Rozdział 13
POV Thor
Od odbicia Lokiego z rąk Thanosa minęło 18 dni. W tym czasie ciągle nad nim czuwałem, przynosiłem mu do (teraz wspólnej) komnaty posiłki, zajmowałem się jego ranami... dobra Tiara to robiła. Przybrał trochę na wadze, lecz nadal jego ubrania są o rozmiar za duże (wcześniej były o jakieś 3). Każdej nocy gdy mieliśmy zapaść w letarg prosił abym został dopuki nie zaśnie. Cóż... zawsze kończyło to się połową nieprzespanej nocy ale warto. Znacznie się do siebie zbliżyliśmy. Nie toczymy już wojny pomiędzy nami, na tę chwilę jest wręcz idealnie.
xXx
- Loki, szykuj się! Za 10 minut widzę cię na sali treningowej! - krzyknąłem spod drzwi sypialni.
- Dobrze Thor.
Dopiero po usłyszeniu odpowiedzi ze strony bruneta udałem się w wyznaczone miejsce.
Po paru minutach błąkania się po korytarzach, odnalazłem właściwe wrota prowadzące do siłowni. Jest to ogromne pomieszczenie z kącikiem do uprawiania łucznictwa, małą zbrojownią, tarczami, w które rzuca się sztyletami oraz wielkim "ringiem" na samym środku. Ten "ring" to zwykłe podwyższenie, na krórym wojownicy toczą walki.
Rozejrzałem się wokoło. Moją uwagę przykuły miecze z Adamantium wykute przez elfy z Alfheim'u. Podobno te ostrza są najlepszymi we wszystkich 9 królestwach.
Zacząłem oglądać jeden z nich, wykonałem kilka akrobacji i odłożyłem na miejsce. Nawet nie zauważyłem, że minęło już pół godziny, a Zielonookiego dalej nie ma. Zdenerwowany udałem się do wspólnego pokoju. Nie lubiłem jak ktoś się spóźnia. Wparowałem do środka, prawie wylamując drzwi z zawiasów.
- Loki! Minęło 30 minut! Gdzie jesteś!?
- W łazience... - odpowiedział pół szeptem.
- To lepiej zaraz wyłaź... Poczekam tu na ciebie.
Usiadłem na skraju jego łóżka. Spojrzałem na zegarek na ścianie. Jeśli nie wyjdzie w ciągu dwóch minut wejdę tam kopniakiem odtrącając drzwi. Po niecałej minucie słuszę dziwięk p rzekręcanego kluczyka. Wychodzi.
- Bracie? Po co te rękawice, a maska?
- No wiesz... - zamyślił się - rękawice są po to by sztylety mi się nie wyślizgiwały, a maska... - powtórka z rozrywki - ...Bo trochę się źle czuje i nie chcę was zarazić...
Westchnąłem.
- Niech ci będzie. Nieważne. Choćmy teraz na trening. Dziwnie się dzisiaj zachowujesz... - to ostatnie wynruczałem pod nosem.
xXx
Staliśmy naprzeciwko siebie oddalenino jakieś 10 metrów. Kłamca dzierżył w dłoniach sztylety, ja topór. Zaatakowałem pierszy. Wycelowałem bronią w bok brata, ten jednak uniknął ciosu. Zrobił pół obrót i prawie dźgną mnie ostrzem w ramię. Odchyliłem się i spudłował.
Nasz pojedynek dłużył się w nieskonczoność. Byliśmy już mocno zmęczeni. Niespodziewanie, kożystając z chwili jego nieuwagi, podciołem mu nogi i zamachnąłem toporem. Koniec broni lekko musnął jego maskę rozrywając ją. Brunet upadł na podłogę oderacając się do mnie plecami. Po ruchach jego dłoni mogłem zauważyć, że zakrywa ręką twarz.
- Loki, nic się nie stało!? - pochyliłem się nad nim.
- Tak, tak - odpowiedział szybko - Wszystko dobrze. Teraz wybacz muszę udać się do mojej komnaty.
Wstał szybko, wręcz próbował wybiec z sali ale mu to uniemożliwiłem. Złapałem go za ramiona, ten spojrzał na mnie. Jego oczy nie miały już koloru smaragdu. Całe tęczówki zasłoniła szaro-biała mgiełka.
- Masz mi powiedzieć co się dzieje! - ryknąłem. Byłem trochę podirytowany tą sytuacją.
- Nie moge - Wyszeptał, spuszczając wzrok.
- Musisz, imaczej będziemy tu siedzieć wieczność. - starałem się być opanowany - I weź tą rękę z twarzy.
Ujołem jego dłoń i lekko osunąłem od jego głowy.
- Zostaw! - krzyknął wyrywając się z moich objęć
- Jak powiesz co się dzieje!
Przez chwilę milczał wzrok miał wbity w podłogę, jakby teraz ona była bardziej interesująca.
- Nie tu. Chodź do pokoju.
Szliśmy w wyznaczone miejsce w krępującej ciszy. Psotnik nadal miał zasłonięte usa i lewy policzek, prawy był tylko lekko widoczny. Wszedł do środka. Pchnąłem go na najbliższe łóżko (w tym przypadku moje) i stanąłem przed mim krzyżując ręce na piersi.
- A więc słucham...
Kolejny rozdział... nie wiem kiedy :^
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top