona, który wystawał nieco, umiejscowiony z prawej strony żeber Tae.

— Wiesz... — powiedział i mlasnął ustami. Zarzucił dłonie na kark, przymrużył oczy i usadowił się w fotelu na tyle wygodnie, na ile pozwalała mu ubita pianka pod brzydką tapicerką. — Myślę, iż fakt, że na miejsce pierwszego tatuażu wybrałeś sobie żebra, ma wiele wspólnego ze skalą bólu, której teraz tak się obawiasz.

— Nie zgrywaj wielkiego eksperta, Yoon.

— Przypominam, że sam mam wytatuowane żebra — podkreślił, otwierając jedno oko na moment.

— Okej, okej... — skapitulował Taehyung. — Po prostu jestem człowiekiem.

— A co tam teraz będziesz dziarał?

Wprawdzie Yoongi rozmawiał z przyjacielem o tym wcześniej, ale znał go jak zły szeląg – zdanie Tae zmieniało się wraz z najdelikatniejszym podmuchem wiatru. Jednego dnia mógł być zdecydowany na drapieżnego tygrysa stąpającego wzdłuż jego brzucha, a drugiego na małą gwiazdkę obok pępka. Yoongi wolał więc się upewnić.

— Sztylet — odpowiedział dumnie Taehyung, uśmiechając się tak, że zmarszczki przy kącikach jego ust przypominały dwa symetryczne półksiężyce.

— Sztylet na brzuchu? — Yoongi aż podskoczył w fotelu.

W tym samym momencie pociąg zaczął powoli zbliżać się do peronu. Gwałtowne hamowanie jeszcze mocniej wybiło Yoongiego z wygodnej pozycji, toteż wywrócił oczyma i oparł dłonie o uda.

— A czemu nie? — Mina Tae zrzedła tak szybko, jak się rozpromieniła.

— Chcesz ściągnąć na siebie kosę pod żebra? Prawdziwą? — zapytał, krzywiąc się, gdy przez jego kark przeszedł nagły, bolesny impuls.

Rozmasowując dokuczające mu miejsce stwierdził, iż był za stary na rzucanie się po pociągowych przedziałach, nawet jeżeli nie działo się to z jego winy.

— A co, jesteś specjalistą od tatuażowych omenów? — Taehyung zaplótł ręce na piersi.

— Już lepiej, jakbyś wytatuował sobie Seo Taijiego, mniej bym się zdziwił — zakpił Yoongi, po raz kolejny przyciskając plecy do oparcia fotela.

— Co ja jestem, własna matka? Aż tak mnie nie pojebało.

— Polemizowałbym — odpowiedział, po czym wyszczerzył się tak, że Taehyung uspokoił się lekko, zdając sobie sprawę, iż ten tylko stroił sobie z niego żarty.

— Powtarzam, jesteś niemożliwy.

— I za to mnie kochasz. — Yoongi wytknął w jego kierunku czubek języka.

— Powiedziałbym, że tak, ale nie chcę, żebyś coś sobie wyobraził.

— To wcale nie tak, że też lubisz mężczyzn — żachnął się, a twarz Tae ukryła się pod warstwą rumieńca.

— Nie wszystko jest takie oczywiste.

— Powiedz — mruknął Yoongi, wstając i ściągając swój plecak z kratki nad siedzeniami. Pociąg zatrzymał się już bowiem przy peronie. — To nie ty jak kot z pęcherzem przeżywasz tego jednego klienta, który przychodzi co wtorek, kupuje Marlboro, czekoladowe batoniki w hurtowej ilości, zgrzewkę Redbulla — wyliczał, pamiętając mężczyznę tak, jakby go znał. Taehyung opowiadał mu o nim zbyt wiele razy – ma bliznę na policzku i zawsze pyta cię o to, jak minął ci tydzień?

— Jest po prostu bardzo miły.

— Jasne, jasne. — Min pokręcił zrezygnowany głową.

Ruszył za Taehyungiem, który przemilczał jego komentarz, zabrał swoją torbę i przeciskał się już przez ciasny korytarz w wagonie.

Gdy Yoongi w końcu uwolnił się na moment od świdrującego go na wskroś spojrzenia Tae, znowu zawędrował myślami w kierunku Gguka. Zastanawiał się, jak ten się czuł. Czy wszystko było u niego w porządku. Zamyślony, prawie staranował nie dość, iż śmiertelnie przerażoną jego tatuażami, to jeszcze w dość podeszłym wieku staruszkę z małym, wiercącym się pieskiem pod pachą. Przeprosił ją skinieniem głowy, po czym zgrabnie zeskoczył na zapełniony peron, zapominając o przeznaczonych do bezpiecznego wyjścia z pociągu metalowych schodkach przy drzwiach.

Taehyung czekał tam już na niego, zaciskając dłoń na pasku torby.

— Pójdę naładować nam karty miejskie — powiedział i wskazał na rząd lśniących biletomatów kilkanaście metrów dalej, a Min kiwnął głową, wyciągając swoją z kieszeni i podając mu ją do ręki.

Chwilę potem przysiadł na pobliskiej ławce, by tam na niego poczekać. Mijały go tłumy ludzi, zapewne wracających ze świąt spędzonych z rodziną poza stolicą. Obserwował podróżnych, przepływających przez peron niczym wzburzone fale, a niektórzy odpłacali mu się, gapiąc się w jego stronę bezceremonialnie.

Nieco znudzony, związał swoje włosy gumką, którą miał na nadgarstku, po czym zerknął w kierunku biletomatów, gdzie musiał znajdować się Tae. Wtedy też Yoon zdał sobie sprawę, że jego przyjaciel utknął w jednej z piekielnie długich kolejek, które ciągnęły się przy każdej z maszyn. Postanowił więc wyciągnąć z kieszeni telefon i otworzyć swój ubogi chat z Ggukiem. Przypominając sobie każde zmartwione westchnięcie wypuszczone przez zaciśnięte zęby poprzedniej nocy, każde nerwowe drapnięcie za uchem Pana Skarpety, gdy nie mógł zasnąć, oraz pojedyncze drżenia ciała, kiedy wyobrażał sobie najgorsze, postanowił odrzucić na bok resztki swojej godności i nacisnąć małą, białą słuchawkę.

Rzucone na odczepnemówiłem, że dam sobie radę" jednak kompletnie mu nie wystarczało.

Sygnał wychodzącego połączenia rozbrzmiał kilka razy, a Yoongi już miał zacząć bawić się kosmykiem włosów dyndającym przy jego skroni, gdy po przeciwnej stronie odezwał się nieznajomy mu, męski głos, mówiący "halo".

— Kim jesteś? — warknął od razu, nie kontrolując tego, jak nieuprzejmie zabrzmiał.

Temperatura jego ciała wzrosła gwałtownie, gdy usłyszał odpowiedź. Wysłuchał jej uważnie, po czym odchrząknął ze skruchą.

— Jak to... Znaczy, w którym centrum? — dopytywał, a w międzyczasie Taehyung pojawił się tuż przed nim, machając dumnie ich kartami, o doładowanie których prawie że musiał walczyć siłą, taranowany przez bezpardonowo rozpychających się na boki łokciami ludzi. Ku jego zaskoczeniu, Yoongi zignorował go jednak, bezcelowo kiwając głową twierdząco na to, co padło w jego stronę przez telefon. — Min Yoongi. Nazywam się Min Yoongi. Gangnam, tak? Centrum Medyczne Cha? — zapytał. — Będę tam tak szybko, jak to możliwe... Tak, tak, przyjaźnimy się — dodał, ścigając opaskę z włosów i ściskając ją w palcach.

Jej giętki plastik oparł się jednak naciskowi i odskoczył z jego dłoni, lądując na peronie. Taehyung podniósł ją i wyrzucił ręce w powietrze, wyraźnie skonfundowany.

— Tak... Proszę się tym nie martwić, ureguluję rachunek, jak tylko przyjadę. Tak, do zobaczenia... — wymamrotał do telefonu Yoongi, po czym rozłączył się.

Potrzebował chwili, by przetrawić wszystko, co usłyszał. Gdy już ułożył sobie cały potok informacji w głowie, wstał i obdarzył Taehyunga przepraszającym spojrzeniem, zabierając swoją  kartę z jego dłoni.

— Co jest? Kto to był? — zapytał go przyjaciel, a Yoongi wypuścił powietrze z ust ze świstem, wciskając plastikowy prostokąt do kieszeni spodni.

— Jakiś lekarz. Z Gangnam — odparł, wciskając telefon w to samo miejsce, co kartę miejską, i zabierając Taehyungowi opaskę z dłoni.

— Czego chciał? Skąd miał twój numer?

— Muszę tam pojechać. Zaraz — wyjaśnił, zaczesując włosy do tyłu i momentalnie ruszając w kierunku schodów prowadzących ku wyjściu na halę główną stacji, umiejscowionych po prawej stronie peronu.

— Min Yoongi! Mówiłem ci, że nie będę tolerował twojego zostawiania mnie dla szybkich numerków, już kiedyś to przerabialiśmy. Twoje wymówki też robią się coraz bardziej absurdalne. Za pierwszym razem było śmiesznie, ale teraz...

— To naprawdę nikt taki, a przynajmniej nie to, co myślisz — burknął, gdy Taehyung zrównał z nim krok.

— W takim razie, o co chodzi? — zapytał, podążając za nim uparcie.

— O starego przyjaciela.

— Och, cóż za zbieg okoliczności — żachnął się Tae, a Yoongi zatrzymał się tuż przy pierwszym schodku, przez co jakiś obcy mężczyzna, który właśnie schodził w dół, prawie na niego wpadł.

Przeklął na Mina, wypominając mu jego „cholerne gapiostwo". Skierował się w stronę stojącego na przeciwległym torze pociągu, co chwila zerkając jeszcze na niego, póki nie zniknął w jednym z wagonów.

— Przysięgam, że nie żartuję — powiedział Yoon, a Taehyung, dostrzegłszy poważny wyraz jego twarzy, przeczesał palcami włosy i ściągnął wargi w cienką linię.

— Przysięgasz?

— No przecież mówię — burknął, mając trudność z tym, by racjonalnie to wszystko wyjaśnić. — Przyjechałem tu dla ciebie, jakbym chciał wywinąć się dla pierwszego lepszego faceta, po prostu bym ci to powiedział. Szanujmy się. A teraz proszę, naprawdę muszę iść. Wynagrodzę ci to, okej?

Zapadła między nimi cisza, nieistotna jednak pośród wszechobecnego gwaru. Może dlatego rozeźlony wyraz twarzy Taehyunga tak szybko zelżał, a on sam podparł się dłońmi pod boki i wywrócił oczami na znak, że wszystko mu już jedno.

— Okej, okej. — Uniósł ku górze rozpostartą dłoń, by dać Yoongiemu dodatkowy sygnał, że zrozumiał. — Wierzę ci. Idź. Tylko wiedz, że oczekuję obszernego wyjaśnienia. No i wisisz mi dziesięć tysięcy wonów za kartę.

— Wyjaśnię. A pieniądze oddam — obiecał mu i kiwnął głową. — Postaram się wrócić na powrotny pociąg, będziemy w kontakcie. — To powiedziawszy, Yoongi wystrzelił w górę schodów niczym z procy, posiłkując się przy tym metalową barierką, od której się odpychał.

Taehyung obserwował jego plecy, gdy ten oddalał się od niego w ekspresowym tempie, przy szczycie schodów przeskakując już co dwa stopnie. Westchnął głośno, kopnął mały kamyk, który przyuważył przy czubku lewego buta, po czym sam zaczął dreptać w górę, w międzyczasie wyszukując w telefonie połączenia autobusowe, które zabrałyby go do studia tatuażu.

Gdy znalazł się na najbliższym przystanku, Yoongi już siedział w taksówce. Dyszał głośno i niegrzecznie pośpieszał kierowcę nawet wtedy, gdy ten musiał przepisowo zatrzymać się na czerwonym świetle. Umysł Yoona ogarniało tysiąc myśli na minutę, a z każdą kolejną, wbrew swojej zwykle racjonalnej naturze, zaczynał coraz bardziej wierzyć w przeznaczenie.

Inne wyjaśnienie wydarzeń z ostatnich dni nie przychodziło mu do głowy.


* * *



Doktor Park, w końcu ujrzawszy Yoongiego, niesamowicie się zdziwił. Przepocony, zdyszany mężczyzna o długich włosach i odważnych tatuażach, kompletnie nie przypominał chłopaka o pyzatych policzkach, o którym opowiedział mu Jeon Jeongguk.

Yoongi zawsze zabierał mnie nad strumień. Spędzaliśmy tam dużo czasu, lubiłem dotykać jego policzki. Lubiłem też przytulać się do niego, a czasem dąsać się na pokaz, by pocałował mnie w czoło. Lubiłem, gdy był obok. Naprawdę byłem w nim zakochany.

Prawdę mówiąc, historia związku z tajemniczym Min Yoongim była jedynym, czego lekarz dowiedział się od Jeona, rozpalonego wówczas mącącą w głowie gorączką. Domyślił się, że koleje miłości Gguka najpewniej miały swoje miejsce jeszcze przed jego pobytem w ośrodku i wysnuł wniosek, iż zakończyły się niezbyt ciekawie.

Był więc dosyć zdziwiony, gdy to właśnie ów Min Yoongi, który miał być przecież przeszłością, zadzwonił do Jeongguka akurat wtedy, kiedy lekarz próbował odblokować jego telefon i powiadomić kogokolwiek o jego stanie, nie znalazłszy żadnej informacji o bliskiej rodzinie w jego papierach. Normalnie nie odbierałby cudzego telefonu i nie ufałby byle komu, ale nie miał wyjścia. Nie mógł zostawić Jeona w klinice. Zresztą, współczuł mu. Pomimo własnych, przepracowanych już traum przeszłości, ciągle namacalnie potrafił wyobrazić sobie ból, który musiał ogarniać roztrzęsionego prawnika. Na samą myśl o tym, że biedak żył tak przez naście lat, przechodziły go dreszcze.

Lekarz był świadom, że przekierowanie go w stanie półprzytomności do szpitala, w dodatku w ręce obcych mu ludzi, mogło być dla niego największą z tortur.

— Opłaciłem już wszystko, gdzie on jest? — zapytał Min Yoongi, wskazując palcem na ladę za sobą.

Pielęgniarka pracująca przy rejestracji nadal mierzyła go wścibskim wzrokiem.

— Śpi — powiedział spokojnie Soo, chwytając Yoongiego za nadgarstek i ciągnąc w kierunku małej sali na końcu korytarza.

Po części nie chciał, żeby ten krzyczał w poczekalni, a po części jego samego zaczynały krępować spojrzenia pacjentów, wymierzone w ekscentrycznie wyglądającego mężczyznę. Soo sam nie należał do najzwyklejszych, szczególnie jeżeli chodziło o wygląd, ale uwaga, jaką ściągał na siebie Yoongi, zdawała się już boleśnie przesadna.

— Co z nim?

— Dosyć ostre przeziębienie — wyjaśnił lekarz. — Przepisałem mu leki, wliczyłem do rachunku za wizytę, odebrałem je też z przychodnianej apteki. Leżą na szafce przy łóżku — dodał, ale zagrodził Yoongiemu dostęp do drzwi własnym ciałem, zanim ten zdołał nacisnąć klamkę.

— Uhm... Przepraszam? Muszę przejść...

— Co was łączy? Pana z Jeonggukiem? — zapytał, nieświadomie wytrącając tym Mina z równowagi.

— A co panu do tego? Zresztą, od kiedy jest pan z nim na ty?

— Nawet jeżeli sam tu pana zaprosiłem, to wolałbym nie oddawać mojego pacjenta w podejrzane ręce... — odrzekł Soo, ignorując drugie z jego pytań. — Albo w jakiekolwiek, w których nie poczułby się dobrze.

— Stara śpiewka, parę bazgrołów na mojej skórze nie znaczy, że trzymam w kieszeni nóź i kastet. A teraz proszę mnie...

— Nie chodzi mi o to — burknął, zaplatając ręce na piersi.

Spojrzał prosto w oczy Yoongiego, doszukując się jakiejś reakcji. Potwierdzenia, że ten załapał aluzję. Nic takiego jednak nie nadeszło. Park Soo zmarszczył czoło, ewidentnie zbity z pantałyku.

— Ma pan jakieś inne wyjście? Zresztą, to dorosły człowiek. Jak mnie zobaczy, to wszystko się wyjaśni — powiedział Yoongi, chociaż, po ekscesach wywołanych ich pocałunkiem, sam nie był tego taki pewien. Robił jednak dobrą minę do złej gry. — Pytał o mnie? Mówił coś?

— Na pewno nie udzielę panu więcej informacji i nie wpuszczę pana do środka, dopóki się pan nie uspokoi.

— To niedorzeczne. To pan mnie tu ściągnął, zresztą... Zresztą jak mam być spokojny, gdy mój były chłopak leży półprzytomny i nie ma się kto nim zająć? — warknął.

Yoongi na moment przypomniał sobie o byłej żonie Gguka i chociaż wcale jej nie znał, to cieszył się, że, jakimś cudem, lekarz nie odebrał telefonu od niej, bądź co gorsza, od któregoś z rodziców Jeona. Postanowił przemilczeć fakt istnienia jakiejkolwiek eks-partnerki, ignorując niedorzeczną zazdrość, która powoli wkradała się w zakamarki jego umysłu.

— Były chłopak?

— To jakieś przesłuchanie? Tak, były chłopak. — Yoongi zaczął niecierpliwie rozprostowywać palce u dłoni. — Utrzymujemy kontakt. Był wczoraj u mnie, przemoczył go deszcz, pisałem mu nawet esemesa, odpisał, mogę udowodnić... — Zaczął wyjmować z kieszeni telefon.

— Naprawdę utrzymujecie kontakt? — dopytywał lekarz.

— Jakie to ma znacznie? — żachnął się Min.

— Normalne... To, zresztą, bardzo proste pytanie. Utrzymujecie kontakt? Od kiedy?

— Żartuje pan teraz, prawda? Proszę mnie przepuścić — warknął Yoongi, przepychając się łokciem i otwierając drzwi do sali.

Park Soo chciał go zatrzymać. Prawie stuprocentowo upewniwszy się po ich krótkiej rozmowie, że Min Yoongi nie miał pojęcia o tym, przez co przeszedł Jeongguk, miał zamiar przeprosić za zajęcie jego czasu i poprosić go o wyjście. Karcił się w duchu za głupotę, jaką było zaproszenie obcego mężczyzny do opieki nad swoim pacjentem, który mężczyzn przecież bał się jak ognia.

Zresztą, lekarz nie zdołał zapytać ani o siniaka, ani o ranę na czole Gguka. Wszystko potoczyło się raczej kiepsko, dlatego już miał wołać ochronę, ale gardło zacisnęło mu się tuż przed tym, jak podniósł głos. Powstrzymał go sam Jeongguk, który siedział w sali, chybocząc się na boki usadzony na brzegu materaca, blady jak ściana i dygoczący na całym ciele.

— O co chodzi? Obudziły mnie głosy — wybełkotał, zaciskając palce na białej pościeli wąskiego łóżka, w którym jeszcze chwilę temu drzemał. — Yoongi? — dodał, zauważywszy mężczyznę w progu.

Uśmiechnął się krzywo, chyba jeszcze na wpół przytomny.

— Ggukie, wszystko w porządku? — zapytał Yoon, pocieszony jego na pozór pozytywną reakcją.

Miał ochotę rzucić w stronę lekarza pogardliwe „a nie mówiłem", ale powstrzymał się, obserwując Jeongguka, który wstał z łóżka zaraz po tym, jak z wyraźnym mozołem nasunął na stopy swoje buty.  Zdrobnienie własnego imienia dudniło prawnikowi w uszach i, gdy zwykle zareagowałby na nie złością oraz reprymendą, to tym razem mu nie przeszkadzało.

— Zabierz mnie do domu, Yoongi — powiedział. — Chcę pójść spać we własnym... Łóżku.

Gguk zgarnął swoją kurtkę z krzesła, na którym zostawił ją Park Soo. Sprawdził, czy ma w niej wszystkie dokumenty oraz klucze, po czym naciągnął na głowę czapkę i przecisnął się zwinnie tuż obok obu zdziwionych mężczyzn. Sunął po korytarzu w kierunku wyjścia, pokasłując cicho. Tym razem nawet nie przejął się tym, by założyć na twarz maseczkę.

Patrząc z boku, można było wyciągnąć wniosek, że nie był człowiekiem, a duchem, który przypadkiem znalazł się wśród żywych.

— Dziękuję — mruknął gorzko Yoongi, po czym podbiegł do szafki i zgarnął z niej papierową torebkę z lekami.

Podążył za Jeonem, w międzyczasie wciskając pakunek do plecaka. Gdy w końcu zrównał krok z prawnikiem, chciał chwycić go w pasie, ale powstrzymał się, słuchając głosu rozsądku. Szedł więc obok powoli, czując wzrok lekarza na swoich plecach. Skutecznie go jednak ignorował.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci, że to ja...

— Zabierz mnie do domu — powtórzył Gguk, a Yoongi miał ochotę przyłożyć mu dłoń do czoła.

Nie musiał jednak tego robić, by wiedzieć, że ten był rozpalony gorączką. Po wykonaniu zaledwie kilkunastu kroków jego policzki wręcz jaśniały czerwienią, a wargi drżały w rytm płytkich oddechów.

— Zabiorę. Może być taksówka? W sumie, jeżeli przyjechałeś autem, to można zamówić kierowcę przez aplikację, to nie problem, zapłacę...

— Do domu — powtórzył niczym mantrę Jeongguk, popychając ramieniem szklane drzwi wejściowe do kliniki tak mizernie, że ledwo się uchyliły.

Yoongi pomógł mu, zmartwiony jeszcze bardziej niż wcześniej.

Zamówił kierowcę, jednym okiem zerkając w aplikację w telefonie, a drugim pilnując, by drepczący z jednego punktu do drugiego Jeongguk nigdzie nie odszedł. Min trzymał się na dystans, nie chcąc go spłoszyć. Mimo to nieustannie miał go na uwadze.

Prawnik drżał lekko z zimna, a Yoongi przez moment chciał wykazać się grzecznością i oddać mu swoją bluzę. Zdusił jednak ten pomysł w zarodku, jako że sam już nie wiedział, gdzie leżała między nimi granica dopuszczalnej bliskości. Wolał ustalić ją wspólnie, jak Jeon już porządnie się wyśpi i przy odrobinie szczęścia będzie chciał z nim szczerze porozmawiać.


* * *


Pełna świadomość tego, kto właśnie odprowadził go pod drzwi mieszkania, wróciła z momentem, gdy zamek przy drzwiach zabrzęczał głośno.

— Co tak właściwie robisz w Seulu? Czemu przyszedłeś do kliniki? Skąd wiedziałeś, że tam jestem? Nie rozumiem — wydukał Jeongguk, niechętnie wpuszczając Yoongiego do własnego lokum.

Po tym, jak zwymiotował do jego zlewu i zniknął, nie sprzątając po sobie oraz nie zostawiając żadnych konkretnych wyjaśnień, uznał, iż wyproszenie go w takim momencie będzie szczytem nietaktu. Zresztą, czuł się naprawdę potwornie i wierzył, że jak tylko weźmie leki i pójdzie spać, to Min sam się ulotni.

— Tak się złożyło, że miałem trochę rzeczy do załatwienia w stolicy... No i po tym, jak tak zdawkowo odpisałeś, chciałem dopytać, czy aby na pewno wszystko jest okej. Zresztą, po wczoraj nie możesz mnie winić — odparł, ścigając buty ze stóp. Rozejrzał się po połączonym z przedpokojem salonie, zawieszając wzrok na wszędobylskich walizkach. — W każdym razie. Zadzwoniłem do ciebie, odebrał lekarz. Powiedział, że jesteś półprzytomny w klinice, a w papierach nie ma kontaktu do żadnego z twoich bliskich. Poprosił mnie, żebym przyjechał.

— A lekarz zaufał ci, bo...? — Jeongguk brzmiał na rozeźlonego.

— Powiedziałem mu, że jesteśmy byłymi partnerami.

— Nie nazwałbym tego partnerstwem — warknął, ciskając kluczami do auta o szczyt szafki na buty. — Byliśmy szczylami. Żaden z nas nie wiedział o życiu nic, a już w szczególności o związkach — dodał, chociaż sam nie bardzo w to wierzył. Przełączył się na złośliwy tryb chyba tylko po to, by chronić własną, i tak kruchą już dumę.

Przeszedł chwiejnym slalomem między walizkami, a w kuchni zgarnął jedną jedyną szklankę, którą znalazł w szafce nad zlewem. Kiwnął na Yoongiego ręką, a ten zmarszczył brwi. Chwilę później zrozumiał jednak i podszedł do niego, wyciągając z plecaka papierową torebkę z lekarstwami.

Gguk naprędce opłukał naczynie z kurzu, po czym nalał sobie wodę ze specjalnego kranika z filtrem, zainstalowanego przy zlewozmywaku. Zrobiwszy to, chwycił w dłoń po jednej tabletce z każdego z trzech opakowań, nawet nie czytając recepty i tego, jak zalecał obchodzić się z nimi farmaceuta.

— Jadłeś coś w ogóle? — zapytał go Yoongi, chwytając jego nadgarstek z troską wymalowaną na twarzy, zaraz zanim ten zdążył wcisnąć wszystkie trzy lekarstwa do ust.

— Czy to ważne? — To powiedziawszy, wyrwał rękę z jego uścisku.

Upuścił tabletki na blat, a każda z nich zostawiła po sobie białe ślady na jego spoconych dłoniach.

— Wczoraj miałeś problemy z żołądkiem, branie tabletek bez posiłku ci nie pomoże — wyjaśnił Yoongi dosyć poważnym tonem.

— Nie rzygałem dlatego, że mam jakieś, pożal się Boże, problemy z ż...żołądkiem.

— W takim razie naprawdę chodziło o mnie? — Yoongi zmrużył smutne oczy, zaciskając przy tym usta w cienką linię.

Takiego pytania Jeongguk się nie spodziewał.

— Ten lekarz... Powiedział ci coś? Od niego wziąłeś inspirację do snucia niestworzonych scenariuszy?

— A jest coś, co powinienem wiedzieć? — drążył temat Yoon, a Gguk, jakby za pstryknięciem palca, poczuł elektryzujące mrowienie, rozbiegające się po całym jego ciele.

— Wiesz co? Wszystko jedno. Pozwę go za informowanie obcych o moim stanie zdrowia — wymamrotał, mijając Yoongiego i kierując się w stronę łazienki.

Min odwrócił się na pięcie, ciskając swoim plecakiem o jedną z walizek. Zaczynał powoli tracić cierpliwość.

— W takim razie powiedz mi, o co chodzi? Jeżeli, pomimo tego, co nas łączyło, tak bardzo się mnie brzydzisz, to wyrzuć to z siebie! — zażądał, podążając za nim.

— Nie chodzi o ciebie. Przestań szukać d...dziury w całym...

— Gguk, zwymiotowałeś po tym, jak cię wczoraj pocałowałem! — Yoongi, zapomniawszy o złożonej samemu sobie obietnicy trzymania się na dystans, złapał Jeona za ramię. — Jak mam to interpretować?

— To nie jest normalne — wydukał w odpowiedzi Jeon, a jego ciało drżało niekontrolowanie.

Yoongi poczuł to, więc lekko poluzował ucisk dłoni.

— Co nie jest normalne?

— Chcesz ode mnie tylko pomocy z tym chłopakiem, prawda? — Jeon znowu zmienił temat, przez co Min zaczął wpadać w małą paranoję.

— Ja...

— Tak czy nie?! — krzyknął, a Yoongi odsunął się na dwa kroki, opuszczając ówcześnie dotykającą Jeongguka rękę wzdłuż ciała.

Przełknął ślinę, podrapał się po skroni i odpowiedział:

— Tak.

— W takim razie, dlaczego mnie pocałowałeś? — Prawnik schował twarz w dłonie i zaczął intensywnie ją nimi pocierać.

— To dlatego... Bo... — zająknął się Yoongi. — Nie wiem, jakoś poczułem, że coś wisiało między nami w powietrzu. Możliwe... Możliwe, że sobie to wyobraziłem, i jestem tego świadom, więc wezmę odpowiedzialność i prze...

— Dlaczego mi to robisz?! — Gguk ponownie podniósł głos.

Miał na policzkach łzy, a rzęsy skleiły mu się tak, że wyglądały niczym pajęcze nóżki. Yoongi normalnie uznałby to za urocze, ale wtedy był akurat w pozycji defensywnej i spanikowany zastanawiał się, co mógłby powiedzieć, by nie zabrzmieć jak idiota.

— Nie wiem... Nie miałem pojęcia, że aż tak nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego — wyrzucił z siebie w końcu, i dopiero w momencie, kiedy usłyszał swoje słowa na głos stwierdził, że zabrzmiał co najmniej żałośnie, nawet gorzej niż idiota.

Gdyby mógł, to połknąłby swój bełkot z powrotem i udał, że ten nigdy nie padł z jego ust.

— Przecież tłumaczę, że nie chodzi o ciebie! — zaoponował Jeongguk, zaciskając prawą dłoń na lewej tak mocno, że własne paznokcie zaczęły robić mu krzywdę.

— Więc dlaczego teraz płaczesz, w czym leży problem?! — odparł podniesionym, zdenerwowanym głosem Yoon.

W tamtym momencie stwierdził, że jeżeli Jeongguk miał prawo na niego wrzeszczeć, to równie dobrze i on mógł pozwolić sobie na odpuszczenie dobrych manier.

— Nie w tobie.

— To powiedz mi, co tak właściwie się dzieje? — Wyrzucił ręce w powietrze, kompletnie wyzuty z, i tak znikomej już, resztek cierpliwości.

— Dlaczego tak cię to o...obchodzi?

— Gguk, nie wkurwiaj mnie! Jak ma mnie nie obchodzić? Po piętnastu latach pojawiasz się w moim życiu, pobity przez własnego ojca! Jesteś tak samo bezbronny jak wtedy, gdy widziałem cię po raz ostatni. Oczywiście, że będę się o ciebie martwił! To, że zrównałeś mnie z ziemią wtedy, na przystanku, gdy mieliśmy po naście lat, nie znaczy, że przestałem czuć do ciebie sympatię... A potem, w chuseok pojawiłeś się w ośrodku, powiedziałeś o swoim rozwodzie tak, jakbyś chciał, żebym wiedział... Poszedłeś ze mną i z Namjoonem do knajpy, a potem zdobyłeś dla mnie te papiery i pomagasz mi, bezinteresownie... I... I... Przychodzą mi do głowy głupoty! Tobie by nie przyszły, ha?! — wydyszał na niemalże jednym tchu Yoongi, zaciskając dłonie w pięści.

— Nie pomagam ci bezinteresownie. Sam s...stwierdziłeś, że wiszę ci przysługę za to, jak cię potraktowałem właśnie na t...tym zakichanym przystanku — wybełkotał, przecierając nos wierzchem dłoni. — To nie moja wina, że m...myślisz swoim kutasem.

Kilka palących i drażniących świadomość świateł mignęło w głowie Yoongiego.

Jedno, drugie, trzecie.

Jaśniały niczym małe fajerwerki.

— Słucham? — zapytał, licząc jeszcze na to, że być może po prostu się przesłyszał.

Czwarte, piąte, szóste.

— Wy wszyscy jesteście tacy sami. — Jeongguk otworzył oczy szeroko, czując swąd mokrego drewna kręcący mu się w nosie. Swąd, który szybko nabrał kwaśnych, przykrych nut. Spojrzał nawet w prawo, ale obok jego nóg nie stała żadna miska. — Polujecie na mężczyzn, którzy nie mają z wami nic wspólnego. Czyhacie na nich i ich szczęście. Nie zależy wam na niczym innym niż na dewiacji. Każdy z was, jesteście niewyżyci, podstępni, myślicie tylko jednym — wycharczał, środkowym palcem prawej dłoni zdrapując skórki przy kciuku. — Jesteście obrzydliwi.

Siódme, ósme, dziewiąte.

Yoongi nie potrzebował tego wszystkiego czarno na białym, by zrozumieć, w które jego czułe miejsce Jeongguk właśnie, raz za razem, wbijał ostry, mentalny nóż. Zanim dziesiąte światło zdążyło zajaśnieć i wpędzić go w szał, w ostatniej chwili zebrał się w sobie. Odliczył w myślach do trzech i wziął głębi oddech.

— Wiesz co? Skończ — żachnął się, podchodząc do swojego plecaka i zarzucając go na plecy. — Ty... Odpuść. Nie potrzebuję ciebie ani twojej pomocy. Niedaleko pada jabłko od jabłoni... Zresztą, co ja się będę produkował. Wypchaj się, mam nadzieję, że już nigdy cię nie zobaczę. — Słowa padały z jego ust bez ani namiastki kontroli. Połowy z nich nawet nie miał na myśli.

Jego kroki były tak ciężkie, że Jeongguk słyszał go jeszcze przez dobrą minutę, gdy ten wyszedł z mieszkania z trzaskiem drzwi, stąpał po korytarzu i zbiegał po schodach budynku, rezygnując z użycia windy. Sam z kolei stał w tym samym miejscu jeszcze jakiś czas, dopóki nie zdecydował się pójść do łazienki i usiąść przy muszli klozetowej. Czekał, aż małe mrówki, boleśnie biegnące mu po prawej ręce i nodze, zmuszą go do wymiotów tak, jak robiły to zwykle.

Nie doczekał się jednak.

Przycisnął tył głowy do zimnej ściany i zdał sobie sprawę, że w tamtym momencie brakowało mu w jakimś stopniu pokrzepiających klepnięć dłonią, którymi Yoongi uspokajał go wtedy, przy zlewie. Były serdeczne, miłe... Melancholijne.

Uderzył potylicą w łazienkowe płytki i przeklął pod nosem.

— Bywa — dodał też cicho, rozprostowując swoje nogi. — Byle trafić z powrotem na właściwy tor, Gguk. Nie bądź dla siebie zbyt surowy... Nie bądź surowy...

Był tak zmęczony, że bezmyślnie zwinął się na łazienkowym dywaniku. Recytował sobie pod nosem jakieś dodające otuchy słowa, które wydostawały się z jego ust niczym nic nie znacząca, powtarzana w próżnię mantra. Nie równały się jednak ciepłym ruchom dużych dłoni, głaszczących go z troską wzdłuż linii kręgosłupa.

Sam nie wiedział, kiedy zamilkł i zasnął tak, skulony w pozycji embrionalnej pośrodku łazienki, zaciskając dygoczącą szczękę na palcu wskazującym. Może stało się to całkiem szybko, a może po godzinach bełkotania sam do siebie.

Dla Jeongguka i tak nie miało to większego znaczenia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top