Rozdział 1
Zasłonił twarz dłońmi, ale niewiele to dało. Uderzenie mokrą ścierką kuchenną zostawiło po sobie przecinający jego knykcie, czerwony ślad. Ten przez moment zajarzył się intensywnym odcieniem rubinu, a upstrzona błękitnymi żyłami skóra błysnęła, niemalże niczym neon.
— Czyś ty kompletnie zgłupiał? — krzyknęła jego matka, dysząc przy kuchence, na której stał garnek pełen zupy o mlecznym kolorze.
Ta bulgotała cicho i roznosiła swój aromat po całej kuchni, dając wszystkim domownikom znak, iż zbliżał się chuseok.
— To niezbyt przyjemne powitanie, szczególnie po pół roku rozłąki — burknął Jeongguk, opuszczając w dół swoje kościste dłonie, ale kobieta drgnęła na to ostrzegawczo ramieniem, przez co ponownie przybrał obronną pozycję.
Jej razy zawsze przychodziły niespodziewanie i niesamowicie boleśnie, więc wolał być przezorny.
— Powitanie? Jak dla mnie, to możesz wracać do Seulu, psiakrew! Rozwód... Jaki rozwód, do cholery!
— Normalny... Tak wyszło... — wyszeptał, zerkając na nią spomiędzy palców.
— Tak wyszło? Tak wyszło?! Jak się nie przymkniesz... — Ponownie podniosła na niego rękę, ale głowa rodziny Jeonów, ojciec Gguka, mężczyzna o siwych włosach i wyjątkowo gęstym zaroście, powstrzymał ją, zanim zdążyła zdzielić go szmatą po raz wtóry.
Syn prawie-marnotrawny podziękował mu niemo skinieniem głowy, gdy ponownie się rozluźnił i opuścił ręce wzdłuż tułowia.
— Wystarczy. To nie czas na scysje — westchnął starszy z mężczyzn, chwytając żonę za nadgarstek i siłą sprowadzając do parteru jej rozpędzoną ku natarciu rękę.
Chwilę wcześniej palił długą fajkę na tarasie za domem, co lubił robić, gdy miał dużo na głowie. Awantura, która wywiązała się w domu, przerwała mu jednak błogi rytuał.
— Mam rozumieć, że wiedziałeś? — Kobieta odwróciła się w stronę męża, a Jeongguk postanowił wykorzystać sytuację i zrobić zapobiegawczy krok do tyłu. — Zostań tu! — Powstrzymała go, a on zastygł w miejscu.
Pozwolił sobie jedynie na uniesienie zaczerwienionej dłoni i poprawienie kołnierza koszuli pod zielonym, gryzącym się z jego jeansami swetrem, który na szybko narzucił na wierzch przed wyjściem ze swojego apartamentu. Wrzesień był tego roku wyjątkowo chłodny, a on zbyt dużo czasu spędzał w ogrzewanym biurze, by przywiązywać uwagę do prognozy pogody. Odpowiedni ubiór był dla niego sprawą drugorzędną.
Ogarnięcie spraw wszystkich klientów, których akurat miał pod skrzydłami przed chuseokiem, okazało się nie lada wyzwaniem. Obiecał jednak szefowi kancelarii, dla której pracował, że domknie swoje obowiązki, zanim skończy się jego okres wypowiedzenia. O tym, że poszedł na ugodę i postanowił odejść z firmy prawniczej, akurat nikomu z rodziny nie powiedział. Wiedział jednak, że jeżeli jego rodzice mieli chociaż trochę oleju w głowie, to bez wątpienia dodadzą dwa do dwóch.
Pomimo wszystko Jeon Jeongguk nie chował do losu urazy. Nie uważał bowiem, by miał cokolwiek szczególnego do zaoferowania. Jako zaledwie trzydziestodwuletni mężczyzna prowadził raczej nudne życie.
Był średniej klasy prawnikiem, choć po dobrych studiach. Posiadał jakieś tam doświadczenie, lecz nie wyróżniało się ono szczególnie na tle seulskich, jurystycznych kręgów. Zarabiał całkiem nieźle, ale nie miał zbyt wiele czasu dla siebie czy dla swojej małej, dwuosobowej rodziny. Z jego byłą żoną nie łączyło go więc nic, oprócz kolektywnie zmarnowanych czternastu miesięcy życia oraz sporadycznych, wspólnych posiłków.
Nie mieli dzieci ani podobnych planów, nie brali wspólnych kredytów. Podpisali też intercyzę, toteż po formalnym zakończeniu związku rozeszli się w swoje strony, tak, jak gdyby nigdy nic. Od tamtego momentu na rozwiedzionym trzydziestodwulatku nie ciążyły żadne obowiązki oprócz tych zawodowych, a i te do pewnego momentu.
Doktor prawa Jeon Jeongguk był bowiem na językach wszystkich pracowników kancelarii od dnia rozwodu, jako iż zerwanie jego kontraktu było tylko kwestią czasu. Plotka o jego odejściu rozeszła się szybciej, niż on zdążył złożyć podpis pod wypowiedzeniem za porozumieniem stron. W końcu trudno jest pracować dla byłego teścia, nawet jeżeli nie było między nimi zepsutej krwi. Po prostu źle wyglądało to w oczach wszystkich jednostek powiązanych z firmą, a przynajmniej tak mu to tłumaczono.
Wystarczająco już upokorzony, Jeongguk nawet nie protestował.
— Gguk powiedział mi o rozwodzie, dzwonił na chwilę przed przyjazdem — mruknął jego ojciec, zdradzając żonie pośrednio dlaczego, jeszcze moment wcześniej, tak intensywnie popalał. — Chciałem cię ostrzec, ale nie wiedziałem jak. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeżeli nasz syn wyjaśni ci sam. A ja po prostu będę pilnował, żebyś nie wydłubała mu oczu. Chociaż sam jestem temu bliski.
Pani Jeon wzięła głęboki oddech i szarpnęła swoją dłonią tak, by jej mąż uwolnił ją z uścisku. Ten niechętnie obdarzył kobietę kredytem zaufania i zrobił to, czego szybko pożałował, gdyż mokra ściera zaczęła lądować na swetrze Gguka i zostawiać po sobie ledwie widoczne, wilgotne plamy.
— Ty niewdzięczny darmozjadzie! Tyle lat studiów, tyle lat ciężkiej pracy mojej i twojego ojca, żeby cię na nich utrzymać, a ty co?! Wyrzucasz taką szansę na bruk?! Na bruk?! Myślałam, że wybiłeś sobie wszelkie głupoty z głowy, ale nie mogłeś wytrzymać?! To małżeństwo to najlepsze, co cię w życiu spotkało. Miastowa, piękna, bogata panna chciała takiego chłopaka ze wsi jak ty! Miałeś status, możliwości, pieniądze, a teraz to wszystko jak krew w piach! Co jej zrobiłeś?! Zdradziłeś ją? Nawet jeśli, to pół biedy! O ile nie zdradziłeś jej z... z... — krzyczała, nie mogąc do końca się wysłowić, a Jeon zaciskał zęby, z trudem znosząc jej napędzane skrajnymi emocjami natarcie, i domyślając się, co takiego nie może przejść przez jej gardło.
Zwinięte pięści trzymał uniesione na wysokości pępka, a powieki miał zaciśnięte. Utrzymanie nerwów na wodzy kosztowało go wiele cierpliwości, szczególnie gdy jego matka postanowiła wyciągnąć na wierzch demony przeszłości, o których może i nie zapomniał, ale na swój sposób je ignorował.
— Nic nie zrobiłem — odparł, a ta prychnęła pod nosem, wyraźnie rozbawiona.
Odsunęła się od niego, po czym załkała cicho, chowając twarz w śmierdzącą brudną wodą i detergentem tetrową ścierkę. Ojciec Gguka chciał ją od niej zabrać, ale trzymała postrzępiony kawałek materiału w tak mocnym uścisku, że szybko się poddał. Spojrzał na syna, a ten odwrócił wzrok, czując wstyd zalewający go od palców u stóp po czubek głowy. Żałował, że nie wyjaśnił wszystkiego wcześniej. Przy rozmowie przez telefon na pewno ominęłoby go fizyczne oraz werbalne manto.
Przyglądał się bulgoczącej na kuchence zupie seolleongtang, po czym przeniósł uwagę na czerwony garnek, stojący na metalowej podstawce tuż obok lodówki. Spod jego wciśniętej na wierzch przykrywki wystawała biała etamina. Gguk pociągnął nosem i poczuł przyjemny zapach sosnowych igieł, przez co szybko wydedukował, iż w garnku musiała znajdować się świeża porcja songpyeon, ugotowana na parze oraz na owych igłach.
Faktycznie, na stoliku w kącie kuchni widać było obsypaną ryżową mąką małą, prowizoryczną stację lepienia niewielkich słodkości, składającą się na wysłużoną stolnicę, wałek oraz kilka brudnych miseczek. Gguk miał świadomość, że jego mama musiała cały dzień podekscytowana skakać między sklejaniem ryżowych ciastek, a mieszaniem kości wołowych w garnku. W tym roku była żona Jeongguka miała bowiem po raz pierwszy spędzić chuseok w Igok, jego rodzinnej wiosce. On zeszłoroczne święto spędził w domu jej rodziców w Seulu, więc tak byłoby fair. Zresztą, jego matka absolutnie uwielbiała Shinhye, choć ostatni raz widziała ją podczas wesela, ponad rok wcześniej. Gguk unikał niepotrzebnych, rodzinnych schadzek jak ognia.
— Wszystko na marne, pieniądze, czas, stanie przy garach — płakała kobieta, a ojciec Gguka głaskał ją po plecach pokrzepiająco.
— Nie płacz, kochanie, przynajmniej nie zaczęłaś jeszcze kłopotać się sprzątaniem. Już nie ma dla kogo.
— Nie chodzi tu o jakieś głupie porządki! Nasze jedyne dziecko jest rozwodnikiem! Przecież to taki wstyd! Teraz już żadna go nie zechce, a my nie będziemy mieć wnuków — lamentowała głośno, a Jeongguk skulił się w sobie, przygnieciony nagłym poczuciem winy.
Nie wiedział, czy powinien tam tak stać, czy może ulotnić się i spędzić noc w swoim aucie, które zaparkował na poboczu, tuż przy domu. Atmosferę można było kroić nożem, a on zaczynał się powoli dusić, z trudem łapiąc każdy kolejny oddech.
— Pójdę po walizki — burknął w końcu.
W drodze do auta i z powrotem do domu miał zamiar zastanowić się, jak powie rodzicom, że, tak właściwie, przywiózł ze sobą pół dobytku. Drugie pół w postaci mebli zostawił w magazynie, który wynajął w stolicy, opłacając go na miesiąc z góry. Umowę na mieszkanie, które po ślubie dzielił z już byłą żoną, a po rozwodzie zajmował sam, również zerwał, planując zostać na wsi i nieco odświeżyć umysł, zanim zadecyduje, co dalej.
— Chwila, chwila. Wstrzymaj wodze. — Ojciec zatrzymał go w pół kroku, a on przeklął pod nosem. — Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie powiesz nam, co dokładnie się stało — warknął, nieco zbijając Gguka z tropu. — Znając ciebie, to spuszczę cię z oczu teraz i znikniesz do rana.
— Mam trzydzieści dwa lata. Nie muszę radzić się was, gdy postanawiam zrobić cokolwiek z moim własnym życiem — odparł. — Rozwiedliśmy się, zajęło to mniej niż dwadzieścia minut. Podpisy, pieczątki. Koniec. Nie pasowaliśmy do siebie, to wszystko.
— Planowaliście dzieci — wyszeptała jego matka, a Gguk zadrżał, naciągając materiał swojego swetra ku udom.
— Nigdy nie było żadnych planów. To ty planowałaś moje dzieci.
— Jak to? — dopytywała, a on wiedział już, do czego to wszystko zmierzało.
Nie miał jednak nic na sumieniu. Obiecał jej, że się zmieni... I naprawdę się starał.
— Po prostu...
— Nie mów, że nadal masz w głowie te głupoty sprzed lat? — rzuciła z wyrzutem, a on otworzył szeroko oczy. — Po tym, jak zainwestowaliśmy z ojcem każdy grosz w twoją terapię, a potem studia, ty znowu wracasz do... tego? Myślałam, że specjaliści wybili ci to z głowy... Wysyłanie cię do stolicy to było ryzyko, ale...
— Zdradziła mnie — wypalił szczerze Gguk, przerywając jej i nie mogąc już dłużej tego słuchać.
Przypominanie sobie o terapii, która ciągle, nawet po tylu latach, jątrzyła się na jego jestestwie niczym stara, zaniedbana rana sprawiało, że chciało mu się wymiotować.
— Nie zrobiłem nic złego — tłumaczył dalej, widząc niedowierzający wyraz twarzy matki. — Shinhye miała kogoś na boku. Zresztą, uczucie zaraz po ślubie gdzieś uleciało, więc nie mam jej tego za złe. Wzięliśmy rozwód, bo mieliśmy do tego prawo. Ona jest szczęśliwa i ciągle się przyjaźnimy. Ja... A ja coś wymyślę.
— W takim razie, co z pracą? — zapytał tym razem jego ojciec, a Jeongguk posłał mu zrezygnowane spojrzenie i wzruszył ramionami. — I nawet nie próbuj mnie oszukiwać, bo nie wyobrażam sobie, by wszystko miało zostać po staremu, Jeongguk. Nie w takim wypadku.
Prawnik zacisnął powieki i wziął głęboki, świszczący oddech. Jego klatka piersiowa uniosła się wymownie, gdy wydyszał:
— Zwolnił mnie.
— Co...
— Tato! — żachnął się, po czym przytknął kciuk i palec wskazujący prawej ręki do obu skroni, rozmasowując je teatralnie. — To znaczy... Ojciec Shinhye stwierdził, że lepiej będzie, jak rozstaniemy się również i my. Zawodowo. Zaoferował mi jednak kontakt do kogoś, kto mnie zatrudni... Tyle że... Umowę na mieszkanie też zerwałem, więc nie wiem, czy wrócę do Seulu. Znaczy kiedy. Tak właściwie, to wszystko stoi u mnie teraz pod znakiem zapytania i liczyłem, że będę mógł się u was zaczepić.
Pod wpływem impulsu, postanowił zrzucić na nich wszystkie potencjalnie złe wieści na raz i mieć to z głowy. Cała trójka milczała dłuższą chwilę przy akompaniamencie bulgoczącej zupy, a on bawił się własnymi palcami w oczekiwaniu na cokolwiek, co mógłby uznać za odpowiedź. Gdy bezgłos zdawał się zdradzać neutralność jego rodziców, a on chciał już odetchnąć z ulgą, krzyk jego matki przerwał ciszę. Zwinęła tetrową szmatę w swoich małych dłoniach, po czym cisnęła nią w kierunku szumiącego okapu. Ta odbiła się od płytek nad kuchenką, po czym wpadła wprost do garnka, w ułamek sekundy rujnując przygotowywany od kilku godzin wywar.
Ojciec Jeona zachłysnął się powietrzem, a ten nie mógł rozszyfrować, czy było to na widok jego ulubionego, przyprawionego teraz niefortunnie ścierką seolleongtang, czy przez napompowaną dramaturgię całej sytuacji.
— Masz pojęcie, ile wydaliśmy na twoje czesne?! — Matka wystrzeliła z miejsca w jego kierunku, a on przełknął ślinę, robiąc kilka kroków do tyłu i tym samym wychodząc mimowolnie z kuchni do salonu.
— Sporo — odparł, wyciągając dłonie przed klatkę piersiową.
— Jesteś niewdzięczny!
— Co miesiąc robię wam przelewy z nawiązką — odparł pewnie. — Uwierz mi, w porównaniu do innych, których znam, jestem bardzo wdzięczny.
— Nie jesteś inni! Zdajesz sobie sprawę, ile wstydu nam przynosisz? — zapytała, ignorując jego odpowiedź.
— Kochanie, przestań... — Wyraźnie wypadający już z własnej równowagi mąż położył dłoń na jej ramieniu, ale ta zrzuciła ją prędko.
Może była niska i dosyć niepozorna, ale nie warto było z nią zadzierać, szczególnie gdy się złościła. Jej mąż, chociaż sam często poddawał się swoim emocjom, nie raz musiał siłą odciągać ją na bok przy okazji jakiejś głupiej kłótni z sąsiadką czy chodzić i przepraszać za nią okolicznych sklepikarzy, kiedy wykłócała się z nimi o nic nieznaczące drobnostki. Jeongguk od zawsze twierdził, że jeżeli każdy z ich trójki miałby zostać uplasowany gdzieś na skali wstydu, ona wyskoczyłaby poza nią i jeszcze awanturowała się, że to wcale nie taki wielki problem.
Dlatego też wpuszczał jej słowa jednym uchem, a wypuszczał drugim. Przychodziło mu to z trudem, ale było najlepszym rozwiązaniem. Lata praktyki zdecydowanie czyniły z niego mistrza.
— Czym takim przynoszę wam wstyd? — zapytał.
Przyjechał do Igok ze szczerym zamiarem przyznania się rodzicom do tego, że wpadł w życiu w ostry zakręt. Tocząc się w świątecznych korkach na krajowej autostradzie, obmyślał strategie, które umożliwiłyby mu jak najmniej bolesne przyjęcie emocjonalnych konsekwencji furii swojej matki. Był gotów na niemalże każdy scenariusz.
Nie miał jednak zamiaru pozwolić sobie na słuchanie obelg czy zarzutów pod własnym adresem, a już na pewno na wyciąganie zdarzeń należących do starych dziejów, które wyprał w żrącym wybielaczu pod dyktando własnej rodziny, nawet jeżeli nieszczególnie chciał.
— Czym? — powtórzył się. — Doktoratem? Aplikacją adwokacką? Dobrą pracą? Ładną sumką, która regularnie wpada wam ode mnie na konto? A może tym, że nie zapominam o was tak, jak połowa moich znajomych ze studiów zapomina o swoich rodzicach?
Jego ojciec wyraźnie stracił już cierpliwość. Oznaczało to mniej więcej tyle, by się wycofać. Gguk zignorował jednak sygnały ostrzegawcze.
— Gdy w liceum musieliśmy uporać się z twoim... problemem — głos matki Jeongguka załamał się, a ona ostentacyjnie uderzyła się pięścią w okolice mostka, na siłę dając wyraz swojemu obrzydzeniu — sąsiedzi wytykali nas palcami przez miesiące. Jak wziąłeś ślub, byłam taka dumna, wszyscy w końcu myśleli, że jesteś normalny! Nie musiałam się tłumaczyć, nie musiałam odwracać wzroku, nie musiałam uciekać od rozmów czy mieszać się w sprzeczki, by oczyścić twoje i nasze zszargane imię! A teraz znowu wracasz do tego, co prawie zniszczyło naszą rodzinę!
— Powiedz to.
— Słucham?
— Nazwij ten problem, który prawie nas zniszczył, kobieto — prychnął Jeongguk, gdy już puściły mu nerwy. — Dalej. Nadal się tego boisz? Powiedz to.
— Jeon Jeongguk. — Ojciec stanął przed nim, a policzki zaszły mu czerwienią.
Zapach tytoniu unosił się sponad jego zarostu, trafiając wprost do nosa Gguka, gdy ten oddychał szybko. Prawnik mimowolnie spojrzał na proste włosy, sięgające starszemu Jeonowi parę centymetrów poniżej linii szczęki. Wyobrażał sobie, że płoną i parzą mu skórę.
— No dalej! — krzyknął, niesamowicie nakręcony ową wizją.
Stanął na palcach i zerknął na swoją matkę. Jej twarz kryła się za ramieniem starszego Jeona. Miała w oczach łzy, co lekko zakłuło prawnika w serce, pomimo całej urazy, którą do niej chował. Czekał jednak na to, aż się odezwie.
Nie zawiodła go.
— Nie wierzę, że nadal... Że nadal angażujesz się w coś tak obrzydliwego.
— Obrzydliwego? Ale co? — Ciągnął ją za język, chociaż nie spodziewał się więcej. Zapach palonych włosów stawał się przerażająco realny. — Ach, no tak. Wybacz, że homoseksualizm twojego syna tak bardzo zepsuł ci to twoje zaściankowe, zapchlone życie...
Zwinięta w pięść dłoń ojca wylądowała na jego policzku, zanim zdążył powiedzieć więcej. Bolesne iskierki rozeszły się wzdłuż linii jego szczęki, jakby to jego skóra była smagana ogniem, a usta rozchyliły się, gdy próbował zapanować nad sobą i w przypływie gniewu nie odpłacić się ojcu za niespodziewany cios.
— Wypluj to — warknął napastnik, a Jeongguk pokręcił głową, głaszcząc się po puchnącej już lewej stronie twarzy.
Przetarł nos wierzchem dłoni, czując, jak spływa z niego krew.
Dobrze znał smak wściekłych pięści ojca. Gdyby się postarał, to mógłby przywołać każdy cios, który sprezentowały mu od dnia, w którym był już na tyle świadom swojego otoczenia, by je konsekwentnie zapamiętywać. Najbardziej jednak utkwiły mu z tyłu głowy te, które bez opamiętania wbijały się w jego ciało zaraz po tym, jak został przyłapany w objęciach swojego pierwszego i ostatniego chłopaka.
Min Yoongiego.
— Dlaczego? Przecież to prawda — szepnął Jeongguk, drżąc na samą myśl o teraz już dorosłym mężczyźnie, którego przecież przez ostatnie piętnaście lat nie widział, z którym się nie kontaktował i o którym próbował zapomnieć.
— Nie jesteś gejem, rozumiesz? Przeszliśmy już przez tę twoją głupią fazę. Rozwiodłeś się, okej. Znajdziesz kolejną kobietę, nie wracaj do tego. Masz pieniądze, wykształcenie, jakiś status... Zresztą, to płonna dyskusja. Teraz przeproś matkę i pomóż przygotować wszystko na jutro — skwitował jego ojciec, trzymając w górze dłoń, którą chwilę wcześniej uderzył syna.
Ta ani drgnęła, jakby mężczyzna szykował się do następnego ciosu, jeżeli zaszłaby ku temu potrzeba. Jeongguk pomyślał, że było to tragiczne i zabawne zarazem.
— Może i nie jestem gejem. Sam nie wiem, kim jestem — odparł, po raz wtóry przecierając krew ściekającą z nosa. — W tym momencie nie jestem w stanie pokochać nikogo. Wasza terapia udała się w połowie. Ale przynajmniej nie ma ryzyka wstydu, prawda? — zaśmiał się gorzko, po czym zgarnął swój szary płaszcz, który po wejściu do domu przerzucił przez fotel w salonie.
— To było tyle lat temu, z pewnością udało ci się ułożyć życie na nowo... — Matka wyjrzała zza pleców ojca, przecierając oczy. — Lekarze zapewniali, że jest już okej. Mówili, że jesteś zdrowy. Księża błogosławili... Ty sam mówiłeś, że...
— Byłem tylko dzieckiem — warknął Gguk, patrząc na nią spod byka. — Co miałem zrobić? Kłócić się z tobą, z ojcem? Wyplewić wasze zaściankowe poglądy, gdy nikt nie chciał mnie słuchać? Zresztą, ciężko jest nie wierzyć, że zostało się wyleczonym, gdy... Gdy to wszystko to... to...
To była tortura — chciał dodać, ale niewiele by to dało.
Jego rodzice wychowali się na jednej wsi, gdzie urodzili się rok po sobie, w czasach niedostatku po wojnie koreańskiej. Tak się złożyło, że pomimo zapału do pracy oraz wielkich pokładów poświęcenia, całkiem mało rozumieli. Nigdy nie zdobyli średniego wykształcenia, bo wcale im na tym nie zależało. Ojciec uprawiał małe pole kurkumy, a matka pracowała jako szwaczka i krawcowa na zlecenie, czego nauczyła się od swojej matki, a babki Gguka.
Od kołyski przyzwyczajeni do okolic Igok, nawet nie ciągnęli do miasta czy czegoś poza ich małą bańką. Głęboko wierzący, co niedzielę uczęszczający do katolickiego kościoła, wyznawali wartości, których nigdy nie nauczyli się kwestionować czy chociażby stawiać pod najmniejszym znakiem zapytania. Czarne było czarne, a białe było białe. Czasem też czarne było białe lub na odwrót, jeżeli tylko ksiądz z ambony akurat tak zarządził.
Nigdy nie spodziewali się więc, że ich posłuszny, zdolny i zamierzający iść na studia jedynak, odkryje swoją inność i zakocha się w starszym o rok chłopaku.
Jeongguk poznał go, gdy ten w pewne wakacje przyniósł im kupę ubrań do zacerowania z pobliskiego młodzieżowego ośrodka wychowawczego, który wszyscy lokalni, dla uproszczenia i zdemonizowania, nazywali poprawczakiem.
Nie spodziewali się też, że ów chłopak zakocha się w Gguku ze wzajemnością i razem przeżyją coś na wzór pierwszej, letniej miłości.
Min Yoongi trafił do placówki umiejscowionej na jednym ze wzgórz przy Igok niedługo po tym, jak postanowił okraść małą kwiaciarnię w Pyeongchangu, gdzie urodził się i mieszkał. Jego matka nie żyła, a ojciec był alkoholikiem, który kompletnie się nim nie zajmował. Yoon był dobrym, lecz zagubionym chłopakiem, który szukał czegokolwiek, by sobie pomóc. Potrzebował pieniędzy. Nadarzyła się okazja.
Złapali go zaraz po incydencie, od razu się przyznał. Zniszczył jednak szybę, wystawę oraz drogą, elektroniczną kasę. Pochodzenie z patologicznej rodziny też nie przemawiało na jego korzyść, przez co, zaszufladkowany jako dzieciak z grupy ryzyka, skończył z rocznym pobytem w ośrodku, zaczynającym się zaraz po jego siedemnastych urodzinach.
Był przykładnym wychowankiem, nie sprawiał problemów. Nie uciekał, nigdy też nawet nie próbował. W nagrodę za dobre sprawowanie mógł imać się prac przy wychowawcach, którzy od samego początku darzyli go zaufaniem. Najpierw wysyłali go tylko po mleko zostawione pod bramą podwórza, a z czasem powierzyli mu obowiązek wychodzenia na jakieś drobne zakupy, gdy akurat czegoś brakowało, czy załatwiania innych, drobniejszych spraw poza ośrodkiem. Byli pewni, że nie spróbuje niczego wywinąć.
Yoongi nie planował stawać okoniem. Było mu tam dobrze. Miał dach nad głową, jedzenie pod nosem, mógł się uczyć i miał pod ręką każdy podręcznik czy zeszyt, gdy akurat tego potrzebował. Butelki po piwie nie walały mu się pod nogami, ośrodek nie śmierdział stęchlizną i brudem. Dostawał też nowe ubrania, gdy zaszła taka potrzeba, a gdy coś się pobrudziło lub uszkodziło, to w przeciągu chwili było uprane i załatane.
To właśnie dzięki sporemu zapotrzebowaniu na owe łaty poznał Gguka.
Zakochali się dosyć naturalnie, bez większych ekscesów. Żaden z nich tego nie kwestionował. Podświadomie potrzebowali siebie i wzajemnej bliskości, więc nie stawiali oporu, gdy uczucie stanęło im na drodze.
Zwykle spotykali się, gdy Yoongi był na rynku i kupował jakieś owoce, albo gdy dostawał od wychowawców drobne kieszonkowe za dobre sprawowanie oraz weekendowe przepustki, by pojechać gdzieś i spędzić czas poza ośrodkiem. Odwiedzał wtedy nieustannie pijanego ojca, któremu sobota w sobotę gotował, sprzątał zapuszczone mieszkanie i prał brudne ubrania. W niedziele zaś spędzał czas z Jeonggukiem, który przylepiał się do niego kiedy tylko mógł, z początku zauroczony oraz zafascynowany osobą Yoongiego, a potem już na zabój w nim zakochany.
Rodzice młodszego nie wiedzieli nic o jego przyjaźni z chłopakiem z ośrodka ani o tym, że stała się ona czymś więcej. Nigdy nie mieli dobrego zdania o mieszkańcach „poprawczaka".
Ojciec Jeona narzekał, że musi płacić na takich podatki, a matka zawsze psioczyła na nich pod nosem, gdy co jakiś czas łatała ich ubrania. Kategorycznie nie pozwalała Ggukowi zbliżać się do wzgórza, a w kościele podczas mszy ciągnęła go w kierunku przeciwnej nawy, gdy akurat musieli pójść na to samo nabożeństwo, co nieliczna garstka wychowanków wraz z opiekunami.
Degeneraci. Tak nazywano ich w domu Jeongguka. On sam całkiem w to wierzył, póki nie poznał Yoongiego. Ten opowiadał mu o życiu w ośrodku; o tym, jak, tak naprawdę, było ich tam tylko piętnastu i każdy pochodził z rozbitej rodziny. Nie byli więźniami ani degeneratami bez szans na lepsze jutro. Jeon nie pamiętał już tego dobrze, ale był pewien, że ośrodek w Igok nie opiekował się nikim skazanym za przestępstwa poważniejsze od kradzieży czy lekkich pobić. Zresztą, niedofinansowana placówka w małej wiosce nie była do tego przystosowana i nie taka została nadana jej ustawowa rola. Rodzice Gguka nie należeli jednak do tych, którzy daliby się przekonać, nawet gdyby przedstawiono im suche fakty.
Normalnie takie podejście nazwano by brakiem chęci poszerzania perspektyw. W języku samych zainteresowanych był to jednak synonim wolności słowa oraz poglądów. Ciężko było z tym walczyć, gdy dzieci oraz ryby faktycznie miały w domostwie Jeonów mało do powiedzenia.
Z tego powodu Jeongguk odrzucał zbędne ryzyko i zapraszał Yoongiego do swojego domu tylko w niedziele, w czasie weekendowych przepustek starszego. Organizował im wspólny czas zawsze po mszy, której nigdy nie słuchał i która mało go obchodziła. Rodzice Gguka wybywali wtedy na całe popołudnie, co wiązało się z wyjechaniem gdzieś w dalszą okolicę zaraz po nabożeństwie, by załatwić sprawunki potrzebne do pracy w polu oraz krawieckie szpargały na następny tydzień.
Nastolatkowie zwykle siedzieli we dwójkę w pokoju Jeongguka, jedli ciastka upieczone przez jego nieświadomą schadzek mamę, pili herbatę i całowali się na jego łóżku, coraz śmielej i śmielej z każdym kolejnym spotkaniem. Czasem jeden z nich rzucił krótkie kocham cię, czasem nie było takiej potrzeby.
Podczas ostatniego z ich niedzielnych randez-vous, Yoongi dotykał nagiego brzucha Jeongguka pod luźną koszulką swoimi sporymi, szorstkimi dłońmi, kciukami zahaczając o gumkę bokserek chłopaka. Obaj byli jednak zbyt nieśmiali, by zrobić coś więcej. Zresztą, nigdzie im się nie spieszyło. Obiecali sobie, że wyprowadzą się razem, jak tylko Yoongi wyjdzie z ośrodka i skończą szkołę. Do tego czasu brali wszystko raczej na luzie.
Nie dane im jednak było doczekać czegokolwiek, co sobie zaplanowali. Jeongguk jak żywo pamiętał jeszcze rzężący oddech ojca, gdy ten otworzył drzwi do mikroskopijnej sypialni i przyłapał ich w miłosnym uścisku. Reszta wspomnień została z nim w postaci zasnutej mgłą szarpaniny, która przypominała mu się od czasu do czasu wraz z licznymi uderzeniami pięścią w brzuch oraz twarz, które powaliły go półprzytomnego na ziemię.
Yoongi nie zdążył powiedzieć nic, wyciągnięty za kołnierz siłą z domu Jeonów.
Gguk musiał błagać rodziców o to, by nie donosili na jego ukochanego do ośrodka. Wprawdzie Yoongi nie zrobił nic złego, ale Jeon wiedział, jak wielką zdolność do bajkopisania posiadała jego matka i że bez mrugnięcia okiem mogła wkopać go w niemałe kłopoty.
W zamian zgodził się więcej nie umawiać z Yoongim oraz tydzień później spotkać z proboszczem parafii w ramach doradztwa duchowego, na które bezkompromisowo nalegali jego rodzice. Ten pobłogosławił go, a gdy żal Jeongguka wcale dzięki temu nie zelżał, zaproponował kosztowną terapię, reklamowaną w jaskrawych broszurkach walających się na stoliku przy wejściu do kościoła. Raz jeszcze zastraszony przez rodziców wydaniem Yoongiego przed dyrektorem placówki wychowawczej, Gguk zgodził się tam pojechać.
Takim oto sposobem spędził dwa miesiące na turnusie w niepokojącym ośrodku w środku lasu, do którego ojciec zawiózł go swoim rozpadającym się samochodem, w niecałe dwa tygodnie po całym incydencie. Już od samego początku nastolatek trzymał się tam na uboczu. Nie poznał się bliżej z nikim, widząc w każdym z obecnych na miejscu chłopców przestraszone dziecko, które chciało uciec gdzie pieprz rośnie, tak samo, jak i on.
Jeongguk głośno i otwarcie płakał za Yoongim, jednak tylko przez dwie pierwsze noce. Przestał po tym, jak przeszedł swoją pierwszą sesję terapeutyczną, podczas której, zmuszony koszmarnymi praktykami, rozpoczął nieludzką naukę obrzydzenia do ciała nie tylko swojego, ale również ciał wszystkich innych mężczyzn. Potem już tylko drżał nocami, bojąc się wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, nawet gdy niekontrolowanie wymiotował. Czasem śnił o Yoonie, ale i to pewnym momencie ustało.
Rzadko bezpośrednio wspominał traumę terapii konwersyjnej. Od czasu, kiedy z niej wrócił, temat jego orientacji seksualnej jakby rozpłynął się w powietrzu. Rodzice gorąco powitali go z powrotem w domu, tak, jakby faktycznie narodził się na nowo. Tak obiecywała im broszura ośrodka, a oni najwidoczniej chcieli w to wierzyć.
Mimo to plotki szybko rozeszły się po wiosce, czy to domysłami, czy to sprawnie funkcjonującą pocztą pantoflową — przecież żaden nastolatek nie znika ot tak na dwa pełne miesiące, przestaje chodzić do hermetycznej, przykościelnej szkoły czy pojawiać się wraz z rodzicami na mszach. Zresztą, dumny ze swojej antyheretyckiej posługi proboszcz, też nie trzymał języka za zębami i wymsknęło mu się to i owo.
Ani ojciec, ani matka nie pytali Jeongguka, przez jakie piekło przechodził na obozie, jak to pieszczotliwie nazywali. Ile leków pakowano na siłę w jego gardło niczym kaczce tuczonej na foie gras, ile bólu zadano mu, gdy jakiś pseudospecjalista próbował przekręcić jego mózg na lewą stronę i sprawić, że za każdym razem, gdy zobaczy mężczyznę, poczuje mdłości oraz przypomni sobie obezwładniające cierpienie. Doszło nawet do tego, że przez wiele miesięcy bał się dotykać włączników światła czy wtykać cokolwiek do gniazdka, a szkolne krzesła wpędzały go w ataki paniki, niewygodne tak samo jak tamto krzesło w ośrodku.
Dopiero po latach, pchnięty nagłym impulsem, przejrzał archiwa starych rozpraw dostępne w uczelnianej bibliotece i dowiedział się, że miejsce jego tortur zamknięto bez szumu z powodu nieumyślnego spowodowania śmierci dziecka. Tak zwanego wypadku. Jakiegoś chłopca poraził prąd, podobno bawił się gniazdkiem.
Wychowawców z ośrodka ukarano za niedopilnowanie czternastolatka, media nie narobiły nawet mikroskopijnego szumu. Przecież wypadki się zdarzają, a ośrodek i tak przestał istnieć. Zresztą, rodzice dziecka dostali sowitą rekompensatę.
Akta sprawy nie wspominały jednak ani słowem o terapii na twardych krzesłach, którą Gguk tak dobrze pamiętał. O zdjęciach nagich mężczyzn. O wymiotach. Jakby całe cierpienie nastoletniego chłopca działo się tylko w jego głowie, a ośrodek faktycznie był jedynie wakacyjnym, chrześcijańskim resortem dla młodych chłopców, w którym ktoś zginął przypadkiem. Bez winowajców.
To namieszało mu we wspomnieniach na tyle, że przestał dociekać, nie chcąc jeszcze bardziej zwariować.
Yoongiego z kolei Jeongguk zobaczył po raz ostatni, gdy ten już na stałe wyszedł z ośrodka wychowawczego, wieńcząc roczny termin pobytu wyznaczony mu przez sąd. Skończył osiemnaście lat dwa tygodnie wcześniej, ale musiał zostać w placówce chwilę dłużej, by dopełnić formalności.
Miał odwagę przyjść pod dom Jeonów ze swoim plecakiem na plecach i tym uśmiechem na ustach, który zapadał w pamięć nawet, jak bardzo nie chciało się o nim myśleć.
Planował pożegnać się z Ggukiem przed powrotem do rodzinnego miasta, które, chociaż położone dosyć blisko Igok, dla dwóch nastolatków bez mocy sprawczej, w dodatku w tak bezwzględnym położeniu, było jak wyspa na bezkresnym oceanie. Musiał zobaczyć, co u niego. Upewnić się, że ten był bezpieczny. Od gwałtownego rozstania nie byli bowiem w kontakcie.
Do Mina nie dochodziły żadne informacje od Jeongguka, jak i plotki o tym, co działo się z nim, gdy tak milczał. Yoongi przestał bowiem wychodzić na targ czy tak chętnie używać swoich przepustek. Obawiał się, że wpadnie na pana czy panią Jeon, a przysiągł nie pokazywać im się już na oczy. I tak był w ciężkim szoku, że odpuścili to, co się stało i nie próbowali wkopać go za to w kłopoty.
Chociaż ignorowany, uparcie szedł tamtego dnia za Ggukiem zmierzającym do szkoły i opowiadał mu o swoich planach, ledwo powstrzymując się od wzięcia go w objęcia. Spodziewał się ciepłego powitania, ale nie stracił animuszu, gdy takowe nie nadeszło.
Yoongi dreptał za młodszym, aż nie doszli do przystanku szkolnego busa ze stojącą już przy nim garstką uczniów z liceum Jeona. Tam ten, dotychczas milczący jak grób, w końcu zaszczycił nieproszonego towarzysza chłodnym spojrzeniem.
— Zostaw mnie w spokoju. — Usłyszał Yoongi, gdy Jeongguk wsiadał do jaskrawo zielonego minibusa, który prawie codziennie woził go do oddalonego o parę kilometrów, przykościelnego liceum. Uczyło się w nim sporo dzieciaków z okolicznych wiosek i gospodarstw. — Nie mogę z tobą rozmawiać. Jesteś nikim. Przestępcą i nieudacznikiem — powtórzył z pamięci obelgi, które notorycznie padały z ust jego rodziców.
Wyprany z emocji podczas terapii, wchłaniał je niczym gąbka.
Matka oraz ojciec faszerowali go chorymi narracjami i upewniali się w ten sposób, by ponowne, zainicjowane z własnej woli spotkania z Yoongim, w ogóle nie przyszły ich synowi do głowy. Zresztą, Jeongguk kategorycznie nie chciał raz jeszcze przechodzić tego, co zgotowała mu terapia wieńcząca homoseksualny związek, w który uwikłał się wbrew moralnym zasadom. Wolał zranić kogoś innego niż narażać siebie na ponowny spacer przez mękę.
Po tamtym incydencie na przystanku Gguk odwrócił więc beznamiętnie wzrok, gdy minibus oddalał się w kierunku szkoły. Potem nie widział Yoongiego już ani razu, nawet gdy zdarzało mu się pojechać do Pyeongchangu.
Lata mijały, a Jeongguk skończył szkołę z naprawdę dobrym wynikiem, dzięki czemu dostał się na studia prawnicze w Seulu na kompetytywnym uniwersytecie Yonsei. Jakiś czas później poznał swoją byłą żonę, Shinhye. Polubili się, a ona zakochała się w nim bez reszty. Uznał to za dosyć kłopotliwe, ale potencjalna wygoda stabilnego małżeństwa ostatecznie skusiła go do tego, by zgodzić się na związek i nawet się oświadczyć. Ślub wzięli trzy lata po tym, jak zaczęli się spotykać.
Po czasie i z dystansem, Jeon mógł spokojnie stwierdzić, że Shinhye nie była sama w sobie złą osobą, ale to bliskość z nią przyprawiała go o bolesne dreszcze. Każdy dotyk, każdy pocałunek, a seks już w szczególności, sprawiały, że pomimo początkowych nadziei, ostatecznie czuł do siebie tylko odrazę. Nie raz budził się w nocy zlany potem, ze słowem tchórz dzwoniącym mu w uszach.
Jednocześnie myśli o mężczyznach, czy to dotykających go, czy to rozbierających się przed nim, również wywoływały w nim niesamowity lęk, chociaż te akurat przychodziły mimowolnie i nie miał nad nimi kontroli.
Samoczynnie oglądał się za prawnikami w kancelarii, którzy wpadali mu w oko, ale zaraz przechodził go elektryzujący dreszcz i kilka razy musiał niemalże biec do łazienki, by zwymiotować. Zresztą, na nagiego siebie Jeongguk też nie mógł patrzeć. W taki sposób pozbył się lustra w łazience w mieszkaniu, a potem każdego innego, które stawało mu na życiowej drodze. Shinhye miała swoją toaletkę, więc pozwalała mu na tego typu ekscesy. Nigdy ich nie kwestionowała, zakochana na zabój i patrząca przez różowe okulary na wszystko, co odstawało od normy w wybranku jej serca.
Mimo to, po złożeniu wiążącej przysięgi na ślubnym kobiercu pod ostentacyjnie wielkim krucyfiksem, Jeongguk nie miał już nawet siły udawać, że małżonka interesuje go seksualnie. W pewnym momencie, gdy ich życie łóżkowe umarło śmiercią naturalną, powiedział jej nawet o tym, że nie gustuje w kobietach, ale na mężczyzn też nie chce przystawać. O terapii konwersyjnej nie było jednak ani słowa. Pomimo ich swoistych, przyjacielskich stosunków, Gguk nie czuł się z nią na tyle blisko, by się otworzyć.
Jego żona przyjęła wszystko raczej spokojnie, pomimo chwilowego ataku płaczu i gniewu. Słusznie posądzała go o zmarnowanie jej czasu, a on nawet się z tym nie kłócił. Celnie wypunktowała go jako wyrachowanego egoistę, tu też nie zaprzeczył. Spał na kanapie oraz pokornie znosił krzyki i awantury, na które w pełni zasłużył.
Jednak, gdy emocje opadły, a wzajemne zrozumienie stało się nieco łatwiejsze, Shinhye, za obopólną zgodą, zaczęła widywać innych mężczyzn, by wyleczyć się z uczuć, którymi darzyła nie mężczyznę swojego życia, a pustą skorupę. Jeongguk cieszył się, że obiecała utrzymać jego wyznanie w sekrecie oraz że postanowiła poczekać z rozwodem, dopóki on sam sobie tego wszystkiego nie ułoży.
Nie mogło to jednak trwać wiecznie. Kobieta w końcu została przyłapana na randce z bardziej stałym ze swoich kochanków, w dodatku przez kogoś z kancelarii swojego ojca. Przyspieszyła tym samym w czasie i tak wiszący już w powietrzu, oficjalny rozpad ledwie papierowego małżeństwa.
Teść Gguka, postawiony przed niezręcznym faktem rozkładającego się na części pierwsze związku jego córki, został nakarmiony bajeczką o niedopasowaniu dusz. W takiej wersji wydarzeń Jeon wyglądał na poszkodowanego męża z dorobionymi rogami, więc ojciec Shinhye pozostał z nim w przyjacielskich stosunkach i obiecał pomóc mu znaleźć drugą pracę. To jednak stało się tylko otwartą propozycją z chwilą, w której Jeongguk postanowił tymczasowo wrócić do Igok.
Mężczyzna ostatecznie pożałował tej rychłej decyzji, gdy jego zbity policzek zdawał się sinieć już sekundy po uderzeniu i gdy czuł, jak otulająca go, zwykle miękka skóra, napinała się boleśnie.
— Nie oczekiwałem, że będziecie mieć coś sensownego do powiedzenia — szepnął do swoich rodziców, potrząsając głową, by się ocucić, po czym narzucił na siebie płaszcz. — Tu zawsze chodziło tylko o was.
Jeongguk dumnie znosił przeszywający jego twarz ból, chociaż miał ochotę porządnie się rozpłakać.
— Gdzie się wybierasz? Jutro chuseok! — Jego matka zrobiła krok do przodu, ale on zmierzył ją tak morderczym spojrzeniem, że zatrzymała się i spuściła wzrok.
Nie powiedział już więcej ani słowa. Wyszedł z domu, pochylając głowę pod niskim szczytem framugi. Trzasnął drzwiami tak, że ściany hanoku zatrzęsły się w posadach, a on, bez oglądania się za siebie, wyszedł z podwórka i wsiadł do auta.
Odjechał w dół ulicy, mijając zakręt w kierunku ośrodka na szczycie pagórka. Nawet nie spojrzał w jego kierunku.
* * *
Przeglądał półkę z czekoladowymi batonikami w całodobowym sklepiku spożywczym w miasteczku Pyeongchang, do którego zajechał, nie wiedząc, co mógłby ze sobą zrobić. Ze spuchniętym, siniejącym policzkiem, ubrudzonym swetrem i pomiętym płaszczem, wyglądał co najmniej podejrzanie. Kasjer obserwował go zza lady, gdy po raz trzeci podnosił tę samą przekąskę i odkładał ją z powrotem, zmieniając zdanie.
Jeongguk miał w dłoni koszyk z kieszonkową paczką nawilżanych chusteczek higienicznych, butelką wody oraz puszką Red Bulla. Jednocześnie próbował wydedukować, co tak właściwie chciałby zjeść. Miał plan jeździć autem po okolicy aż do momentu, w którym czegoś nie wymyśli, choć oczy prawie same mu się zamykały, gdy zajeżdżał pod sklep. Miał za sobą długi dzień na zakorkowanej, niemalże nieprzejezdnej autostradzie oraz cierpką awanturę. Nie chciał wracać do domu, więc musiał utrzymać chociaż względną przytomność.
Gdy w końcu wrzucił do koszyka najzwyklejszego wafelka w białej czekoladzie, na którego już zdecydowanie miał ochotę, ciszę w sklepie przerwał dzwonek drzwi wejściowych. Do środka powolnym krokiem wszedł wysoki, szczupły mężczyzna w skórzanych butach na delikatnej koturnie i o długich włosach, których sporą część miał upiętą w kok na czubku głowy, a reszta opadała mu falującą kaskadą na kark i część pleców, okrytych jeansową kurtką. Na nosie miał okulary korekcyjne o przejrzystych, plastikowych oprawkach, a znad kołnierza kurtki wystawał mu kolorowy tatuaż na szyi.
W lewej dłoni trzymał bukiet czerwonych róż, które nieco już przywiędły.
— Długi dzień? — zapytał go kasjer i podał mu dłoń ponad ladą, aby się z nim przywitać.
Ten uścisnął ją, odsłaniając swoje tatuaże na knykciach, a Jeongguk odwrócił wzrok, nie chcąc wyglądać na wścibskiego. Potrzebował jednak odskoczni od własnych problemów, więc wstał z przykucniętej pozycji i podszedł do półki z chrupkami, gdzie, odwrócony do nich plecami, mógł przysłuchiwać się rozmowie.
— Ta...
— A te kwiaty to dla kogo? — Kasjer pochylił się nad ladą, a bukiet wylądował na niej w tym samym momencie, niemalże siłą tłocząc intensywny zapach róż do jego nosa.
— Dla ciebie. Zaczynają już więdnąć. Wiem, że lubisz mieć jakiś kwiatki na zapleczu. Weź — burknął klient, bawiąc się srebrnym kolczykiem w lewym uchu.
— Dzięki, Min... Ale nie mogę dać ci fajek za darmo. Nie możesz bawić się w przekupkę.
— Przecież już dawno rzuciłem szlugi — odparł, nie kryjąc oburzenia.
— W takim razie nie mogę dać ci gumy do żucia za darmo.
— I tak żułem dziś za dużo. Mam wrażenie, że zaraz mimowolnie dostanę ślinotoku. Po prostu weź te kwiaty i nie gadaj.
— No dobrze, ale... Pozwól, że zapytam chociaż, jak ci minął dzień? — zagaił kasjer, a Jeongguk nie mógł dostrzec jego zabawnego poruszenia brwiami.
— Miałem parę dostaw, jutro sobota, więc składałem bukiety i wiązanki jak głupi. Na niedzielę szykuje się sześć wesel w okolicy, każde w innym stylu. Ktoś musiał je zaopatrzyć... Mówiąc ktoś, mam na myśli siebie. Pojutrze właściciel ma wszystko dostarczyć. Muszę rano skoczyć do kwiaciarni i pomóc mu z sortowaniem, a potem popołudniówka w Igok... Po dniówce w Igok, psia mać — mruknął jakby na jednym tchu nowo przybyły mężczyzna, a Gguk zadrżał, tym razem słysząc jego głos dłużej niż przez sekundę.
Sam nie wiedział, dlaczego tak właśnie zareagował. Może ton jego wypowiedzi wydawał mu się znajomy?
— Kto normalny hajta się dzień po chuseoku? Ludzie upadli na głowę. Naprawdę, potrzebujecie kogoś do pomocy — stwierdził kasjer, skubiąc te najciemniejsze już płatki róż, ledwo trzymające się na pąkach.
— Polecisz mi jakąkolwiek godną zaufania parę rąk? Ciężko mi ogarnąć cokolwiek, nawet dorywczo... — Płynące po karku włosy mężczyzny poruszyły się niemalże hipnotyzująco, gdy przechylił głowę w bok, by podrapać się po linii szczęki. — Chłopaki w ośrodku robią mi ozdoby ze wstążek i koralików w ramach zajęć resocjalizacyjnych, ale nie mogę zawieźć im żywych kwiatów, zapewne nie przetrwałyby podróży autobusem. Zresztą, tak bardzo jak im ufam, moje róże potrzebują delikatnych palców.
— Hm... Podobno Bomi, ta kasjerka ze stacji benzynowej, szuka pracy. Z tego, co słyszałem, lubi kleić ozdóbki z papieru. Sprzedaje je w internecie. Co myślisz? Nadawałaby się na florystkę?
— Dobrze wiesz, że Bomi od dawna próbuje się do mnie dobrać. Nie potrzebuję problemu, potrzebuję pracownika. Już i tak mam zbyt wiele na głowie.
— Co jest takiego złego w Bomi, Yoongi?
— To samo, co we wszystkich kobietach, Taehyung — odparł, a Jeongguk jakby nagle stracił grunt pod nogami. — Zresztą, nieważne. Co to za ładne auto pod sklepem?
— Auto?
— Ten range rover. Wygląda na drogi — wyjaśnił, wskazując kciukiem na samochód Jeongguka, zaparkowany przed szklaną witryną.
— Ach, to klienta — mruknął kasjer, ściszając głos. — Jest jakiś dziwny, ma limo pod okiem, a wygląda na chaebola. Nigdy wcześniej go tu nie widziałem.
— Tak? Nikogo nie zauważyłem. Jesteś pewien, że nie wyszedł? — Yoongi rozejrzał się po sklepie, a Gguk w ostatniej chwili uskoczył na bok, przeszedł szybkim krokiem za wysoką półką z napojami i wyszedł na zewnątrz, zostawiając koszyk gdzieś na ziemi pomiędzy alejkami.
Oddychał głośno i słaniał się na nogach, nerwowo oklepując kieszenie płaszcza w poszukiwaniu kluczy.
To tylko zbieg okoliczności, powtarzał w myślach, W Korei są setki Min Yoongich. Nie, tysiące. Zresztą, niemożliwe, żeby ciągle tu był.
Nie mógł znaleźć klucza i pilota do auta. Wziął głęboki oddech i wsunął dłonie do każdej kieszeni wierzchniego okrycia, jak i do kieszeni spodni. Ciągle nic. Musiał zgubić go gdzieś w sklepie.
Już miał się odwrócić i wrócić do środka z podkulonym ogonem, ale gdy próbował to zrobić, zderzył się z klatką piersiową długowłosego mężczyzny, który wyszedł tuż za nim. Pachniał kwiatami i jakimiś przyjemnymi dla nosa perfumami o korzennych nutach. Trochę jak świąteczny pierniczek, ale z wyraźną, surową nutą pieprzu.
Jeonggukowi zaczęło zbierać się na wymioty. Zrobił krok do tyłu, bez przerwy wlepiając spojrzenie we własne obuwie.
— Wypadły ci klucze — odezwał się niski głos, machając czarnym brelokiem tuż przy spuszczonym czole prawnika.
— Dzięki — odparł, łapiąc je w dłoń po omacku, po czym obrócił się z powrotem w kierunku samochodu.
Oddychał coraz szybciej i szybciej, błagając siłę wyższą, by jeden z tysięcy Min Yoongich dał mu spokój. Ciągle łudził się, że to tylko jakieś nieśmieszne zrządzenie losu.
Odblokował zamki w aucie przyciskiem, po czym otworzył drzwi tak gwałtownie, że uderzył się nimi w to miejsce na twarzy, które i tak miał już całe sine oraz opuchnięte. Jęknął głośno, plecami wpadając na klatkę piersiową, w którą wmaszerował z byka wcześniej. Mężczyzna, który przyniósł mu klucze, nawet nie ruszył się z miejsca.
Złapał go za to dłońmi w okolicach łokci, by nie stracił równowagi.
— Woah, woah — wymamrotał. — Wszystko okej?
— Tak, tak — burknął Gguk, czując strużkę krwi spływającą mu... skądś.
Wydedukował na szybko, że musiał to być jego nos.
— Całkiem mocno się uderzyłeś. Jesteś trzeźwy? Jesteś pewien, że możesz bezpiecznie prowadzić? — wypytywał jeden z tysięcy Min Yoongich, chociaż wcale go nie znał. A przynajmniej tak Jeongguk sobie wmawiał. — Daj mi zerknąć.
— Nie, nie ma potrzeby... — zaczął, ale został obrócony siłą.
Zamroczony po uderzeniu, nie zdążył nawet odwrócić wzroku.
Pulsujący ból zalał całą jego głowę, gdy stanął twarzą w twarz z Min Yoongim.
Jego Min Yoongim.
Próbował go zapomnieć przez ponad półtorej dekady, ale w tamtym momencie zdał sobie sprawę, że było to daremne. Poznałby go wszędzie. Jego różowe usta, uroczy nos i gładką skórę. Krzaczaste brwi i pełne policzki, chociaż skutecznie skryte za dojrzałymi rysami męskiej, popieszczonej minionymi latami twarzy. Oczy o kształcie migdałów, które mrużyły się, kiedy nad czymś się zastanawiał.
Tak było też i tym razem.
— Naprawdę mocno się uderzyłeś, wydaje mi się, że krwawisz — szepnął, oglądając jego siną twarz. — Musiałem cię przestraszyć. Jestem Min Yoongi, pomogę ci, okej? Kupię w sklepie jakieś bandaże, a potem zabiorę cię do szpitala. Jak się nazywasz?
— Jeon Jeongguk — odparł bez zastanowienia, przez co duże dłonie, dotychczas ściskające jego ramiona, opadły w dół, a Yoongi rozchylił wargi w zdziwieniu.
Podparł się również pod boki na milisekundę, wyglądając przy tym dosyć komicznie. Ggukowi nie było jednak do śmiechu.
— Gguk — wydukał, unosząc prawą dłoń ku górze i drapiąc się po karku. Dopiero wtedy go poznał. — Kopę lat. Co za spotkanie. Ja... Matko, przepraszam, przez tego siniaka kompletnie nie wyłapałem, że to ty. Naprawdę nie chciałem cię przestraszyć.
W świetle wypalającej się żarówki przed sklepem Jeon zauważył, że jego rozmówca, nie wiedzieć czemu, zalał się rumieńcem.
Wtedy nabrał pewności. To był zdecydowanie jego Yoongi.
Jego i już nie jego zarazem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top