Rozdział 18
Było niezręcznie. Seokjin nie wiedział, co powiedzieć, a Jeongguk siedział w jego biurze jak zbity pies, chociaż, tak naprawdę, to sam tam przyszedł. W dodatku bez zapowiedzi.
— Mogłeś zadzwonić — mruknął prokurator, stojąc przy oknie wychodzącym na ruchliwą ulicę przy parku Seorigol. — Przecież masz telefon.
— Mam wyłączony.
— To go włącz? — Jin odwrócił wzrok w jego stronę, robiąc taką minę, jakby Jeongguk właśnie wydeklamował, że ziemia jest płaska, albo że jest asymetryczną, potężną skałą, balansującą na skorupie wielkiego żółwia.
W każdym razie coś bezwstydnie absurdalnego
— Bałem się, że będziesz dzwonić — szepnął. — I że inni... Też będą.
— Och. Nie dzwoniłem. Nie chciałem się narzucać. Ale cholera, od tego jest telefon... — Seokjin kiwnął głową, nie mając bladego pojęcia jak inaczej na to zareagować, po czym odkręcił butelkę wody, którą trzymał w ręku, by wypić naraz prawie połowę.
Zamilkli. Znowu. Jeongguk poprawił kołnierz koszuli, którą miał na sobie, poważnie zastanawiając się nad tym, czy nie powinien po prostu wyjść. Przyjechał do prokuratury dosłownie zaraz po wizycie u Baekho, chyba zmotywowany wynikiem ich rozmowy. Już dawno nie działał tak bezmyślnie, spontanicznie. Pustki w mózgu spowodowane zażywaniem leków wypełniał głupimi pomysłami.
Jego życie było ostatnimi czasy niczym, tylko wyboistym pasmem absurdów; mało co jasno kalkulował. Zresztą, po lekach stał się śmielszy, bo nie rozdrabniał już wszystkiego na części pierwsze części pierwszych. Spojrzał na swoją marynarkę i rozluźnił się nieco pocieszony faktem, że chociaż był porządnie ubrany, a przynajmniej znośnie, jak na niezapowiedzianą wizytę w prokuraturze. Rozkojarzył się, dając się ponieść wyobraźni i rozmyślając nad tym, gdzie od tak, nieproszony, wkroczy sobie później – do pałacu prezydenckiego? A może do Amerykańskiej Bazy Wojskowej?
— Biorę psychotropy — wypalił nagle, ledwo uciekając z zacieśniających się łapsk dysocjacji. — Alprazolam... Xanax.
— Och — powtórzył się prokurator, zaciskając palce na cienkim plastiku.
— Psychiatra niedługo przerzuci mnie na Zoloft. Jak dłużej pobiorę to, co biorę teraz, to oszaleję. Jeżeli da się jeszcze bardziej, oczywiście.
Prokurator chciał znowu powiedzieć „och", ale powstrzymał się, chrząknięciem zduszając słowo, które już wydostawało się z jego ust.
— Czy to... — zaczął więc, ale uciął.
Może jednak Jin nie mógł wykrztusić z siebie więcej niż „och"? Zachowywał się raczej chłodno i z dystansem, ale w głębi duszy po prostu nie wiedział, jak mógłby z Ggukiem rozmawiać. Minęły trzy tygodnie od ich ostatniej, dosyć emocjonalnej konfrontacji, ale prokurator nie miał sposobności, żeby zapomnieć o sprawie. Zajmował się nią zawodowo w ciągu dnia, a w nocy zajmował nią swoją głowę. I tak w kółko. Nie dotyczyło go to osobiście, ale im więcej szczegółów wychodziło na wierzch w czasie śledztwa, tym więcej małych szpileczek wbijało się w serce Seokjina. Równie dobrze, to przecież on mógł paść ofiarą tego wszystkiego.
Takie mrożące krew w żyłach gdybanie wystarczyło, by podchodził do całej sprawy niesamowicie emocjonalnie. Wprawdzie Jin w chwilach słabości zastanawiał się, czy nie oddać jej w ręce innego prokuratora, ale na to było już raczej za późno. Zresztą, traktował doprowadzenie tego postępowania do satysfakcjonującego końca jako wendettę, której wykonanie w imieniu całej społeczności jakimś zrządzeniem losu spadło na jego barki.
— Jestem chory. Przez... To wszystko... — Jeongguk wybawił go z opresji milczenia. — Ten ośrodek zrobił ze mnie wariata...
Nie jesteś wariatem, Jeongguk. Nie jesteś też głupi. Nie lubię, gdy tak mówisz.
Dlaczego?
Bo to nieprawda. Kłamstwo nie do negocjacji.
— Wróć — poprawił się na wspomnienie słów Berniego, które ten nieustannie powtarzał mu podczas ich sesji psychiatryczno-terapeutycznych. Jeongguk nieustannie sobie w jego obecności ubliżał, więc lekarz próbował w taki sposób jakoś temu zaradzić. — Może i nie jestem wariatem. Sam nie wiem, kim jestem, oprócz tego, że jestem naprawdę, naprawdę chory. Zespół s...stresu pourazowego, ataki p...paniki, f...fobia... Zwał jak zwał.
Seokjin zachłysnął się powietrzem, przez co zawstydził się nieco. Rozmasował szyję w okolicy jabłka Adama, po czym pokręcił głową przecząco. Czując, że znowu może mówić, odparł:
— Dobrze wiesz, że nigdy bym cię nie oceniał...
— Nie mogłem tego wiedzieć wcześniej i nadal tego nie wiem, Seokjin. Nawet cię nie znam. — Jeongguk spojrzał w jego oczy przepraszająco. Nie chciał go w żaden sposób atakować. W jego mniemaniu prawda nie mogła być ofensywą. — Nie potrafię ci zaufać. Bo jestem chory. A skoro jestem chory, to nie mogę dla ciebie pracować — dokończył.
Powiedział to. Naprawdę to powiedział.
Czuł się jak idiota. Rozmawiał o tym z Berniem, z Soo i Kyuchulem, z Baekho. Prosił o radę, budził stare demony. Zrobił tak duże zamieszanie, a w głębi duszy przez cały ten czas wiedział, że i tak nie zamierzał przyjąć tej pracy. Przecież byłoby to w pełni nieodpowiedzialne. Nie chodziło już nawet o to, czy miał odpowiednie kompetencje. Czy chciał, czy może nawet i pragnął być częścią czegoś, co mogłoby przynieść mu wewnętrzne ukojenie; jakieś domknięcie. Po prostu nie mógł.
— To wcale tak nie działa. — Seokjin zmarszczył brwi. — Dobrze wiesz, że prawo nie dyskryminuje przeciwko osobom z problemami natury mentalnej. To nie tak, że nie możesz.
— Przemyślawszy wszystko bardzo dokładnie, nie mogę z czystym sumieniem... Przyjąć propozycji pracy w prokuraturze. To byłoby wbrew moim przekonaniom — szepnął, chociaż gdy mówił o dokładnym przemyśleniu czegokolwiek, miał na myśli tylko i wyłącznie kilkudziesięciominutową batalię we własnej głowie, gdy drugą linią metra jechał z domu rodziców swojej byłej żony prosto do prokuratury. — Nie, dopóki nie wyzdrowieję. Albo przynajmniej nie poradzę sobie z tym, co mnie dręczy. A że zacząłem leczyć się dopiero teraz, w takim wieku, to zakładam, że przede mną jeszcze długa droga — dodał na jednym tchu, sam będąc w szoku, że potrafił wysłowić się na ten temat w tak elokwentny sposób, w dodatku bez zająknięcia się.
Seokjin wysłuchał go uważnie, przysiadł na biurku i przetarł twarz dłońmi. Zgarbił się przy tym delikatnie, a biała koszula opięła się na jego ramionach. Jeongguk nie spuszczał z niego wzroku.
Prokurator był przemęczonym, niewyspanym i wyraźnie osłabionym, ale wciąż przystojnym mężczyzną o stonowanej budowie ciała, z przyciągającą spojrzenie, ładną twarzą. Jego aura, szczególnie gdy mocno nad czymś myślał, gęstniała dosyć intrygująco, co w parze wraz z drogimi perfumami tworzyło nad wyraz frapującą mieszankę.
Cały batalion myśli na temat mężczyzny przed nim przeczłapał przez głowę Jeongguka, a mimo to prawnik pozostał na swoim miejscu, nie myśląc o mdłościach czy wynikających z nich finalnie wymiotach, które zwykle psuły mu szyki w takich sytuacjach. Odczuwał je wprawdzie, ale były tylko gdzieś w tle. Przypominały trochę dyskomfort podczas podróży busem po wyboistej drodze albo ucisk w żołądku przy maszerowaniu po górach, gdy powietrze rzednie i coraz bardziej brakuje tchu.
Życie bez obezwładniającego przerażenia było dla Gguka nowością, w dodatku całkiem przyjemną. Nigdy nie sądził, że będzie w stanie przyglądać się innemu mężczyźnie, komplementować go w myślach i nie chcieć siebie samego za to unicestwić. Oczywiście, nie było idealnie. Coś ciągle łupało mu w głowie, a serce biło jak szalone, aczkolwiek to on trzymał sytuację w garści, nie jego strach.
— Przez ostatnie tygodnie... Dowiedziałem się naprawdę dużo. Na temat tego ośrodka. Przesłuchaliśmy kilku księży, byłych pracowników, kilka osób jest w areszcie... Jeongguk, nie mogę sobie wyobrazić, przez co przechodzisz — wymamrotał Seokjin. — Pomyślałem, że jeżeli będziesz mógł mi pomóc, to w jakiś sposób da ci to szansę odebrać tym potworom władzę, że...
Na te słowa Gguk spuścił wzrok na swoje kolana, po czym uśmiechnął się, chociaż Jin nie mógł tego zauważyć.
— Chcę ci pomóc na tyle, na ile będę w stanie. Ale nie mogę wziąć za to pieniędzy ani odpowiedzialności. Znajdziesz na moje miejsce kogoś, kto nie dość, że ma większe kompetencje, to w dodatku nie jest chory.
— Gguk. — Jin pokręcił głową. — Jeżeli faktycznie chodzi ci o odpowiedzialność, to w takim razie zatrudnię cię ja. Jako mojego asystenta. Mój mąż ma działalność gospodarczą, prowadzi własną kancelarię, także wszystko będzie legalnie. Jestem uparty i zdeterminowany, żeby cię przekonać.
— Twój mąż? — wymsknęło się Ggukowi, przez co zignorował resztę jego wypowiedzi. Prokurator uśmiechnął się krzywo, nie wiedząc, czy powinien odpowiedzieć. — Och Jin, możesz kontynuować. — Jeongguk wywrócił oczami na pokaz, chociaż sam nie był pewien, jak to przyjmie.
Możliwe, że Soo i Kyuchul byli w jego życiu jakimś abstrakcyjnym wyjątkiem, a on tylko na nich mógł reagować względnie łagodnie. Cóż, zaraz miał się przekonać.
Prawa dłoń Seokjina uniosła się ku górze, a złoty pierścionek na jej serdecznym palcu błysnął w świetle halogenowej lampy. Prokurator przejechał po nim kciukiem, jakby rozmarzony, po czym przekrzywił głowę w bok.
— Jesteśmy razem już... O matko, pięć lat? — Kiwnął głową. — To Japończyk, studiował w Seulu, tak się poznaliśmy. Nie chwalę się nim za bardzo, nie chcę skandalu albo zbędnej sensacji. Zresztą, mamy dobre życie takie, jakim jest. Lubimy być sami dla siebie.
— Japończyk? — Gguk uniósł jedną brew ku górze.
Z zadowoleniem zauważył, że był bardziej zaaferowany narodowością partnera Jina, aniżeli jego płcią. Uznał to za dobry znak.
— Tak. Ma na imię Hisashi, jest ode mnie dwa lata młodszy... Mieliśmy na Hokkaido coś na wzór ceremonii ślubnej, bo stamtąd pochodzi. Wiadomo, ten cały ślub... To nie było naprawdę, ale dla zasady. Była tam cała jego rodzina, muzyka, dobre jedzenie. Jeden z najlepszych dni mojego życia. — Seokjin opowiadał o tym tak, jakby historia jego wielkiej miłości od lat leżała zakurzona w jakimś zakamarku jego głowy, a on tylko czekał, żeby się z kimś nią podzielić.
Uśmiechał się przy tym szeroko, z czego chyba sam nie zdawał sobie sprawy. Niemalże przesadnie uniesione kąciki ust zmywały z jego twarzy całe zmęczenie, wygładzały pierwsze zmarszczki, od trzydziestych urodzin stale obecne u szczytu czoła, i rozjaśniały wory pod oczami.
— A twoja rodzina? — zapytał prawnik, po czym spochmurniał, zauważywszy, że rozpromieniony wyraz twarzy Seokjina zniknął tak szybko, jak się pojawił.
— Cóż, można rzec, że ja i moi bliscy różnimy się światopoglądowo — stwierdził cicho prokurator i jak na zawołanie znowu się uśmiechnął, chociaż już nie tak ujmująco, jak wcześniej. Podszedł do swojego fotela, po czym oparł się przedramionami o miękki szczyt jego oparcia. — To jak?
— To „co" jak? — zapytał Jeongguk, wciąż walcząc z poczuciem winy. Zdecydowanie wolał oglądać Seokjina w stanie jego małej, osobistej euforii, a nie wymuszonej pogodności.
Bił się z nim na spojrzenia dłuższą chwilę, jakby grali w jakąś grę. Jin miał wrażenie, że Gguk tylko udaje głupa. Wcale się nie mylił.
— Ty. Jako mój asystent. Póki nie staniesz na nogi. A potem się zobaczy. — Seokjin uległ jako pierwszy.
— Nie sądzę, że...
— Błagam cię, dobrze wiem, że robisz na mieście jakieś małe popierdółki na zlecenie. Stać cię na więcej. Na stabilne zatrudnienie, na przykład. Z ubezpieczeniem zdrowotnym, funduszem emerytalnym, płatnym zwolnieniem chorobowym... Brzmi kusząco? — Jin poruszył zabawnie brwiami.
— Skąd wiesz o moich zleceniach? — żachnął się Jeongguk, ściągając usta w cienką linię. — Zresztą, to drugorzędne. To, co robię, to praca jak każda inna. Nie muszę się tłumaczyć.
— Nasz świat jest mały. Hermetyczny. Prędzej czy później bym się dowiedział, nawet jakbym nie próbował. — Prokurator wzruszył ramionami. — Ale na poważnie, pomyśl o mojej propozycji.
Prawnik podrapał się po skroni. Wziął kilka głębszych, świadomych oddechów, po czym raz jeszcze sięgnął dłonią w kierunku twarzy. Tym razem jednak odbyło się bez drapania. Miał wrażenie, że jeszcze trochę, i wydłubie w swojej skórze dziurę do żywego.
— Nie chcę, żebyś się nade mną użalał, Jin. Nie rozumiem, czemu aż tak zależy ci na tym, żebym był to ja.
— Nie użalam się. — Prokurator pokręcił przecząco głową. — Chciałem cię po swojej stronie, zanim dowiedziałem się... O wszystkim. Po prostu. Zdania nie zmienię.
Seokjin deptał dookoła tematu traumy Jeongguka tak, jakby gdzieś w jego gabinecie stał słoń, ale on udawał, że go nie widzi. Prawnik wprawdzie już kilka razy próbował nietaktownie wskazać na niego palcem, ale bez rezultatu.
— Ciągle mam ataki paniki, Seokjin. Będę je miał... Nie wiem, czy nie do końca życia — spróbował ponownie, tocząc pod górę ciężki głaz niczym Syzyf. — Nie umiem powiedzieć.
— To w porządku.
— Biorę silne leki. Czasami jestem otępiały. Znaczy, podobno to Xanax tak mnie urządza, ale nie wiem, czy zawsze będę w pełni operacyjny, nawet na nowych lekach. Jeżeli ma to sens.
— To też okej — powtórzył się poważnym tonem prokurator.
Jin zdawał się w ogóle nie słuchać młodszego kolegi i uparcie stać przy swoim, bo zabrnął już za daleko, żeby pokornie wywiesić białą flagę. Prawnik nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie był brany na poważnie. Coś się w nim zagotowało.
— Jin, chyba nie rozumiesz. Jestem chorym na głowę problemem, a nie jakimś cennym nabytkiem, który we mnie widzisz...
— To ty nie rozumiesz — przerwał mu, wznosząc oczy ku niebu.
Uderzył opuszkami palców prawej dłoni o własne przedramię, jakby intensywnie myślał nad tym, co powiedzieć dalej. W wyrazie jego twarzy widać było, że skrupulatnie kalkulował wszystkie za i przeciw. Ważył każdą z opcji, zrównując je z moralnymi odważnikami. Po dłuższej chwili takich deliberacji kiwnął głową sam do siebie, po czym powiedział:
— Jest mi cię szkoda, Jeongguk. Naprawdę, cholernie. I nie możesz mnie za to obwiniać, bo jestem człowiekiem i mam ludzkie odruchy. Po prostu. Ale nie chcę wchodzić w szczegóły, bo wiem, że to nie jest dla ciebie komfortowe.
Prawda była jednak taka, że Jin istotnie myślał bardziej o tym, jak uniknąć słonia. Uciekał przed nim, bo Jeongguk nigdy nie mógł się przecież dowiedzieć, jak, od samego początku przejęcia sprawy Byeonhwy, prokurator nieustannie dawał mu się deptać. Seokjin potrafił na przykład rozpłakać się czytając dokumenty albo zaszyć się w łazience i z trudem walczyć z nudnościami zaraz po. Gdyby Gguk był tego wszystkiego świadom, to zapewne nigdy nie uwierzyłby, że zainteresowanie jego osobą nie jest podyktowane litością.
— Jedyne czego chcę, to mieć cię w swoim zespole — kontynuował Jin, na powrót zbierając swoje myśli do kupy. — Podstawy moich pobudek nie są istotne. Istotne jest to, że nie zatrudniam twoich traum. Zatrudniam ciebie, w pełni ich świadom i chcę, żebyś wiedział, że to w porządku.
Prawnik roześmiał się, pociągając nosem. Z jednej strony spodziewał się podobnej, dyplomatycznej gadki ze strony kogoś, kto dosłownie żył z wyniosłych wypowiedzi, a z drugiej poczuł dziwne ciepło w okolicy mostka. Szybko otoczyło kości jego żeber, jakby obrosły w puch.
— A co, jak na ciebie zwymiotuję? — zapytał, dyskretnie przejeżdżając dłonią po klatce piersiowej.
Jak to będzie potem? Po tym, jak skończę moją terapię? Myślisz, że mam szansę... Być taki jak Soo?
Mistrzem szachów to ty na pewno nie będziesz... Szach.
Nie o to mi chodzi, Bernie. Chcę wiedzieć, jak wygląda proces wyjścia na prostą.
A nie czujesz tego?
Teraz?
No, wychodzenia na prostą... Znowu szach. Lepiej przemyśl następny ruch. Umyka ci fajny manewr.
Przecież ja wcale nie wychodzę na prostą.
Uważam inaczej.
Ale ja tego nie widzę. Kiedy zacznę?
Jeszcze parę miesięcy temu nawet nie przeszłoby mu przez myśl, żeby nabijać się z własnej niedoli. Teraz jednak ten niepozorny żart jakoś naturalnie osiadł mu na języku, a potem po prostu wyskoczył na zewnątrz przy pierwszej lepszej okazji. Wypowiedzenie go, chociaż pozostawiło gorzki posmak, to poluzowało też ucisk w ciele Jeongguka. Ołowiany ciężarek, który nieustannie dociskał tkanki gdzieś w jego nieokreślonym środku, zrobił się nieco lżejszy.
— To będę na ciebie zły. Moje garnitury są drogie — szepnął Seokjin. — Ale tylko chwilę — szybko się wybronił. Jego niezdarne próby wybrnięcia z sytuacji były nawet urocze. — Zawsze mogę polubić się z jakimiś bawełnianymi dresami, kto by się przejmował... Albo ty możesz pracować zdalnie?
— Żartowałem tylko — uspokoił go, po czym odchrząknął. — A co jak... Załóżmy... Sprawa stanie w miejscu? Jak nie dojdziemy do rozwiązania i nie b...będę ci już potrzebny?
Po tym, jak Soo płakał ze szczęścia na wieść, że ktoś interesował się ich piekłem, Jeongguk nie chciał, żeby wszystko spaliło na panewce. Poczuł się po części odpowiedzialny za szczęście kogoś, dla kogo był jak rodzina, toteż zmartwienie wyraźnie malowało się na jego twarzy. Nie umknęło to uwadze Seokjina.
— Wątpię, raczej na to nie pozwolę — mruknął. — Zresztą, mam kupę innej roboty, przy której przyda mi się wprawne oko doktora prawa. Więc się nie martw. Jak już doprowadzimy tę sprawę do końca, a doprowadzimy na pewno, to zawsze coś dla ciebie znajdę.
Prawnik wziął jego słowa za pewnik, bo nie pozostało mu nic innego. Co prawda, mógłby uparcie rozdrapywać, gdybać i gmerać; szukać powodów, dla których wszystko miałoby się nie powieść i dla których mógł poddać się już na starcie. To oznaczałoby jednak, że nie ruszył do przodu i został tym samym, co chciał ogłuszyć, zabić i zakopać gdzieś pod ziemią.
Mówiąc prościej, miał przed sobą dwie opcje: pozostać w przeszłości, z którą nie sposób było się pogodzić, bądź zawalczyć o lepszą przyszłość. Wybór był oczywisty, nawet dla kogoś tak wywróconego na lewą stronę, jak on.
— Masz jakieś dysputy lokatorskie do rozpatrzenia? — Na twarzy Jeongguka pojawił delikatny uśmiech zaraz po tym, jak w końcu się odezwał.
Wiedział, że odpowiedź prokuratora będzie negatywna, ale po raz pierwszy od dawien dawna miał ochotę na to, by się z kimś podroczyć i tym samym rozładować negatywne emocje. Wcześniej nawet by o tym nie pomyślał.
— Właśnie... — Jin skrzywił się lekko, po czym podszedł do półki pod ścianą, na której piętrzył się bezlik segregatorów i książek.
Wydobył spomiędzy papierowo-tekturowego skupiska trzy ceglaste podręczniki i położył je na biurku przed prawnikiem, dysząc po tym, jak przeniósł je te kilka kroków. Ważyły co najmniej kilka kilogramów. Gguk nigdy nie spodziewałby się, że jego głupie, zaczepne pytanie, przeobrazi się w pracę domową.
— Będziesz musiał to przeczytać — mruknął prokurator. — Wiem, że po aplikacji najważniejsze aspekty prawa karnego masz w małym palcu, ale to...
— Hiper-turbo rozszerzona wersja? — dokończył za niego.
Spojrzeli po sobie, po czym obaj zachichotali cicho.
Jeongguk poprosił Seokjina o podrzucenie mu podręczników do domu w wolnej chwili, bo sam nie miał zamiaru tachać ich metrem. Ostrzegł też, że przeczytanie ich może zająć mu chwilę. Póki brał Xanax nie czuł się najlepiej z przyswajaniem wiedzy, a przecież już i tak zajmował się szachami. Te stały się dla niego naprawdę ważne, także stawiał je na pierwszym miejscu.
Wiedział, że zadanie, jakie postawił przed nim właśnie los, nie należało do najłatwiejszych, jednocześnie będąc chyba najważniejszym w jego życiu. Wybuchowa mieszanka wielkiej odpowiedzialności i pełnej rozczarowań rzeczywistości nie ułatwiała sprawy, ale Jeongguk pomimo to chciał dać z siebie wszystko. Szczerze zależało mu na tym, żeby pomóc dosięgnąć sprawiedliwości dla tych, którzy też przeszli przez jego piekło. Szkopuł leżał w tym, że najpierw koniecznie musiał zadbać o siebie. Tak, jak pośrednio obiecał to Soo. Inaczej byłby w tym całym przedsięwzięciu absolutnie bezużyteczny.
Seokjin to rozumiał, nawet bez górnolotnych czy zbytnio wylewnych słów. Mężczyźni ustalili więc między sobą, że Jeongguk skontaktuje się pierwszy, jak tylko będzie czuł się na siłach, żeby zacząć współpracę.
Wychodząc z gabinetu prokuratora, obiecał, że nie będzie to zbyt długo.
* * *
Pogwizdywał, lawirując między stoiskami pełnymi wszelakich warzyw i owoców. Dzień chylił się ku końcowi, a jego nocna zmiana w ośrodku miała zaraz się zacząć, także postanowił wstąpić na targowisko w Igok tuż przed jego zamknięciem w nadziei, że uda mu się dorwać mandarynki w jakiejś znośnej cenie.
Tym razem zaopatrzony w gotówkę, wzrokiem pożerał przeróżne odmiany pomarańczowych cytrusów, które akurat zaczynały być w sezonie, oceniając je w myślach. Minął chyba z siedem małych stoisk, przeżuwając ostatni kęs, zakupionego przed wejściem na rynek hotteok, zanim natrafił na mandarynki o tak pięknym kolorze i zapachu, że aż zdarł sobie podeszwę w bucie, zatrzymując gwałtownie swój krok.
— Trzy kilo tych pięknych mandarynek poproszę — mruknął, zgniatając papierek po słodkim naleśniku i wciskając go kieszeni długiej, puchowej kurtki, którą wyciągnął z głębi szafy tamtego ranka.
Tamtego dnia było tak zimno, że nie wyobrażał sobie wyjścia do pracy w bluzie i jeansowej kurtce.
— Dla ciebie to tylko sześć tysięcy wonów, kochanieńki. — Sprzedawczyni uśmiechnęła się do niego, a on zmarszczył brwi.
— Cztery i pół — mruknął, stukając o siebie swoimi martensami na wysokich podeszwach tak, jakby stawał na baczność.
— Pięć i pół — odparła kobieta, wrzucając mandarynki do reklamówki leżącej na starej, skrzypiącej wadze.
— Pięć. — Yoongi puścił jej oczko, wyjmując z kieszeni spodni odpowiedni banknot i wyciągając go w stronę kobiety.
Waga wskazała kilkanaście gramów ponad trzy kilo, a kobieta wyjęła z niej jedną mandarynkę, wzięła pięciotysięczny banknot od Yoongiego i podała mu owoce.
— Tak jest fair — oznajmiła, a on nawet nie miał zamiaru się z tym kłócić.
Podziękował jej cicho, po czym odwrócił się, ściskając rączki ciężkiej reklamówki w jednej dłoni. Owoce były tak ciężkie, że postanowił zrobić miejsce w swojej torbie i tam je wrzucić. Przycupnął przy pustym stoliku, z którego ktoś musiał już sprzątnąć swoje stoisko. Postawił na nim swoją sportową torbę, w którą zapakował się na nocną zmianę. Rozsunął zacinający się już ze starości suwak i przesunął ubrania na zmianę w taki sposób, by zmieścić między nimi ogromną ilość mandarynek. Z trudem na powrót zamknął torbę i jak już miał zarzucać ją na ramię, poczuł, że ktoś szturcha go w łokieć.
— Przepraszam? — mruknął, ale gdy spojrzał w kierunku, z którego poczuł nieuprzejmy gest, głos uwiązł mu w gardle.
Był starszy, co malowało się zmarszczkami i przebarwieniami na twarzy. Miał też gęsty zarost, ukrywający rysy szczęki oraz kształt ust, ale Yoongi rozpoznałby go, nawet jeżeli miałby na twarzy kominiarkę.
Ojciec Jeongguka stał obok niego, oddychając głośno i chyba wściekle, chociaż nie dało się tego jednoznacznie stwierdzić we wszechobecnym gwarze zamykającego się już powoli targowiska. Ramiona miał z deka uniesione, a brwi zachodziły mu mocno na oczy, tak więc Yoongi wywnioskował jednak, że na pewno buzowały w nim jakieś emocje.
— Mogę w czymś pomóc? — zapytał, zaciskając dłoń na krótszych rączkach torby.
Zerknął ponad lewe ramię starszego mężczyzny i dopiero wtedy do jego nosa, ponad wszechobecnym zapachem mandarynek i persymon, dostała się mdła woń różanego olejku.
Zajebiście. Nie jeden, a dwa problemy, pomyślał.
— Ty... — syknęła pani Jeon, robiąc mały krok do przodu tak, że jej podbródek prawie że stykał się z łopatką męża. — Gdzie jest Jeongguk?
— A skąd ja mam to wiedzieć? — mruknął. — Zresztą, przepraszam, spieszę się. — To powiedziawszy, podniósł torbę ze stołu i spróbował ich wyminąć, ale został zatrzymany nagłym szarpnięciem za rękaw kurtki.
— Moja żona zadała ci pytanie — wtrącił władczo pan Jeon, a Yoongi spojrzał na niego z szeroko otwartymi oczyma, po czym odstawił torbę na ziemię.
Ludzie zaczęli się im przyglądać, a on nie chciał robić sensacji, szczególnie nie w czasie, gdy i tak ledwo trzymał się kupy. Chciał tylko kupić jebane mandarynki, żeby poprawić sobie swój zasrany humor i zapomnieć o tych pierdolonych kwiatach, które odważył się wysłać rano. Kurwa.
— Nie wiem. Nie widziałem go piętnaście lat, pani Jeon — skłamał, czując ukłucie w sercu.
— Kłamiesz — splunęła. — Widziałam cię we wsi w zeszłym tygodniu.
— I co to ma do rzeczy? — zapytał, nie kryjąc nagłego rozbawienia. — Co to ma do rzeczy?
— To, że nie mamy z nim kontaktu. — Po raz wtóry wychylił się pan Jeon, a jego wąs poruszył się równie gwałtownie, co jego krępe dłonie. — Podejrzewamy, że znowu ma problemy. Ostatnim razem trafił z nimi na ciebie. Teraz też tak jest, a przynajmniej wszystko na to wskazuje. Jego była żona nas ignoruje, jego teściowie też. Powiedz nam. Gdzie. On. Jest?
Słysząc to, Yoongi roześmiał się. Trochę maniakalnie, a trochę żałośnie.
— Proszę mi wybaczyć, ale dlaczego państwo mi to mówią? Ja naprawdę nie mam z nim nic wspólnego. — Ostrze obróciło się w jego klatce piersiowej. Raz, a potem drugi.
Podniósł torbę z ziemi, zdeterminowany, by tym razem faktycznie odejść, ale zanim zrobił pierwszy krok, poczuł kopnięcie w okolicy łydki. Mocne i bolesne.
To matka Jeongguka wymierzyła mu cios swoim starym pantoflem, a on rozchylił wargi. Krew zawrzała, na policzkach pojawił się rumieniec, a usta zaczerwieniły się jak po długim pocałunku, o ironio.
— O nie — warknął, kręcąc głową jak otępiały. — Nie zrobiła pani tego...
— Gdzie jest mój syn, ty dewiancie! — krzyknęła, skacząc do niego z wyciągniętymi rękoma.
Złapała go za kurtkę, a Yoongi upuścił torbę i uniósł dłonie, czując na sobie mnóstwo par oczu. Chciał, aby wszyscy widzieli, że to nie on był tam agresorem. Kobieta tymczasem ciągnęła za jego okrycie, a materiał raz po raz nieprzyjemnie zaciskał mu się przy tym na karku. Cierpliwość uciekała Yoonowi z każdym wypuszczonym przez nos oddechem i chociaż było ich sporo, to on wciąż stał w bezruchu.
— Nie wiem — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — A teraz proszę mnie puścić, zanim ktoś zadzwoni na policję.
— Co zrobiłeś z moim synem?! — Kobieta nie słuchała i tym razem uderzyła go dłonią w okolicę szyi, a on odsunął się gwałtownie.
Usłyszał szorstki, drapiący uszy dźwięk i zobaczył sporą dziurę w swojej zimowej kurtce, przez którą wystawał zbity w niej puch. Pani Jeon tak mocno wbiła w nią paznokcie, że zdołała ją rozerwać.
— Będzie pani musiała za to zapłacić — powiedział grzecznie, zachowując względny spokój.
Oczy piekły go jednak, więc chciał jak najszybciej dać stamtąd drapaka.
Kobieta opuściła ręce wzdłuż tułowia dla chwilowej niepoznaki i już miała uderzyć go pięścią, ale jej mąż złapał jej nadgarstek. Próbowała się wyrwać, ale bezskutecznie. Uspokoiła się, dopiero gdy zdała sobie sprawę, że bacznie obserwujący całe zajście ludzie szepczą za jej plecami. Rozluźniła palce, a czarny strzępek z kurtki Yoongiego opadł na ziemię jak w zwolnionym tempie.
— Albo powiesz nam, gdzie jest Gguk, albo... — wyjąkała, zacinając się na koniec, niepewna swojej własnej groźby.
— Ale ja mam gdzieś, gdzie on jest — warknął Yoongi. Ostrze dźgnęło go raz jeszcze, a zabolało tak bardzo, jakby drasnęło przy tym żebro. — Nie mam z nim kontaktu i nie chcę go mieć. Proszę dać mi spokój.
— Łżesz. Dlaczego miałby nie wracać? Nie miał tutaj nikogo. W Seulu też nie ma nikogo. Ma tylko nas — odparł Jeon, wyręczając żonę, ale mówił znacznie ciszej od niej.
Yoongi zaś zaczął widzieć wszystko na czerwono.
— Wie pan co? — warknął, rozprostowując palce obu dłoni. — Jest pan... Jest pan największą szują, jaką miałem nieprzyjemność poznać.
— Słucham?
Targowisko zaczęło zbiegać się w malutki prostokąt, na którym stał tylko Yoongi i nieco niższy od niego ojciec Jeongguka. Nawet matka prawnika zniknęła gdzieś w nicości.
— Jest pan szują. Oprawcą. Bezdusznym ciemnogrodzkim idiotą, od którego każdy powinien uciekać. Zastanowił się pan nad tym? Może po tym, jak nawet w święta okładał go pan pięściami, Jeongguk w końcu zdał sobie z tego sprawę? I wyrzucił was ze swojego życia? — wykrztusił z siebie na jednym tchu Yoongi, a gdyby nie wyschło mu w ustach, to jeszcze splunąłby Jeonowi pod nogi.
— Nie masz pojęcia o wychowaniu dzieci, gówniarzu — odwarknął Jeon, a na lewej skroni uwydatniła mu się żyłka.
— To może... — Twarz Yoongiego wykrzywiła się, gdy starał się powstrzymać płaczliwy ton głosu. — To może terapia, na którą go wysłaliście? Co powiecie o tym? Chcielibyście być w kontakcie z kimkolwiek, kto wysłałby was do takiego piekła?
Coś dziwnego zadziało się w jego głowie. Zemsta, której tak bardzo chciał, a o której starał się zapomnieć, nagle znowu wróciła na pierwszy plan. Prawa powieka kurczyła mu się niekontrolowanie, coś iskrzyło się gdzieś tuż za nią.
— To nie twoja sprawa.
— A może moja? — odparł, odruchowo podwijając rękawy kurtki. — Może zawsze była moja?
Kilka kobiet, które, chociaż nieobecne w małym prostokącie Yoongiego, wciąż obserwowało sytuację, zaczęło panikować. Jedna z nich wyjęła z torebki swoją wiekową komórkę, chcąc zadzwonić na policję. Najbliższy, miniaturowy komisariat znajdował się na obrzeżach wioski.
— Sprowadziłeś naszego syna na złą drogę. Nie mieliśmy wyboru.
— Wasz syn jest gejem — zaśmiał się pod nosem Yoon tak, by usłyszała to tylko ich dwójka, chociaż przecież nie mógł i wcale nie był tego pewien.
— Wypluj to. Nie przy ludziach, nikt nie może się dowie...
— Nie. — Uśmiechnął się specyficznie, ukazując zęby tylko w połowie. — Jest tym, czym jest. I mógł być szczęśliwym takim, jakim jest. A teraz? Teraz będzie nieszczęśliwy... Nieszczęśliwy już zawsze. — Zakrztusił się własnymi łzami, które zamiast spłynąć po jego policzkach, zdawały się cofać do jego płuc. — I nikt nie może z tym nic zrobić. Nikt.
— Gdzie on jest? — Tym razem to Jeon złapał Yoongiego za kurtkę w okolicy wydartej już dziury, powiększając ją nieco.
Obaj mężczyźni oddychali głośno, a Yoongi czuł, jak jego serce dosłownie krwawi. Oczami wyobraźni widział karmazynowe strugi lejące się w dół brzucha i ud, plamiące jego ubrania i tworzące u jego stóp nieregularną, lśniącą kałużę. Bolało. Tak bardzo go bolało, ale gdy tylko pomyślał o tym, jak musiało boleć Jeongguka, jego kałuża stawała się niczym względem oceanu.
Przecież to takie proste.
— Tam, gdzie nikt go już nie skrzywdzi — odparł wściekle.
Jego zemsta.
— Gdzie!
Jego pieprzona zemsta.
— Być może z takim dewiantem jak ja? Który da mu miłość, troskę i szacunek? — Leniwy uśmiech wkradł się na twarz Yoongiego tuż przed uderzeniem, które pan Jeon wymierzył mu niespodziewanie, wykorzystując ku temu całkiem sporo siły jak na swój wiek.
Prostokąt zniknął. Yoongi znowu stał pośrodku tłumu zaaferowanych gapiów, ale nie przeszkadzało mu to. Ból rozszedł się po jego szczęce, przez co musiał nią poruszyć, by upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu. Wypluwszy odrobinę krwi z przygryzionego mimo woli policzka, zastanowił się, po czym, bardzo powoli, samemu zwinął swoją prawą dłoń w pięść.
Oglądał ją jak eksponat w muzeum, a nawet dmuchnął na nią gorącym powietrzem spomiędzy ułożonych w delikatny dziubek ust.
Jego zemsta... Jego zemsta stała tuż przed nim.
— No i świetnie — mruknął, po czym zamachnął się i jednym celnym uderzeniem powalił ojca Jeongguka na ziemię.
* * *
Prawnik wrócił do mieszkania wczesnym wieczorem; linia metra, którą wracał, miała lekkie opóźnienie, a przy wyjściu z podziemnego pasażu działała tylko jedna bramka, toteż musiał jeszcze stać w kolejce, żeby wydostać się na powierzchnię. Znaczy, gdyby ktoś go zapytał, to powiedziałby, że stał – tak naprawdę to poczekał, aż kolejka kompletnie się rozpierzchnie, bo wciąż nie chciał ryzykować utkwienia w ocierającym się o siebie tłumie.
Portier w lobby przywitał go delikatnym skinieniem głowy, a Jeongguk, po raz pierwszy od przeprowadzki, odpowiedział mu tym samym. Ten jednak uśmiechał się do niego jakoś inaczej niż zwykle, co z początku trochę go zaniepokoiło. Wzruszył jednak ramionami, chcąc pozbyć się dziwnego wrażenia. Wjechał na swoje piętro mozolnie wznoszącą się na skrzypiących, drucianych linach windą, a monotonna muzyczka w tle przyprawiała go o zawrót głowy.
Wiedział, że musiał szybko wziąć prysznic i się przebrać, umówił się bowiem z Kyuchulem i Soo na wspólne oglądanie filmów, a z jego upartej abstynencji od telefonu wynikało tyle, że jeżeli ustalili, że odbiorą go o dwudziestej, to nie było odwrotu. Chyba że włączyłby smartfona i faktycznie przełożył spotkanie. Tego nie zamierzał robić. Potrzebował jeszcze paru dni spokoju, żeby na czysty umysł przemyśleć propozycję Seokjina. Brakowało mu tylko martwienia się tym, kto pisze, kto dzwoni, po co i kiedy przestanie.
Gdy wyszedł z windy, subtelny bukiet pod ścianą od razu rzucił mu się w oczy. Stał w ozdobnym pudełku tuż przy jego drzwiach, wypływając poza jego krawędzie. Jeongguk podświadomie przyspieszył kroku, ciekawy nietypowej przesyłki. Kucnął przy prostej, zielono-białej kompozycji i przyjrzał się jej jak w transie, palcami przejeżdżając po drobnych, przypominających dzwoneczki kwiatkach, gęsto usianych ponad szerokimi liśćmi. Zaczęły kołysać się nieregularnie, po czym nagle przestały, nie wydając z siebie żadnych dźwięków. Dzwonki bez serca.
Prawnik podniósł pudełko z kwiatami drżącą dłonią, po czym otworzył zamek w drzwiach do mieszkania z trudem, pomagając sobie łokciem przy naciskaniu klamki. Wszedł do środka otępiały i odstawił bukiet na biurko.
Sam prezent był zaskakujący, ale Gguk podświadomie wiedział, od kogo go dostał. Dlatego też trzymanie go tam, gdzie miał jeszcze w szafce pełno przykrych wspomnień, które poróżniły go z nadawcą kwiatów, zdawało się nie w porządku. Przestawił więc bukiet na stolik do kawy i dopiero wtedy zauważył, że spomiędzy liści wystaje liścik na ozdobnym kartoniku.
Wziął go między palce, mając wrażenie, że dopuszcza się właśnie jakieś niesłychanej zbrodni. Mówiąc ściślej, zbrodni przeciwko sobie. Otworzył jednak złożony na pół kawałek sztywnego papieru, a zgrabne, ręczne pismo dosłownie zabrzmiało w jego głowie niskim, miękkim niczym jedwab głosem, którego tembr sprawił, że aż musiał usiąść.
"Wychodzi na to, że konwalie można dostać zawsze. Nawet w listopadzie. – MY"
Uśmiechnął się bezwiednie, wyobrażając sobie długie palce Yoongiego składające konwalie w bukiet w piance florystycznej oraz tatuaż na jego dłoni, tonący wśród białych, niewielkich kielichów. Raj.
— Telefon. Muszę włączyć telefon — bąknął sam do siebie, po czym w panice zerwał się z kanapy, wparowując do sypialni niczym burza.
Znalazł go na szafce nocnej, po czym kolejny raz spanikował w poszukiwaniu ładowarki. Odszukał ją pod łóżkiem. Bez zastanowienia wcisnął ją w gniazdko i podłączył telefon pod kabel. Ekran ładowania, jakby na złość wyświetlający się w nieskończoność w zemście za tygodnie rozłąki, w końcu przełączył się na ten blokady. Wtedy jednak telefon dosłownie rozgrzał się pod wpływem wszystkich powiadomień, które prawie że zwaliły Gguka z nóg.
Shinhye, Baekho, Soo.
Yoongi.
Od dłuższego czasu Yoon dzwonił do niego codziennie. Dzwonił nawet tamtego dnia rano. Jeongguk zesztywniał na całym ciele, przesuwając palec po ekranie to w górę, to w dół przez rejestr połączeń. Ignorował telefony od nieznanych numerów, nie szukał nawet jakichkolwiek prób kontaktu od rodziców, bo przecież już dawno ich zablokował. Interesowało go tylko imię Yoongiego, podświetlone na czerwono przy każdym nieodebranym połączeniu. Coś go tknęło i pomyślał, że powinien oddzwonić. Chciał chociaż podziękować za kwiaty. Usłyszeć głos długowłosego mężczyzny, gdy faktycznie mówi o konwaliach i wyjaśnia, z jakiej okazji postanowił je wysłać.
Lekarstwa, które brał, chociaż w pewnym sensie uciszały demony, nie potrafiły przeobrazić wiecznego tchórza w śmiałka. Jeongguk rozzłościł się, czując przerażającą niemoc. Dlaczego nie potrafił nacisnąć tej głupiej, zielonej słuchawki? Dlaczego?
Z tym pytaniem zapętlonym w jego głowie przycisnął przez kilka sekund przycisk blokady ekranu, czym wyłączył telefon na nowo. Z pasją i złudną satysfakcją cisnął nim pod łóżko wraz z ładowarką.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top