Pachimari - symbol pojednania [Mercykill]

- To wszystko Twoja wina!

- Moja wina?! - oburzyła się brutalnie zrzucając jego ramię ze swoich barków. Gabriel bezwładnie upadł na ziemię, chwilowo niezdolny do samodzielnego poruszania się, głośno jęknął z bólu.

- Tak, Twoja! - odparł wściekły. Oparł dłonie na pobliższej kanapie bezskutecznie próbując się podźwignąć. Zaklnął pod nosem, gdy upadł z powrotem na posadzkę - Gdyby nie Ty, nic by się nie stało! Po co się pchasz na pole walki, skoro nic nie potrafisz zrobić dobrze?! Bezużyteczna!

- W takim razie - zaczęła groźnie, wyrywając Genjiemu jej kaduceusz - Nie licz więcej na moją pomoc.

I wyszła, zostawiając skonsternowaną ekipę Blackwatch samych sobie.

- Angela! Ale ja potrzebuję leczenia! - przerażony ninja złapał się za głowę i puścił się za nią.

- Brawo, Romeo - zagaił uszczypliwie McCree przyklaskując.

- Moira, pomóż mi - zwrócił się do kobiety ignorując irytującego kowboja.

Ta bez słowa przykucnęła przy nim. Oparła opuszki palców na jego klatce piersiowej by ten położył się z powrotem.

- Będziesz mnie leczyć tutaj?

- A ile krwi chcesz stracić, zanim dotrzemy do skrzydła? - odpowiedziała chłodno, unosząc brew - Odejdź, Jesse - rzuciła do mężczyzny.

- Ani mi się śni patrzeć na niego bez ubrania - stwierdził układając otwarte dłonie w powietrzu, w geście obrony niewinności. Moira lekko uśmiechnęła się na poczucie humoru kowboja.

- Aa i jeszcze jedno - cofnął się zza zakrętu tak, że widzieli tylko jego głowę - To Twoja wina.

Ten w odpowiedzi jedynie warknął przez zaciśnięte wargi.

Moira rozdarła mu ubranie w miejscu krwawienia.

- Ała - syknęła, udając współczucie - Złamane żebro przebiło Ci skórę, musisz jechać do szpitala.

- Chyba żartujesz?! I co ja tam powiem? Cześć, jestem Gabriel Reyes. Nielegalny działacz wojenny. Może jeszcze pomacham im przed oczami odznaką Blackwatch?! Aaaa! - krzyczał z bólu, który był nie do zniesienia.

- Właśnie przegoniłeś jedyną osobę, która pomogłaby mi przeprowadzić operację - odpowiedziała ponuro.

- Szlag by to! - wrzasnął waląc pięścią w podłogę.

W tym samym momencie w progu bazy pojawiła się dwójka brakujących agentów. Angela weszła do środka, wyraźnie obrażona z założonymi rękami na krzyż i zadartym nosem. Policzki miała czerwone, a oczy zaszklone. Genji tuż za nią, gestykulował żywo i pokazywał okejki, dając im do zrozumienia, że przekonał kobietę by wróciła.

- Ehh, przenieśmy go do skrzydła - rzuciła wyniośle Łaska, choć nieco zrezygnowana.

Gabriel nie odezwał się nic, wciąż wściekły, winiąc ją za zaistniałą sytuację.

Następnego dnia, kiedy Amerykanin wybudził się z narkozy, w pierwszej chwili nie bardzo pamiętał, co się wydarzyło. Leżał na niewygodnym łóżku, opatulony w białą pościel i ubrany w to żałosne ubranko pooperacyjne, ni to fartuch, ni sukienka. Spróbował się podnieść do siadu, ale zająkł z bólu centrującego się na lewym boku.

- Nie możesz jeszcze wstawać - usłyszał kobiecy głos wyprany z emocji.

Przekręcił głowę w stronę z której wydobyły się te słowa. Na taborecie, kilka metrów od niego siedziała z założoną nogą na nogę, dr Ziegler. Skrobała coś długopisem na podkładce. Ubrana była w biały, lekarski fartuch, nieco umazany krwią. Włosy miała wysoko spięte, a minę nieodgadniętą. Nie zaszczyciła go swoim spojrzeniem, choć próbował zwrócić jej uwagę chrząknięciem. Gdy skończyła pisać, podeszła do skraju jego łóżka, wyciągnęła kartkę z podkładki i wsunęła ją w ramę wiszącą na nim.

- Skoro czujesz się lepiej, ja idę spać. Moira jest w pokoju obok - rzekła, wciąż nie zaszczycając go spojrzeniem i skierowała się w stronę wyjścia.

Chciał za nią zawołać, ale nie bardzo wiedział, co chciał przekazać, choć wydawało się, że szła wyjątkowo powoli, żeby dać mu na to szansę. Zanim się ostatecznie zdecydował, drzwi za nią zasunęły się.

Po chwili przyszła Irlandka, ubrana identycznie jak Angela, choć na jej wdzianku było więcej krwi. Zerknęła na tablicę z wynikami, którą przed chwilą Szwajcarka zdążyła zaktualizować.

- Ciśnienie w normie... - mówiła pod nosem - Nasilony ból po operacji, kroplówka dla przyspieszenia rekonwalescencji krwi - zerknęła na szafkę nocną obok jego łóżka - Zalecany cukier i leki przeciwbólowe. Cztery tygodnie odpoczynku...

- Co?! - wtrącił się nagle - Cztery tygodnie? Dobrze się czujesz, O'Deorian?!

- Zamknij się, Reyes - warknęła cicho, wytrącona z równowagi - Ciesz się, że nie ma powikłań, wiesz ile byś leżał gdybyś dostał odmy opłucnowej? Głupi to ma zawsze szczęście! - zakończyła wyrzucając ręce ku niebu i odeszła zostawiając go samego.

Westchnął ciężko, zmuszony do pogodzenia się ze swoim losem. Spojrzał na szafkę obok niego. Spoczywały na niej leki przeciwbólowe i dwie tabliczki czekolady. Natychmiast pochwycił jedną z nich. Jego ulubiona z orzechami. Doktor Ziegler zadbała o wszystko, jak zawsze. Bardzo chciałby się z nią pogodzić, ale duma, którą się wczoraj uniósł, nie pozwalała mu teraz wyzbyć się poczucia wstydu. Dla niego złamane żebro to pikuś przy przyznaniu się do błędu.

Przyglądał się lśniąco białym ścianom skrzydła, przeróżnym fiolkom, opakowaniom i strzykawkom, skrzętnie poukładanych na wysokich, szklanych regałach. Przez wysokie okna wpadało rażące, poranne światło, które w połączeniu z białym wystrojem, sprawiało, że było tu bardzo jasno. Prawie jak w niebie. Z tym, że bez jego anioła...

- Moira! - zawołał ją po chwili przemyśleń.

Kobieta wróciła, znów stając przy jego łóżku. Skrzyżowała ramiona i uniosła wysoko lewą brew, co prawdopodobnie miało znaczyć "Słucham?"

- Czy mogę przynajmniej odpoczywać u siebie? W swoim własnym łóżku? - zapytał już nieco uprzejmiej, trochę skruszony swoim wybuchem na rudowłosą.

- Tak, z resztą rób co chcesz - machnęła ręką i odwróciła się na pięcie.

Reyes podźwignął się na łokcie, próbując wstać, ale ból natychmiast zwalał go z powrotem na szpitalne łóżko. Irlandka nie potrafiąc udawać, że nie słyszy za plecami jego żałosnych starań z powrotem się odwróciła.

- Och, poczekaj - nakazała zrezygnowana i nacisnęła słuchawkę w swoim uchu - Jesse, chodź no mi pomóc tutaj - zwróciła się do kowboja, wyraźnie dużo bardziej przyjaźnie niż do Gabriela.

Nie minęły dwie minuty, a McCree pojawił się w skrzydle szpitalnym.

- Co jest, szefowa?

- Pomóż mi przenieść go do swojego pokoju - poprosiła wskazując na pacjenta - Idę po wózek.

- Po wózek? - zapytał sam siebie Gabriel.

- No, toś się doigrał - zaczepił go przyjaźnie drugi mężczyzna.

Nie zdążył się zripostować, gdyż starsza doktor, wróciła prowadząc wózek inwalidzki.

- Musimy go podnieść - rzekła.

- Żaden problem - odpowiedział kowboj, łapiąc połamanego Reyesa w pasie.

- Czekaj, zrobisz mu krzywdę! - uniosła się wyciągając rękę w jego stronę, a ten rychło cofnął się do tyłu - Złap go pod pachami, ja wezmę nogi, musi być w prostej pozycji.

- Tak jest, szefowa.

Jak powiedziała, tak też zrobili. Pacjent klnął niemiłosiernie, gdy tylko go usadzili na wózku.

- Masz to łykać - rozkazała Moira podając mu tabletki przeciwbólowe.

- Dobra, będę, zabierzcie mnie już do tego przeklętego pokoju!

- Ja się tym zajmę - rzekł kowboj do lekarki.

- Dobrze - skinęła mu głową - Składam podziękowania

- Się wie - odpowiedział uchylając przed nią kapelusz.

Mężczyzna czuł się wyjątkowo beznadziejnie, prowadzony na wózku inwalidzkim przez młodszego kolegę. Zawsze radził sobie sam i nigdy nie prosił o pomoc, a w tej chwili skakało wokół niego kilka osób z powodu jego nieporadności. Musiał w jakiś sposób posklejać swoje rozsypane na kawałeczki ego, bo czuł, że w innym wypadku zwariuje. Przechodzili właśnie obok sypialni Genjiego, gdy jej drzwi się rozsunęły, a w progu tyłem do nich stała Łaska.

- Dziękuję, Angie! - krzyknął za nią ninja.

- Nie ma sprawy - odpowiedziała machając mu na pożegnanie, a Reyes chociaż nie widział jej twarzy, wiedział jak w tej chwili promiennie się uśmiechała.

- Nie śpisz? - wymsknęło mu się od razu, zanim ktokolwiek zdążył się odezwać.

Natychmiast odwróciła się, by ujrzeć ten niecodzienny widok. McCree sprawiał wrażenie jakby nie wiedział, skąd się tu znalazł, natomiast z oczu siedzącego Gabriela cisnęły się błyskawice. Nie raczyła odpowiedzieć na jego pytanie i najwyraźniej w dalszym ciągu urażona, ruszyła przed siebie w tylko sobie znanym kierunku z wysoko uniesioną głową.

- Uduszę tego cyborga gołymi rękami...

- Nie jest dobrze - przerwał mu Jesse - Chyba powinieneś przeprosić Angelę - stwierdził ruszając z miejsca.

- Wiem - warknął zły - Tylko jak?

- Przyznając się do błędu? Że Twoje złamane żebro to tylko i wyłącznie wina Twojej arogancji i durnej brawury? - zapytał wyraźnie wytrącony z równowagi kowboj.

- Łatwo Ci mówić - odpowiedział gdy dotarli do drzwi jego sypialni.

- Tak, i Tobie też. W szkole chyba nauczyli Cię mówić?

- Zamknij się.

Jak instruowała go parę chwil wcześniej rudowłosa pani doktor, Jesse chwycił pacjenta pod barkami i wciągnął na łóżko. Tym razem poszkodowany pokornie zacisnął zęby i nie odezwał się. McCree okrył go kołdrą i przysiadł na skraju.

- Coś jeszcze mogę dla Ciebie zrobić, stary? - zapytał, a złość wyraźnie wymalowana w jego poprzednim tonie, teraz nie pozostawiła nawet śladu.

- Pomóż mi się z nią pogodzić, młody - odpowiedział równie spokojny, przyszły przywódca Szponu.

- No nie wiem, skoro ciężko u Ciebie z mówieniem, to może... Kup jej prezent? Laski lubią dostawać kwiatki, czekoladki, pluszaki... - wyliczał na palcach, ale Gabe w tym momencie przestał go słuchać.

- Pluszak! - krzyknął i jednocześnie klasnął w dłonie, aż chłopak obok podskoczył ze strachu.

- Pluszak?

- Tak, pachimari!

- Pachimari? - powtórzył znów za nim.

- Błagam Cię, młody. Zdobądź mi to gówno! - złapał go za poły koszuli potrząsając nim.

- Dobra, dobra! - zgodził się łapiąc go za nadgarstki, próbując uspokoić - Ale co to jest do cholery?

- Taka rzepa... Z mackami... -

- Co?

- Och, no zobacz sobie w internecie! I idź już. Zaraz ktoś będzie musiał mi przynieść śniadanie, jeśli to będzie Angela, to wolałbym być sam.

- Hahahaha, na to nie licz! - McCree donośnie zaniósł się śmiechem, ale posłusznie wstał w stronę wyjścia.

Mężczyzna znowu zostawszy sam, wnet poczuł się bardzo źle. Wspomnienie wczorajszych słów rzuconych do blondynki, sprawiały, że z jednej strony poczucie winy kuło go jak nigdy przedtem, z drugiej był wściekły, że wzbudzała w nim takie emocje. Wolał być socjopatą, ale też nie chciał jej ranić. Cholerne baby!

Spróbował się przekręcić na bok, bo nie lubił leżeć na plecach, co przypomniało mu o wykurwistym bólu, jaki czuł przy takich manewrach. Opadł z powrotem na plecy i wgapił się w sufit. Przymknął oczy, wciągnął głośno powietrze i wypuszczając je obiecał sobie, że weźmie się w garść. Powiedział za dużo, ale przecież wcale tak nie myślał i ona powinna o tym wiedzieć. Trochę uspokojony tą myślą, poczuł jak powieki znów robią się ciężkie. Zanim pozwolił sobie zasnąć, wysypał na dłoń garść leków przeciwbólowych i połknął je, nawet nie sięgając po wodę.

Miał wrażenie, że dwie minuty po zaśnięciu, poczuł czyjś dotyk na twarzy. Automatycznie chwycił za obcą rękę, zanim zdążył cokolwiek pomyśleć.

- Ała...

Słysząc ten jęk, natychmiast puścił jej nadgarstek.

- Angela, ja...

- Nie sil się - odpowiedziała łamiącym się głosem, rozmasowywując bolące miejsce - Jestem zbyt bezużyteczna na Twoją skruchę - dodała pozwalając łzom popłynąć po jej twarzy.

- Nie chciałem Cię skrzywdzić, no zaczekaj! - krzyknął za nią, gdy ta wybiegała już z pokoju.

Z korytarza zdołał usłyszeć tylko pełne żalu i szwajcarskiego akcentu: "Pierdol się, Reyes!". Wściekły i bezradny wygramolił się z łóżka, prawie upadając na podłogę. Udało mu się utrzymać na nogach, więc natychmiast wyskoczył na korytarz. Ona jednak już dawno zdążyła pognać w swoją stronę. Przeklnął soczyście, zrezygnowany powrócił do sypialni. Był pewien, że gdyby nie te kolorowe pigułki od Moiry, zesrał by się teraz z bólu. Na szafce, koło swojego łóżka, ujrzał tacę z miską płatków kukurydzianych z mlekiem, a obok parujący rosół. Musiała mu go właśnie przynieść... Korzystając z chwilowego nieodczuwania cierpienia fizycznego postanowił się umyć i w końcu przebrać z tego żałosnego kitla szpitalnego. Pod prysznicem opracował plan, który zrobi z niego kompletnego błazna, pozbawi go jakiejkolwiek godności i przy okazji jaj. Czuł się jak ostatni pedał na samą myśl tego, co zamierzał zrobić. Gdy doprowadził się do porządku, za oknem widać już było późne popołudnie. Choć żołądek ściskał go z głodu, wolałby zamiast jedzenia, zobaczyć tego durnego, uśmiechniętego pluszaka.

- Błagam, niech on się tu zaraz zjawi z tym dziadostwem...

Wnet na jego zawołanie, usłyszał pukanie do żelaznych drzwi. Podszedł do mechanicznego panelu znajdującego się obok framugi i docisnął do niego swój palec. Przed jego oczami pojawił się głupio szczerzący się McCree z dymiącym cygarem w ustach i śmieszną maskotką na rękach.

- Nie masz pojęcia przez co musiałem przejść, żeby to zdobyć...

- Dzięki, młody - rzekł kładąc mu dłoń na ramieniu, drugą sięgając po prezent.

- Ehh, żaden problem - westchnął Jesse, dobrze wiedząc, że nie interesuje go historia zdobycia tej przeklętej rzepy z mackami - Co ona w tym widzi? - zapytał po chwili.

- Nie wiem, ale jeśli to nie zadziała, to nic nie zadziała - odpowiedział, wyraźnie tracąc zapał.

- Głowa do góry, będzie dobrze - kowboj poklepał go pokrzepiająco po ramieniu.

W odpowiedzi tylko skinął głową, a drzwi między nimi zasunęły się.

- Nie wierzę, że to robię... - mruknął sam do siebie patrząc na pluszaka - Do czego ta baba mnie zmusza... Te piksy od Moiry to na bank jakieś narkotyki, bo niby skąd by mi przyszło coś takiego do głowy...

Chcąc przygotować się jak najlepiej do zrobienia z siebie ostatniego idioty, połknął drugą garść kolorowych leków i przysiadł do chłodnego już rosołu, co by z głodu nie zemdleć.

***

Salon ekipy Blackwatch sprawiał bardzo przytulną atmosferę. Na ciemnych brązowych panelach położony był duży, okrągły, beżowy dywan, na samym jego środku szklany stolik do kawy, a dookoła dwa fotele i kanapa w kolorze bordowym. Naprzeciw niej zapalony kominek, nad nim nowoczesny telewizor, który właśnie nadawał wieczorne wiadomości. Kinkiety z ciepłym światłem tworzyły półmrok w ciemnym pomieszczeniu.

Łaska leżała bokiem na kanapie, opierając głowę o łokieć. Ciepło bijące od tlącego się ognia w kominku przed nią sprawiło, że przysnęła w tej pozycji. Gabriel oparł się o oparcie kanapy i jak jakiś zboczeniec przyglądał się jej śpiącej, spokojnej twarzy, która nie wykrzywia się na jego widok, a jej usta były lekko uśmiechnięte, bez raniących słów rzucanych w złości w jego stronę i zamknięte powieki z długimi, jasnymi rzęsami, zakrywające niebieskie tęczówki i zabójczy wzrok, którym go darzyła. Wiedział, jak wiele ryzykowała przychodząc tu i im pomagając. Pozycję w Overwatch, reputację lekarską, swoje zdrowie zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Był jej za to wdzięczny jak nikt inny na świecie i tak samo nie potrafił tego okazać. Miał przeogromny problem z wyrażaniem swoich uczuć, ale nie chciał by ona przez to cierpiała. Dlatego podjął się drastycznych kroków.

Zaczesał jeden z jej niesfornych kosmyków za ucho, co kobieta niestety poczuła. Poruszyła się niespokojnie, a on natychmiast schował się za oparciem. Czekał na kuckach i aż pocił się z nerwów, że zaraz go przyłapie. Ona jednak nie dawała znaku życia, więc powoli uniósł się by na nowo wybadać sytuację. Angela dalej spała. Cichutko odetchnął z ulgą. Postanowił w końcu użyć swojej tajnej broni. Chwycił mocno pluszaka pachimari. Uwielbiała te durnowate, uśmiechające się rzepy. Miała na nie taki szał, jak Polacy na świeżaki z Biedronki. Poczołgał się za lewe obicie kanapy, za którym spoczywała jej głowa. Wyciagnął rękę w której trzymał maskotkę i delikatnie otarł nią o czubek jej nosa. Nie widział tego, ale kobieta zmarszczyła nozdrza i wyciągnęła dłoń, aby się podrapać. To chyba jednak nie pomogło, więc spróbował jeszcze raz. Chcąc, nie chcąc musiała się przebudzić. Uchyliła lekko powieki, by zaraz rozszerzyć je w przestrachu.

- Co do...?

- Dzień dobly, pani doktol - przemówił Reyes piskliwym głosem i poruszając pluszakiem, wciąż ukryty za kanapą - Nazywam się idiotek, jestem baldzo, baldzo głupi, bo zawsze coś mówię, zanim pomyślę. Czy pani doktol zna na to jakieś lekalstwo? Podobno jest pani najlepsza.

Mercy westchnęła radośnie i wspięła się rękami na oparcie by dostrzec kulącego się za nim Reyesa z wyciągniętą ręką. Spojrzał się do góry napotykając jej wesołe spojrzenie.

- Czy pani doktol wybaczy temu głupiemu idiotkowi? - zapytał wpychając pachimari między ich twarze.

Zaśmiała się tak głośno i szczerze, że Gabriel od razu zrozumiał, że trzymała w sobie ten śmiech odkąd tylko zobaczyła pluszaka. Złapała go za ramiona i pociągnęła na kanapę w taki sposób, że znalazła się na plecach, a on leżał na niej, opierając łokcie między jej barkami. Choć żebro bolało go niemiłosiernie, to wolał znów je połamać, niż stracić szansę przytulenia się do niej.

- Wybaczę, jeśli tylko idiotek mnie pocałuje - odezwała się w końcu, zawieszając dłonie na jego karku.

Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Musnął jej delikatne usta kilka razy, jakby delektował się nią. To był bardzo subtelny i przepraszający pocałunek.

- Przepraszam, aniołku - szepnął jej do ucha wtulając się w nią jak w kocyk.

- Wybaczam - odpowiedziała i pocałowała go w policzek, głaszcząc po włosach.

- Tak mi Cię brakowało -

- Przecież gniewałam się zaledwie jeden dzień - stwierdziła śmiejąc się.

- O jeden dzień za długo - rzekł i podniósł szyję by znów móc ją pocałować.

Ten pocałunek był długi, namiętny i pełen uczuć. Mogłby z nią tak leżeć na tej kanapie nawet i do końca świata. Przerwał jednak tą romantyczną chwilę, przypominawszy sobie coś.

- Co robiłaś u Genjiego? - zapytał z pozoru spokojnie, choć w atmosferze wyraźnie zabrzmiały wojenne werble.

- A co mogłam robić? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, zwodząc go.

- Angela... - zaczął groźnie, dobrze znanym jej tonem, choć oboje wiedzieli, że tak naprawdę nie był zły.

- Czy zawsze musimy przez to przechodzić? - zapytała zrezygnowana.

Widząc jego nieugięte spojrzenie zrozumiała, że tak. Muszą.

Westchnęła głośno.

- Wiesz, że to tylko mój przyjaciel, prawda? I przy okazji pacjent jak każdy inny? On też odniósł obrażenia po tej misji, byłam mu przynieść leki -

Nie do końca tym przekonany, za to pewien w 100%, że już zawsze będzie cholernie zazdrosny o tego całego "przyjaciela", zaśmiał się z jej naiwności, ale wierzył i ufał jej intencjom, więc nie ciągnął tematu, jednocześnie doskonale zdając sobie sprawę, że sam policzy się z jegomościem, jeśli zajdzie taka potrzeba.

- Kocham Cię - wyznała nagle, wyrywając go z przemyśleń.

- Ja Ciebie też, aniołku - odpowiedział całując ją w czoło.

Arty:

Hej wszystkim! No nie wiem jak wy, ale ja jestem bardzo zadowolona z tego szocika! Taki lekki, słodki, nawet relaksujący bym powiedziała. Mam nadzieję, że i wam się spodoba.

Jak humory przed świętami? Pewnie wielka gorączka i sraczka jak u mnie :D Byle do poniedziałku, potem już z górki ;)

Pozdrawiam was serdecznie i życzę wesołych, zdrowych i spokojnych świąt!

Next: Widowhanzo

P.S. Nie mialam pomysłu na tytuł tego shota, więc jest taki, ale sądzę, że mógłby być ambitniejszy. Macie jakieś propozycje?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top