|II| green liqueur

|4k|

Dlaczego jabłko

ma

tylko głowę

~ Tomasz Jastrun



Z samego rana pojechaliśmy z powrotem do szpitala. Jimin był już w pełni świadomy, ale po jego minie można było wywnioskować, że raczej wolałby się tak szybko nie obudzić. Ku mojemu zdziwieniu nie rzucił się na mnie z łapami. Może dlatego, że przypięta do niego aparatura medyczna mu to uniemożliwiła, a może dlatego, że był na to za słaby? Wątpiłem, by od tak mi wybaczył, ale w tamtym momencie nie śmiałem nawet pytać, bo wydawał się być tak bardzo czymś załamany, że bałem się o werdykt. Z racji tego, że nie byliśmy rodziną chłopaka, lekarze nie chcieli nam nic powiedzieć, a głupie kłamstwa, które słyszy się w serialach ("panie doktorze pacjent to mój brat co wcale nie nieprawda niech pan spada nic panu nie powiem") w życiu realnym nie miały prawa bytu, o tym, dlaczego w ogóle Park zemdlał dowiedzieliśmy się do niego.

Samo wyciągnięcie informacji nie było proste. Gdy Jimin się na coś uparł, nie było mocnych. Ale jakimś cudem powtórzył to, co usłyszał od konowała, nim na dobre się rozkleił.

- Chodzi o alkohol - wykrztusił. - Tak przynajmniej sądzą lekarze. Przyszły wyniki krwi - dodał po chwili, oblizując spierzchnięte usta. - Nie jest dobrze. Doktor mówi, że moja wątroba nie radzi sobie z oczyszczaniem organizmu, czy coś. Marskość pojawia się zazwyczaj dopiero po około dziesięciu latach nadużywania alkoholu, a ja piję chyba dopiero od czterech? Matko, nie wiem. Kiedyś popijałem, jak każdy gówniarz. Jakieś piwo na imprezie, czy coś. Nic wielkiego. Nie wiem, kiedy to się stało. - Jego wzrok był zamglony, lecz cały był bardzo smutny. Wydawał się wycieńczony. Skórę miał bladą, a oczy zdawały się nie mieć siły na płacz. - Nie wiem, kiedy straciłem kontrolę. Wydawało mi się, że jest w porządku.

- Hyung, chyba nie chcesz powiedzieć, że...

- Nie umrę - rzucił od razu. - Jeśli nic już więcej nie wypiję. Doktor mówi, że to nie działa tak, że najmniejsza ilość wódki, czy czegokolwiek zadziała jak trucizna. Z czasem będzie lepiej, może będę mógł raz na jakiś czas wypić lampkę wina, ale na razie muszę zachować całkowitą abstynencję, jeśli chcę być zdrowy.

- Czyli zemdlałeś dlatego, że twoje ciało miało dość picia? - zapytałem, a on kiwnął głową i dopiero wtedy się rozpłakał.

Miałem do siebie ogromny żal, bo przecież już dawno temu zauważyłem, że Jimin ma skłonności do nadużywania trunków wysokoprocentowych. Akcja z chowaniem wina w walizce jedynie utwierdziła mnie w przekonaniu, że Park jest chory. A mimo tego, nic z tym nie zrobiłem. Nic. Pozwoliłem mu dalej się truć, wykańczać się po kawałku i teraz mógł przez to nawet umrzeć.

Wydawało mi się kiedyś, ze alkoholik to stary, dobrze ponad czterdziestoletni facet z piwnym brzuchem, po rozwodzie, który zapija smutki i żale w butelce whisky. Tymczasem Jimin był pięknym, utalentowanym, młodym studentem, który po prostu pił zawsze po zajęciach i w pracy, serwując innym drinki i szoty. Byłem zdziwiony, a nie powinienem być. Bardziej się bałem, że pijany Jimin zrobi coś głupiego - może da się namówić na szybki numerek w pokoju hotelowym, lub pozwoli się komuś okraść. Tymczasem on zatracał się w chorobie. I to nie on był tym, który tracił głowę po przekroczeniu kilku promili, a ja. Bo wielokrotnie widziałem go mniej lub bardziej podpitego i najdziwniejszą rzeczą, którą zrobił był chyba seks ze mną na oczach Sany. Pijany Jimin był wesoły albo smutny. Płakał, siedząc na parapecie w kuchni z kotem na kolanach, albo zaczepiał mnie i Jeongguka, całował nas i śmiał się z błahostek. W ApplePie nie dawał się podrywać odkąd oficjalnie postanowiliśmy przenieść naszą relację na wyższy poziom. A ja i kurwa mać nie tylko ja, bo i Jeongguk zastanawialiśmy się niejednokrotnie, czy aby na pewno Park będzie nam wierny.

On był.

To ja nie byłem.

Tak bardzo bałem się tego, że Jimin znajdzie kogoś lepszego. Tak bardzo bałem się, że Jeongguk zostawi mnie, tak jak zostawił mnie Yoongi. A tymczasem ja zrobiłem im największe świństwo, a wszystkie te rzeczy, których się bałem - sam im je sprezentowałem. Dałem im siebie w najgorszym możliwym wydaniu. A przecież poprzedniego wieczoru Jimin napił się dlatego, że był zdenerwowany właśnie na mnie.

Poczułem się tak bardzo źle, że nawet nie odważyłem się zbliżyć do blondyna, płaczącego najpierw samotnie, potem w obcięciach młodszego.

Dzień później, gdy Jimin wrócił do domu, usiedliśmy całą trójką w kuchni. Wyszło tak zupełnie przed przypadek. Jeongguk palił w oknie, a Jimin robił sobie herbatę. Zdziwił mnie widok Jeona z papierosem, ale nic nie powiedziałem. I skłamałbym, gdybym powiedział, że wyglądał z tym źle. Coś było w obrazach pięknych mężczyzn z dymem wypływającym z ust, z tą tajemniczą aurą, która nie pozwalała oderwać wzroku. Gdy wszedłem do pomieszczenia, chłopak szybko spalił do końca i zamknął okno. Było dość ciepło, ale odgłos koszenia trawy był dość denerwujący.

- Jesteście głodni? Robię obiad - zapytałem, patrząc to na jednego, to na drugiego.

- Ja nie - rzucił Jimin, siadając do stołu, uprzednio wyciągając torebkę ze swojej herbaty.

- Ja już jadłem - odparł młodszy i oparł się z założonymi rękoma o parapet.

Atmosferę można było kroić nożem. Cisza była przytłaczająca, a mi głupio było nawet patrzeć w ich stronę. Robiłem więc spokojnie obiad, bojąc się, czy aby za chwilę jeden z nich nie wbije mi w plecy noża. Dosłownie. Przenośnia była w tym przypadku zbyt... nie na miejscu.

Zjadłem w ciszy, samotnie, bo obaj ulotnili się z kuchni, gdy tylko Jimin wypił swoją herbatę.

Znów czułem, że jestem całkowicie sam.

Źle się czułem patrząc w lustro.

Starałem się zapomnieć o problemach osobistych, przerzucając się na problemy studenckie, ale znając terminy egzaminów i wymagania, łapałem się za głowę. Szczęście lub nie, problem te sam się rozwiązał. Niekoniecznie tak jakbym sobie tego życzył.

- Nie dopuszczę pana do zaliczenia - oznajmiła mi Profesor Rhee, gdy zapytany o zaległą pracę z geometrii wykreślnej powiedziałem, że jeszcze jej nie mam. - Wczoraj był ostateczny termin składania prac, a pan ma nadal oddane zaledwie cztery z dwunastu. W dodatku nie jestem zadowolona z tego, jak zrobione są te już oddane. Teczki pańskich kolegów pękają w szwach, a ta pana jest prawie pusta.

- Nie mogę jeszcze donieść tych prac jutro? Kilka mam już zaczętych - kłamałem, bo przecież nawet nie wiedziałem, że mieliśmy zadane aż tyle rysunków.

- Zrobienie jednej pracy zajmuje nawet dobremu studentowi ponad trzy godziny. Pan ma do oddania osiem. Gdyby założyć, że każdą robi pan właśnie trzy godziny to daje nam dobę. A ja jestem jutro na uczelni tylko od godziny szóstej do ósmej. Więc to fizycznie niemożliwe, by oddał pan je wszystkie do jutra, a przypominam, że termin był do wczoraj. Przykro mi panie Kim, ale bez zaliczonej teczki nie mogę dopuścić pana do zaliczenia.

- To jak ma wyglądać moje zaliczenie przedmiotu? - zapytałem, będąc już naprawdę gotowy paść na kolana i zacząć szlochać.

Profesor Rhee uśmiechnęła się słabo.

- Może pan wziąć warunek. Z tym, że liczyć się pan musi z kosztami, bo to dość ważny przedmiot.

- A inna opcja?

- Cóż, jeśli ma pan problem tylko z moim przedmiotem, mogę panu zaproponować zaliczenie we wrześniu. Dostanie pan kilka prac do zrobienia i na tej podstawie zda pan przedmiot częściowo. Z tym, że nadrobi pan teczkę na drugim roku.

Przełknąłem ślinę, bo zaschło mi w gardle.

Dzień później czekała mnie podobna rozmowa z Profesorem Choi, który również powiadomił mnie o tym, że nie zaliczyłem dwóch kolokwium, które są niezbędne, by przystąpić do sesji letniej. Poszedłem w końcu do dziekanatu, gdzie dowiedziałem się, że warunek z geometrii kosztować mnie będzie równowartość dwóch wypłat z ApplePie, a warunek u Profesora Choi nawet nie wchodzi w grę.

- Co mogę teraz zrobić? - zapytałem jednej z kobiet z dziekanatu, która zajmowała się sprawami studenckimi. Ta kazała mi się zbliżyć i wyszeptała mi na ucho, żebym porozmawiał ze starostą drugiego roku o profesorze. Tak zrobiłem.

Dziewczyna nie była zdziwiona, gdy zapytałem o Choi. Opowiedziała, że sama miała u niego nie zdać.

- W dziekanacie polecili mi bym odezwała się do starosty starszego rocznika, wiec tobie pewnie polecili to samo. No wiesz, gdy idziesz do niego na ostatnią poprawkę, weź kopertę.

- Kopertę?

- No. No wiesz. Ja dałam siedemset tysięcy won, ale chłopak którego pytałam mówił, że sześćset też przyjmie, jeśli cię lubi. Powodzenia!

Patrzyłem jeszcze, jak dziewczyna macha mi na odchodne, a potem ruszyłem z powrotem do dziekanatu. Ta sama kobieta, spojrzała na mnie i zapytała, czy już wszystko wiem.

- Wiem aż za dużo, dziękuję - rzuciłem, wzdychając ciężko. - Chciałbym jeszcze wniosek o rezygnację dostać.

- Rezygnację ze studiów?

- Tak.

- Jest pan pewny? Skreślenie z listy studentów oznacza, że będzie pan musiał zacząć od początku, jeśli zechce pan...

- Wiem - przerwałem jej, a ona rzuciła mi ostatnie spojrzenie i wstała, by wydrukować dla mnie dokument.

Podpisałem go od razu, uzupełniłem liczbami i nazwiskami i oddałem, a gdy kobieta sprawdziła, czy wszystko się zgadza, pożegnałem się i wyszedłem, zabierając wszystkie swoje papiery. Żeby jeszcze uczcić ten dzień, po drodze spotkałem oczywiście Sanę, która była pierwszą zainteresowaną w sprawie "co Kim Taehyung robił tak długo w dziekanacie i dlaczego rozmawiał ze starostą drugiego roku?".

- Hej - rzuciła, zakładając od razu włosy za ucho. - I co? Dogadałeś się z profesorem? Słyszałam, że Choi może cię nie przepuścić.

- Zrezygnowałem.

- Ze?

- Ze studiów.

Sana parsknęła śmiechem, najwyraźniej uznając to za dość dobry żart. Ale gdy jej oczy spotkały te moje - poważne i lekko zdezorientowane, sama spoważniała.

- Chyba nie mówisz na serio?

- Nigdy nie byłem bardziej serio. - Dziewczyna otworzyła ze zdziwienia usta. - Miło było cię poznać, Sano. Dzięki za wszystkie notatki i pomoc w rysunkach - rzuciłem i wyminąłem ją, wychodząc od razu z budynku uczelni, do której już nigdy nie wróciłem. Był to też ostatni raz, gdy widziałem Ryota Sanę. Na jednym z portali społecznościowych parę lat później widziałem zdjęcie jej dłoni ozdobionej pierścionkiem zaręczynowym, a koło statusu "zaręczona" widniał napis "absolwentka architektury na Seulskim uniwersytecie technicznym". Niecałe dwa lata po wstawieniu zdjęcia pierścionka, jeden ze znajomych dziewczyny wstawił post upamiętniający ją, z którego wyczytałem, że zginęła wraz z narzeczonym w katastrofie lotniczej, o której w tamtym czasie było dość głośno w mediach. Samolot lecący z Seulu do Tokio, do jej rodzinnego miasta spadł do morza, niedaleko niewielkiej wyspy, dzięki czemu niektórzy z pasażerów przeżyli. Sana jednak nie.

Po latach wracałem pamięcią do chwili, gdy zostawiłem ją na korytarzu pełnym studentów. Wracałem do momentów, gdy jej pilność i uczynność ratowała moje marne oceny. Nieczęsto wracałem do wieczoru, który spędziłem na kochaniu się z nią, a potem do wieczoru, kiedy pozwoliła mi u siebie zostać, gdy Jimin wyrzucił mnie za drzwi. A czytając informację o jej śmierci poczułem się staro. Poczułem się, jakbym stracił cząstkę siebie w chaosie, jaki mnie ogarniał. Bo gdybym nie poznał jej w najdziwniejszym okresie mojego życia, gdy szukałem własnego "ja" to może, może bylibyśmy dla siebie kimś więcej. Może przyjaciółmi, może nie. Może.

Ale nigdy nie zapomnę jej miny, gdy powiedziałem jej, że rezygnuję. Wiem, że chciała mnie zatrzymać przy sobie, ale zwyczajnie zabrakło jej słów. A ja wyszedłem. Uciekłem, bo tak zostałem nauczony, bo taki właśnie byłem.

I w tamtej chwili zacząłem biec.

Gdy powiedziałem Jiminowi i Jeonggukowi o studiach nie byli zbytnio zaskoczeni. Jeongguk bardziej zszokowany był faktem, że odważyłem się zrezygnować, niż trwać w tym stanie beznadziejności. Zapytali "co teraz", a ja odparłem, że nie wiem. Choć wiedziałem.

Lipiec zbliżał się nieubłaganie, a co za tym szło, zbliżała się służba Jeongguka, której tematu więcej nie poruszałem. Wykrzyczałem mu w złości to, co chciałem, a on nic z tym nie zrobił. Przez ten czas nie zajmowaliśmy się tą sprawą. Obaj skupieni byliśmy na zdrowiu Jimina. Robiłem co mogłem, mimo widocznej niechęci chłopaka. Było to dla mnie nowością, bo odkąd się wprowadziłem Park lgnął do mnie i zabiegał o moją uwagę. Więcej jej nie chciał. Byłem zbędnym dodatkiem. Stałem z boku. Wiem, że obaj nigdy nie wybaczyli mi tej zdrady, nawet jeśli jakaś część ich samych bardzo nie chciała w to wszystko wierzyć. Życie nie raz udowadniało, że z książkami i filmami romantycznymi nie ma nic wspólnego. Nie było wybaczenia za ten grzech. Ale i nie było czegoś jeszcze.

W chwili, gdy zdradziłem ich obu zniknęły jabłka. Nie czułem już ich zapachu oraz smaku. Gdy oblizywałem usta, nie czułem kwaśnego posmaku najbardziej znienawidzonych przeze mnie owoców. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, mimo tego, że jabłka towarzyszyły mi od naprawdę długiego czasu. A teraz ich nie było. Trucizna, jaką były wypełnione zniknęła z mojego ciała, a i tak czułem się okropnie. Myślałem o tym, czy aby nie zwariowałem. Czy w moim mniemaniu oddałem Yoongiemu to, czym sam mnie poczęstował? Dlatego jabłka zniknęły? Nie byłem pewien. Zastanawiałem się, gdzie się podziały i odpowiedź przyszła do mnie szybciej niż się spodziewałem.

Jimin chodził po mieszkaniu i wietrzył. Jeongguk wziął się za sprzątanie. I w tym wszystkim usłyszałem, jak obaj skarżą się sobie na okropny zapach.

- Taehyung, czujesz to? - zapytał Park, co było nowością, bo ostatnio odzywał się do mnie tylko kiedy musiał. Najwyraźniej jabłka tak go męczyły, że na moment zapomniał o wkurwieniu na mnie. - Capi w całym domu już od jakiegoś czasu.

- Kwaśny zapach?

- Czasami lekko słodki.

- Nie pozbędziesz się go tak łatwo - powiedziałem, lecz on tylko prychnął i wrócił do siebie.

Uzyskałem odpowiedź na pytanie, co stało się z moimi jabłkami. Przeszły na tych, których nimi uraczyłem.

Coraz mniej wiedziałem, coraz mniej rozumiałem otaczającą mnie rzeczywistość. Wróciłem na weekend do Daegu, chcąc pozwolić współlokatorom odetchnąć. Moja obecność na pewno ich męczyła, czego nie ukrywali, a ja sam źle czułem się wiedząc, że uciekają z każdego pomieszczenia, do którego wchodzę. Jeongguk nie sypiał już u siebie. Przeniósł się do Jimina, a dniami przesiadywał w saloniku, ewentualnie w kuchni, ale i tak rzadko bywał w mieszkaniu. Jimin był albo u siebie, albo u siebie. Zrezygnował z pracy w barze, a za to sprzedawał teraz książki w pobliskim sklepie. Na pewno pomogło mu to w walce z nałogiem, ale i zastanawiałem się, czy drugim powodem nie byłem ja sam. Moje samotne zmiany straszliwie się dłużyły i cholera, tęskniłem za nim. Tęskniłem też za młodszym, ale nie wiedziałem co mam robić. Czy kupienie róż i klęknięcie przed nimi z głową pełną nadziei było durne? Pewnie tak, więc wolałem wymyślić coś, co będzie płynęło z serca, a na to wtedy pomysłu nie miałem. Nie chciałem ich bardziej krzywdzić. Po korytarzu w nocy i tak zdecydowanie zbyt często rozchodził się ich płacz, nie jęki i westchnięcia, jak kiedyś. Ja sam nie pamiętałem smaku ich ust, choć moje dla nich na pewno smakowałyby jabłkami. Niczym innym.

Podróż do rodzinnego miasta przyniosła mi kolejną odpowiedź, której szukałem.

Z okazji moich odwiedzin mama upiekła ciasto marchewkowe, za co byłem wdzięczny. Jego wspaniałość choć nie pozwoliła mi zapomnieć o problemach, to jednak osłodziła choć krótką chwilę. Nie przyznałem się rodzinie do porzucenia studiów. Co miałbym im powiedzieć? Ojczym byłby pewnie zażenowany tym, że sobie nie radziłem, a mama uznałaby to za coś dobrego, bo pewnie w jej głowie ud razu urodziłaby się myśl, że wrócę do domu. Siostra, jak to siostra, nie miałaby za dużo do powiedzenia, podobnie jak młodszy brat. Niewygodne było kłamanie o tym, że wszystko w porządku, a egzaminy? Mamo, egzaminy dobrze.

Odpowiadanie na kolejne serie pytań typu, co słychać u moich współlokatorów były kolejnym teatrzykiem kłamstw i zapewnień o tym, że wszystko jest w jak najlepszym porządku podczas, gdy rzeczywistość była zupełnie inna. Ale gdy w końcu rodzina uzupełniła tygodniowy zapas informacji na mój temat, dali mi spokój. A ja mogłem zaszyć się w ciemnym kącie i rozmyślać nad tym, co już udało mi się spierdolić. Koncertowo. Koncertowo, to trzeba podkreślić.

Brak wiadomości od Jimina i Jeongguka nie był niczym dziwnym. Kontrastował on jedynie z faktem, że podczas chociażby mojej świątecznej wizyty, obaj zasypywali mnie zdjęciami i esemesami i ta zmiana była dość bolesna. Nie miałem serca z kamienia. Łatwo było mnie zranić, czy urazić, ale najgorzej znosiłem chyba własne porażki, bo stracenie ich obu, choć jeszcze nie oficjalnie, było tylko moją zasługą. Kwestią czasu było to, jak Jimin wystawi mi walizki za drzwi. Nie wiedziałem tylko, czy będzie to przed, czy po wyjeździe Jeona do wojska. I choć z początku naprawdę wątpiłem w to, by chłopak miał zamiar wyjechać, teraz byłem tego prawie pewien.

Zostałem w Daegu kilka dni, ale dopiero tego ostatniego postanowiłem zajrzeć do piwnicy. Nie bez przyczyny oczywiście, bo przecież nie zszedłbym tam gdyby nie mama, trzymająca tam miliony słoików z ogórkami, kapustą, czy przecierami. I w poszukiwaniu właśnie jednego z tych słoików natknąłem się na karton. Magiczne i tajemnicze rzeczy zawsze są schowane w kartonie na dnie szafy, prawda? Dlatego uważam, że każda ambitniejsza historia zaczyna się od kartonu. I ten nie zainteresowałby mnie, gdyby nie nabazgrane dwie litery na boku. Czarny marker oznaczył karton, jako własność mojego ojca. Ojca, nie ojczyma, którego przecież często nazywałem po prostu "tatą". Ojciec. Ten, który nosił obciachowe koszule i słuchał Spice Girls. W kartonie było coś, co należało do niego, a czego nie zabrał. Teleskop. Zapomniałem momentalnie o słoiku, bo wyrwałem się do przodu, by dostać się do środka. Karton był większy niż zakładałem, więc musiałem przestawić całą półkę, przez co spadły dwa słoiki z ogórkami rzecz jasna. Ale gdy w końcu wynurzyłem się z piwnicy, trzymając w dłoniach duży, stary ale jary teleskop, byłem najszczęśliwszy na świecie. Mama już mniej się ucieszyła, widząc remanent w piwnicy i zmarnowane ogórki, ale złość przeszła jej, gdy tylko zobaczyła, jak zafascynowany byłem znaleziskiem. A zafascynowany byłem tak bardzo, że czyściłem teleskop do wieczora, by móc obserwować niebo, tak dobrze już widoczne tej czerwcowej nocy. Gdy zrobiło się chłodno, mama przyszła zarzucić mi koc na ramiona. Zapytała czy jestem głodny, ale nie byłem. Jedzenie, czy sen były nieważne w obliczu tak wspaniałych konstelacji, które po szybkim dopracowaniu obiektywu (czytaj jako: ponowne wyczyszczenie okularu, brudnego od niewiadomo czego, niewiadomo jak) były bardzo dobrze widoczne.

- Pierwszy raz w życiu widzę w tobie twojego ojca - powiedziała, skupiając tym na sobie moją uwagę. - Jego też nie można było oderwać od teleskopu, czy mapy nieba. A lato kochał najbardziej za to, że wszystko było jak na dłoni. Najlepsze obserwacje prowadzi się w sierpniu. Podobno.

- Tak. W sierpniu jest największa przejrzystość nieba.

- Taehyungie... - zaczęła, zbliżając się do mnie. Uważnie śledziła wzrokiem każdy grymas na mojej twarzy. - Jestem twoją matką i nie tak łatwo mnie oszukać, wiesz? Widzę przecież, że nie czujesz się najlepiej. Coś jest nie tak.

- Za dużo by mówić.

- Mamy całą noc - powiedziała, lecz mimo tego, nie potrafiłem się otworzyć. Może zbyt wiele razy milczałem, by teraz móc swobodnie się wygadać, choćby jej, ale nie mogłem. Powiedziałem jedynie, że stoję przed ważnymi decyzjami w moim życiu i, że powiem jej, jak tylko będę coś wiedział. Nie dopytywała, bo wiedziała, że niełatwo było coś ze mnie wyciągnąć.

Tej nocy chciałem być już sam. Chciałem skupić się na gwiazdach, nawet jeśli brzmiało to romantycznie, a ja cholera nie byłem romantyczny. Chciałem być pośród ciszy i ciemności. Chciałem móc poczuć się, jak wtedy gdy tata zabierał mnie na podwórko i wskazywał na najpiękniejsze kształty na niebie. I choć tatę straciłem dawno temu, a tata stracił mnie, to myślałem, czy jemu też zdarza się usiąść na trawie, spojrzeć w niebo i pomyśleć o mnie.

Chciałem w to wierzyć.

Gdy wróciłem do Seulu, wcześniej znajdując czas na rozmyślanie o pustym dworcu, miałem w głowie gotowy plan. Przygotowałem potrzebne dokumenty, kupiłem teczkę i dołączyłem zdjęcia i znów ruszyłem w stronę dworca. Inna stacja, inny peron. Pociąg odjechał w kierunku Kwangdzu, gdzie też się udałem. Tego samego dnia wieczorem byłem z powrotem w Seulu, jedynie lżejszy o pieniądze na podróż. Była końcówka czerwca, dokładnie dwudziesty drugi, co oznaczało pierwszy dzień kalendarzowego lata.

- Tae. - Dobiegł mnie głos Jimina, gdy wszedłem do mieszkania. Chłopak wyjrzał na korytarz. Był blady, ubrany jedynie w krótkie spodenki i za dużą koszulkę. Miał zaróżowioną twarz. Ścierał łzy.

Spojrzałem na niego, odkładając torbę i buty. Podszedłem bliżej, a on zachrypniętym głosem zapytał:

- Naprawdę myślisz, że on pojedzie?

Nie musiałem pytać, by wiedzieć o co mu dokładnie chodzi. Udawanie, że problemu Jeongguka i jego wojska nie ma było oszukiwaniem samego siebie.

- Myślę, że tak - odparłem zgodnie z prawdą, obserwując jak oczy Jimina znów napełniają się łzami. - Nie rozmawiałeś z nim o tym?

- Unika tematu.

- Ale wyjeżdża za tydzień.

- Osiem dni.

Kiwnąłem głową. Gdy wszedłem do kuchni, spodziewałem się zobaczyć pustą butelkę po winie, ale zamiast tego zobaczyłem jedynie herbatę i upity sok.

- No tak - odezwał się Park. - Nawet nie mogę teraz zapić smutków - zaśmiał się. - Nie mam komu się wygadać.

- Mi możesz, o ile chcesz. Wiem, że... że nie chcecie ze mną gadać, ale nadal tu jestem. I mnie też to boli.

- Nie wiem, co myśleć - przyznał, siadając na parapecie. Nie miał ani butelki wina, ani kota na rękach. Kot nie żył, a wino leżało w śmieciach. - Nienawidzę cię, ale nadal coś do ciebie czuję.

- Wiem, że mi nie wybaczysz, Jiminie - powiedziałem, a on znów się rozpłakał. - Wiem, że to dla ciebie bardzo trudne - mówiłem dalej, siadając przy stole w kuchni. - Wiem, że to co zrobiłem na zawsze nas zniszczyło i będę się musiał z tym budzić i zasypiać już do końca życia. I choćbym nie wiem, jak bardzo chciał byś mi wybaczył, to w głębi duszy czuję, że tego nie zrobisz. Ani ty, ani Jeongguk.

- Chciałbym móc...

- Ja chciałbym móc cofnąć czas - powiedziałem, obserwując jak co chwilę chłopak ściera słone łzy. - Niczego nigdy tak bardzo nie pragnąłem. Ale to niemożliwe. Nie będziesz ze mną szczęśliwy, bo będziesz myślał o tym, co zrobiłem i szukał u siebie wad. A jesteś idealny, kochanie. Przepraszam. Naprawdę. Nie oczekuję, że będziesz się starał mnie zrozumieć, ale chcę byś myśląc o mnie, nie widział tylko tego najgorszego. Tego... rozstania.

Jimin płakał, a ja starałem się nie zwariować.

- Przeciągasz to w czasie, bo nie chcesz zostać sam i nie winię cię za to. Nadal cię kocham, wiesz? Gdy cię tylko zobaczyłem, wiedziałem, że bez ciebie nie wytrzymam. Tak samo kocham Jeongguka. On chyba nienawidzi mnie z każdą chwilą jeszcze bardziej. A może jest już obojętny? I jego też nie winię. Troje to już tłum, Jiminie.

Siedzieliśmy w ciszy dość długo. Czułem, że coś się kończy. Jakaś chwila mojego życia przemija. A gdy Jimin zapytał "co teraz?", nadal milczałem.

Nie pozostało mi nic innego, jak cisza.

Dwudziestego ósmego czerwca dostałem pismo z uczelni w Kwangdzu. Przyjęto mnie na studia od nowego roku akademickiego, na astronomię. Dostałem się, jak to się mówi "rzutem na taśmę", bo w rozrachunku dostępnym na stronie wydziału pisało, że przyjmowali stu kandydatów, a ja miałem numer dziewięćdziesiąty siódmy. Może i miałem ślepe szczęście, ale raz trafiło mi się ziarnko.

Ale wiedziałem co to oznacza. Kwangdzu i Seul dzieliły prawie cztery godziny drogi pociągiem. Bliżej miałem do Daegu. Musiałem się przeprowadzić.

Rok, który odpuściłem, pracując i zarabiając na mieszkanie przydał się na tyle, że na koncie oszczędnościowym miałem parę groszy. Może i nie starczyłoby mi na długo, ale praca na nocnych zmianach w ApplePie się opłaciła. Stać mnie było na nie za duże lokum w tańszej dzielnicy, co wywnioskowałem z szybkiego sprawdzenia ogłoszeń o mieszkania. Ceny były dużo niższe niż w stolicy.

Zadzwoniłem z tą informacją do mamy. Nie ucieszyła się z tego, że będę jeszcze dalej niż jestem, ale cieszyła się, że znalazłem coś, co bardziej mnie interesuje. Nie wdawałem się w szczegóły, bo sam za dużo nie wiedziałem, ale poradziła mi, bym szybko zajął się mieszkaniem.

Musiałem jeszcze powiedzieć o tym obecnym współlokatorom.

Musieli pozwolić swojemu zatrutemu jabłku odejść.


| Widzimy się w środę! |

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top