Rozdział 20

Wybiło 10 gwiazdek, więc wstawiam nowy rozdział ;P. Stare zasady zostają. Kolejne 10 i kolejny.

W 15 minut dojechałem do siedziby T.A.R.C.Z.Y. Zaparkowałem kabriolet na parkingu przed budynkiem. Stanąłem na miejscu z wizerunkiem maski Iron Man'a. Dzięki temu logo każdy wie, że to jest moje i tylko moje miejsce. Oczywiście wszystlcy Avengers mają podobne oznaczenia. Na przykład kap ma namalowaną swoją tarczę, Hawkeye - łuk, Thor (o ile jeździ autem) - młot itd. Do rzeczy. Wysiadłem i zamknąłem samochód za pomocą przycisku na kluczyku. Alarm wydał z siebie trzy ciche piski.
Podążyłem chodnikiem obok, wokół którego rosły idealnie przycięte drzewka. Co jakiś czas mijałem lampę, która powoli się zapalała ze względu na późną godzinę. Spojrzałem na zegarek, 18.56.
Wszedłem przez główne, szklane drzwi. Przemierzyłem szybkim krokiem garstkę kompletnie białych korytarzy, aż dotarłem do celu. Nacisnąłem klamkę i przeszedłem przez ogromne metalowe drzwi prowadzące do małego pomieszczenia, z czarnymi ścianami. W środku panowały egipskie ciemności.

- Hej Nat.

- Cześć Tony. - odpowiedziała rudowłosa. Siedziała przy stoliku w rogu pokoju, przez monitorem. Najwyraźniej przeglądała obraz transmitowany na żywo z hangaru obok. Przybliżyłem się i dosiadłem.

- To jak wygląda sprawa?

- Nooo... nasze radary wykryły "coś" spadające z nieba i lądujące na Sharze. Nick wysłał tam kilku swoich agentów myśląc, że to poprostu meteoryt. Gdy byli już na miejscu znaleźli to - wskazała palcem na czarno-niebieską pląmkę po prawej stronie ekranu. - Przywieźli go około 5 godzin temu. - kontynuowała. - Powiedzieli, że jest trochę poobijany, nic więcej. Zaszył się na podporach.

- Jasne. A tak w ogóle nie lepiej go uśpić i zbadać? - odwóciła do mnie twarz.

- Nie chcemy doprawiać mu jeszcze większego stresu. Po za tym już próbowaliśmy, jest za szybki. Zręcznie unikał strzałek.

- Dobra. Jeszcze jedno pytanie. Gdzie Bruce?

- Dzwonił, mówił, że coś go zatrzymało w laboratorium i woli to ogarnąć przed twoim powrotem. A, i żebym ci tego nie mówi... och... no nic.

- Już się boje. - lekki uśmiech zagościł na moich ustach. - Więc... - powiedziałem wstając. - Nie ma czasu do stracenia. - po tych słowach odszedłem na kilka metrów od Romanoff i rozłożyłem ręce. - F.R.I.D.A.Y., dawaj. - chwilę potem kawałki zbroi zaczęły zakrywać moje ciało.

- Widzę, że się przygotowałeś, ale i tak 10 agentów wejdzie z tobą. - podesza do drzwi dzielących ten pokój z tymczasowym pokojem istoty.

- Nie ma takiej potrzeby. Dam radę sam. - odpowiedziałem, spokojnie do niej podchodząc.

- Nie ma ta-

- Dam. Radę. Sam - przerwałem jej akcentując każde słowo. Westchnęła.

- Niech będzie, leć.

Otworzyła przejście, które jak najszybciej przekroczyłem. Stukot metalowych butów ustał dopiero gdy znalazłem się na środku.

- Gdzie jesteś? - powiedział do siebie nie mogąc go znaleźć. Nagle mój wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem szmaragdowo-szkarłatnego oka. - Łoooo... - oniemiałem. Serce zaczęło walić jak młot, a oddech przyspieszył. - Pozwolisz, że zapalę swiatło... - palnąłem. Chciałem bardziej się jemu przyjrzeć. Podleciałem do włącznika po drugiej stronie i popchnąłem gałkę go góry. Liczne lampy ledowe pod sufitem zapaliły się, a ja ujrzałem najprawdziwszego... smoka. Siedział przodem do mnie zakryty połową jednego skrzydła, zakończonego szponem. Drugie, nie wiem czemu, zwisało wzdłuż tułowia.

Pysk miał kształt jajka. Z czubka głowy wystawały jakby uszy. Chyba, nie jestem do końca pewien. Po lewej stronie czaszki znajdowała się spora tęczówka. Intensywnie zabarwiona na odblaskowy zielony i krwisto czerwony. Po środku można było dojrzeć cienką, pionową źrednice. Na drugim oczodole przymocowana była granatowa opaska. Gdzie nie gdzie wyeksponowane były grubsze pojedyńcze płaty skóry.
Szyja miał krótką, ciało, na pierwszy rzut oka, wydawało się chude, gdyby przyjrzeć się mu dłużej możnaby dostrzeć dość duże zarysy mięśni. Mocne, tęgie łapy z ostrymi pazurami mogące rozerwać jednym pociągnęciem stal dodawały mu respektu. Na samym końcu dostrzegłem szczupły ogon, zwinnie owinięty wokół belki. Na jego zakończeniu znajdowały się złożone dwie lotki, tak samo na początku. Co najdziwniejsze połowa stworzenia i cała przednia, i tylna łapa z lewej strony była niebieska.

Patrzyłem na niego jak wryty. Nagle się poderwałem, co nie odebrał za dobrze. Podleciałem do niego...

POV Loki
Obudził mnie trzask zamykanych drzwi. Moja pierwsza myśl skierowana była w stronę agentów. Jednak zostałem mile zaskoczony. Odwróciłem się przodem do oprawcy. Choć było kompletnie ciemno dzięki wyostrzonemu zmysłowi wzroku szybko spostrzegłem gościa. Stark. Co on tutaj robi? Sądząc, po jego ubiorze (chodzi mi o zbroję) nie ma dobrych zamiarów. Zakryłem się jeszcze bardziej. Najwidoczniej był zaskoczony mnie widząc.
Po krótkiej wymianie zdań podleciał do przeciwległej ściany i całe pomieszczenie oświetliły żarówki, dające białe światło. Przymróżyłem lekko oko. Po paru godzinach siedzenia w tym miejscu wzrok przyzwyczaiłem się do widoku samej czerni. Gdy zamrugałem ostatni raz niespodziewanie do mnie podleciał. Był na wysokości mojego pyska. Z obawą, że coś mi zrobi pochyliłem się w tył i naprężyłem wszystkie mięśnie, nieświadomie prostując ogon. Przez to niezdążyłem się zaczepić ponownie i runąłem na grzbiet z kilkunastu metrów. Syknąłem dość głośnio nie tylko z powodu poobijanych pleców, dwóch lotek i duszności spowodowanych niemożnością zaczerpnięcia powietrza lecz raną na boku, która nie wiem który raz, się otworzyła. Iron Man stanął na ziemi kilka metrów ode mnie, a ja jak poparzony od razu zerwałem się na równe nogi. Zaczął się do mnie zbliżać z rękoma podniesionymi do góry.

- Hej, spokojnie. Nic ci nie zrobię. - powiedział ze spokojem.

I tak zacząłem się cofać, podążał ze mną. Chwilę później natrafiłem na coś. Obruciłem głowę, żeby się upewnić, że to tylko ściana. Miałem racje. Zwróciłem znów uwagę na mężczyznę, który ciągle się do mnie zbliżał.

- Nie zbliżaj się do mnie! - jęknąłem czując się jak zwierze w potrzasku.

- C-co? - spytał cicho stając w bezruchu - T-to ty umiesz mówić?

- Tak, a teraz odejdź. - zmarszczyłem nos by wyglądać chociaż odrobinę groźnie lecz wyglądało to pewnie niedorzecznie. Jak na dłoni było widać u mnie nieufność.

- Już, już spokojnie. Nic ci nie zrobię. - spowrotem zaczął podchodzić.

- Dlaczego miałbym ci ufać? - westchnął.

Wypowiedział jakąś komende i wyskoczył ze skafandru. Ruchem ręki nakazał odlecieć zbroi, a ona w sekundę znalazła się na drugim końcu hangaru i wyłączyła się. Tony zrobił jeszcze pare kroków i usiadł po turecku na przeciwko mnie. Zdumiało mnie jego postępowanie, więc niepewnie poszedłem w jego ślady. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, jednak postanowił ją przerwać.

- Tooo... no wiesz... - podrapał się nerwowo po karku - jakim cudem umiesz mówić? - spojrzałem na niego zamglonym zwrokiem.

- Hmm? A tak, wiem, że ciężko będzie w to uwierzyć ale tak naprawdę jestem magikiem. Umiem porozumiewać się za pomocą telekinezy, stworzyć namacalne przedmioty z dosownie niczego, na przykład z powietrza. Zajmuje się też iluzją. Potrafię zmienić coś w kompletnie inną rzecz, tak samo ludzi. Siebie również. Przybieram różne postacie kiedy tylko chcę albo robie to przez przypadek, gdy moje emocje zabardzo zaczną szaleć. - odpowiedziałem cicho.

- A teraz?

- To drugie. - spuściłem głowę. Drugi raz i pewnie nie ostatni zapanowała niezręczna cisza.

- Jak masz na imę? - przygryzłem dolną wargę. Cholera. Przecież nie mogę mu powiedzieć kim jestem bo naśle na mnie całą armie. Co robić?

- Nie mam imienia. - no to wymyśliłem. Brawo Loki. - Wolę na razie zostać anonimowy. - poprawiłem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top