Część 17 - Wszyscy kłamią

Jedynie dobry refleks uratował mnie przed śmiercią. Cofnąłem się szybko, unikając zderzenia z rozpędzonym samochodem, którego kierowca w ogóle nie przejął się sytuacją i jechał jak głupi dalej. Złapałem z trudem równowagę i przedostałem się na drugą stronę drogi, jednak mój cel zniknął mi z oczu. Poczułem niemiły uścisk w klatce piersiowej, a do oczu napłynęły słone łzy.

Po kilku minutach rozpaczliwego rozglądania się dookoła, zauważyłem czerwoną czuprynę, która zniknęła zaraz za rogiem. Pognałem w tamtą stronę jak głupi, nie przejmując się ludźmi, na których wpadałem. Liczył się tylko on...

Skręt w lewo, czerwone włosy w oddali wśród tłumu, przedzieranie się przez ludzi, nagły skręt w prawo, wąska brama, wyjście do małego parku i pustka... Dogoniłem go i złapałem mocno za ramię.
- Nathaniel! - wysapałem z trudem, próbując normalnie oddychać.
- Słu... Słucham? - usłyszałem nieznajomy głos i zobaczyłem, jak duży błąd popełniłem.

To nie był on! Takie same włosy, podobna sylwetka, ale to nie on! Prawie straciłem życie, goniąc za nieodpowiednią osobą... Jestem jednak głupi...

- Ja... Przepraszam. Pomyliłem cię z kimś... - wydukałem cicho, puszczając nieznajomego, który wzruszył ramionami i odszedł, a mnie serce po raz kolejny pękło. Myślałem, że nareszcie go znajdę! Miałem nadzieję na ponowne szczęście w jego ramionach. Tęsknota coraz bardziej mnie dobijała. W końcu... nie widziałem go osiem lat. Tyle lat bez jego uśmiechu... To bolało, bo dalej nie mogłem sobie z tym poradzić. Przeszłość trzymała się mnie, albo raczej to ja ją trzymałem mocno i za nic nie chciałem puścić. Przez to sam siebie raniłem coraz bardziej. I za nic nie umiałem przestać...

- Cholera by to...! - warknąłem, kopiąc leżącą obok pustą puszkę po tanim piwie. Zatrzymała się z hukiem pod śmietnikiem, a ja opadłem na najbliższą ławkę, klnąc pod nosem z własnej głupoty.

Nie wiem ile czasu tam przesiedziałem, ale słońce zaczęło zachodzić, kiedy postanowiłem się zebrać do domu. Wstałem ociężale, a silna dłoń złapała moje ramię i zostałem zmuszony do ponownego posiedzenia na ławce.
- Szukałem cię, wariacie. - mruknął Evan, siadając obok mnie i podał mi niedobrą kawę ze Starbucksa, którą piliśmy dziennie przy papierkowej robocie.
- Przecież bym wrócił... - upiłem spory łyk gorzkiej kawy i spojrzałem na niego smutno.
- Wolałem sam cię zaleźć, zanim coś głupiego byś zrobił.
- Za późno. - zaśmiałem się i szturchnąłem go w żebra, po czym zacząłem mu opowiadać o całej beznadziejnej sytuacji.

~~

Wracaliśmy nad ranem do domu, obydwoje wstawieni mocno. To znaczy... Ja byłem wstawiony, a Evan prawie trzeźwy i prowadził mnie z wielkim trudem w stronę naszego osiedla. Zataczałem kółka, aż w końcu Eve nie wytrzymał i wrzucił mnie do krzaków. Ostatnie, co pamiętałem, to chłodny słup, na który wpadłem i później obudziłem się już w moim łóżku z kacem. Bardzo niemiłym kacem...

Stoczyłem się z łóżka i doczołgałem się powoli do kuchni, szukając czegoś do picia i jedzenia. Na stole miałem przygotowane tosty z szynką, serem i pomidorem, obok stała szklanka z wodą i cytryną, a kawałek dalej leżała karteczka.

"Zrób sobie dzisiaj wolne. Mocno się upiłeś. Następnym razem sam wracasz do domu. Wpadnij o 18 do kawiarni na rogu, przy parku róż. Musimy obgadać parę spraw.
Eve"

- Mój łeb... - zgniotłem kartkę w dłoni i od razu zabrałem się za opróżnianie szklanki z wodą. Dopiero po jakimś litrze wody doszedłem w miarę do siebie i mogłem spokojnie zjeść śniadanie. Gdy umyłem po sobie wszelkie naczynia, była już czternasta. Zostały cztery godziny do spotkania z Evanem, a ja nie wiedziałem co ze sobą zrobić.

Pomysł wpadł do mojej głowy niezwykle szybko: przecież ten czas mogę wykorzystać na kolejne poszukiwania.

Szybki prysznic, czyste ubrania i po piętnastu minutach byłem już na mieście, rozglądając się za czerwonymi włosami. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa, ale myśli o odnalezieniu mojej miłości, tej cząstki serca, napędzały mnie niesamowicie. Po czterech godzinach łażenia po mieście miałem dość. Doszedłem do kawiarni, w której miałem się spotkać z Eve, zająłem stolik przy oknie i zamówiłem sobie cappuccino.

Wysłałem Evanowi wiadomość, kiedy spóźniał się piętnaście minut. Zdenerwowało mnie to, bo miałem beznadziejny humor po bezowocnych poszukiwaniach. A negatywne emocje tylko we mnie narastały, jeszcze bardziej pogarszając mój stan. Musiałem poczekać kolejne dziesięć minut, nim szatyn zjawił się w kawiarni, tłumacząc swoje spóźnienie korkami. Zerknąłem przez okno na puste od aut ulice i posłałem mu jednoznaczne spojrzenie. Rzucił w moją stronę kilka kąśliwych uwag i przeszliśmy do "interesów", a dokładniej zaczęliśmy omawiać temat związany z naszą pracą. Musieliśmy zdecydować jak długo tu zostać, a w razie czego - dokąd jechać.

Był to dla mnie ważny temat, ale coś go przyćmiło. A raczej ktoś...

Czerwone włosy, sięgające za łopatki, zielone oczy, ledwo widoczny zarost, silne ramiona i te niezwykle kuszące usta...

Poderwałem się do góry gwałtownie, nie mogąc odwrócić od niego wzroku, a Evan sprowadził mnie zaraz na ziemię.
- Ej, głąbie! Co jest?! - zapytał zły, trafnie zauważając, że nie miałem pojęcia o czym mówił.
- To on... - wyszeptałem cicho - To na pewno on! Evan, ja... ja go znalazłem!
- Raczej to on sam się znalazł... - burknął pod nosem, zamykając laptop i spojrzał przez okno - Nie tak go sobie wyobrażałem... Ale to twój wybór. Leć już do niego.

Nie musiał powtarzać dwa razy. Wyszedłem szybko z kawiarni i przez dłuższy czas podążałem za nim, zastanawiając się nad tym, jak go zatrzymać. Bałem się jego reakcji. W końcu minęło osiem lat... Mógł o mnie całkowicie zapomnieć. Przecież sam mówił, żebym za nim nie jechał...

Po kilku minutach nadarzyła się idealna okazja. Nathaniel skręcił w małą uliczkę, chcąc skrócić sobie drogę, a ja wpadłem tam za nim, chwyciłem do za ramię mocno, aż syknął z bólu i przyparłem go do zimnej ściany budynku.
- Hej! Puść, idioto! - warknął wściekły, próbując mnie uderzyć drugą ręką, ale bez problemu złapałem jego pięść, którą skierował w moje zęby.
- Nathaniel... - wpatrywałem się w jego oczy, nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę on.
- A... Ariel? - natychmiast się uspokoił, a jego twarz zrobiła się blada, jakby zobaczył ducha.

- To naprawdę ty...? - przerwał nagle ciszę, kładąc dłonie na moich ramionach, a ja tylko przytaknąłem, uśmiechając się delikatnie. Ucieszył mnie fakt, że nie uciekł ode mnie. To już wiele dla mnie znaczyło...
- Ale... ale jak? Ariel, co ty tutaj robisz? - pytał zaskoczony spotkaniem - Jak ty tutaj mnie znalazłeś?

Poczułem w piersiach niemiłe uczucie, bo ciężko mi było mu wyznać, że przez tak długi czas szukałem go. A miałem tego nie robić...

- Bo... Jestem tutaj przejazdem. I tak zobaczyłem cię... - mówiłem niepewnie, co Nathaniel od razu wyczuł.
- Ej, czekaj - przyłożył mi do ust dłoń, żebym po prostu się zamknął - Szukałeś mnie? To ty wczoraj prawie się rzuciłeś pod samochód? Myślałem, że mam zwidy...
- Tak, to byłem ja... - burknąłem cicho, odsuwając jego rękę.
- Pieprzony kaskader. - zaśmiał się, obdarzając mnie tym swoim cudownym uśmiechem.

Nie wytrzymałem. Objąłem go za szyję i wbiłem się w jego usta, tęskniąc za nimi tak bardzo. Nath położył swoje dłonie na moich biodrach i przycisnął mnie bardziej do siebie. Przyparłem go swoim ciałem do ściany budynku, pogłębiając pocałunek, o którym tak marzyłem tyle czasu. Nareszcie moje poszukiwania zostały wynagrodzone tą chwilą.

Kiedy tylko oderwałem się od jego warg, poczułem ulgę. Ta wielka dziura w moim sercu została chociaż po części zapełniona szczęściem.

- A ty... Mieszkasz tutaj? - zapytałem ciekawy, pozostając w jego objęciach.
- Tak. Od dwóch lat... - mruknął i wyraźnie posmutniał, mocniej mnie ściskając - Kurna, Ariel... Nie sądziłem, że jeszcze pojawisz się w moim życiu. Wiele razy się zastanawiałem, czy cię kiedykolwiek zobaczę!
- A więc myślałeś o mnie? - przerwałem mu, ale on nie do końca ucieszył się z moich słów.
- Tak, myślałem. Często, ale... ale nie o to chodzi! - mówił zmieszany, ale nie chciał mnie puścić, co wprowadzało mnie w duże zakłopotanie. Nie wiedziałem o co mu chodzi, ale jego zachowanie wyraźnie wskazywało na to, że to nie jest miła rzecz. I niestety szybko poznałem jak bardzo niemiła...

Piękne rzeczy są po to, aby odwrócić uwagę od tych strasznych.

- Ariel, miesiąc temu się oświadczyłem Lily... - wyznał cicho, odwracając ode mnie wzrok, a moje serce po raz kolejny rozpadło się na małe kawałeczki. Cały świat znów się zawalił.
- Żartujesz sobie? - odepchnąłem go od siebie ze złości, nie do końca panując nad sobą - Jak dureń szukam cię kilka lat, w robocie zapierdzielam jak wół, żeby szybko skończyć i iść cię poszukać dzień w dzień, a ty mi teraz mówisz, że... oświadczyłeś się tej lafiryndzie?
- Nie mów tak o niej... - burknął niepewnie, bojąc się, że to rozzłości mnie jeszcze bardziej. I rozzłościło...

- Kocham cię, idioto... - szepnąłem zaraz, gładząc jego policzek - Tak bardzo cię kocham, że każdego dnia szukałem cię... Każdego. I teraz dowiaduję się o czymś takim
- Przepraszam... - przyciągnął mnie do siebie i przytulił, powstrzymując łzy, które i tak spłynęły po jego policzkach. Widziałem, że cierpiał, ale nie mogłem tego zrozumieć! Za cholerę nie mogłem pojąć tego wszystkiego, co się działo.
- Za co mnie przepraszasz? Za to, że ułożyłeś sobie życie beze mnie? To nie powód do przepraszania. - zaśmiałem się sztucznie, ukrywając swój ból, po czym wyciągnąłem mu z kieszeni telefon i zapisałem w nim numer mojego telefonu. Kiedy zdobyłem jego numer, postanowiłem wrócić do Evana.
- Nie zrezygnuję z ciebie. - oznajmiłem poważnie, chowając komórkę do kieszeni spodni.
- Ale ja planuję ślub... - zaczął, ale uciszyłem go pocałunkiem.
- Nie obchodzi mnie to... - odrywając się od jego ust, dotknąłem dłonią jego klatki piersiowej - Tak ci zawrócę w głowie, że będziesz robił wszystko, aby ten ślub się nie odbył. Nie dam ci odejść. Nie po tym, co przeżyłem, jasne?

Odszedłem szybko, nie chcąc pokazać mu swoich łez, które płynęły po mojej rozgrzanej skórze. Byłem skłonny zrobić wszystko, aby nie doprowadzić do jego ślubu z tą Lily. Kochałem go i nie chciałem tracić jakiejkolwiek szansy na jego odzyskanie. 

"Kto walczy do końca, czasem przegrywa, kto się poddaje, przegrywa zawsze."

Wróciłem późno do Evana, a ten siedział dalej w kawiarni z zimną kawą. Bez słowa usiadłem obok i kontynuowaliśmy wcześniej przerwany temat pracy. Kolację zjedliśmy we włoskiej restauracji i wróciliśmy do domu, gdzie Eve w końcu zapytał się jak spotkanie po latach. Długo milczałem, nie umiejąc zebrać odpowiednich słów.

Pokazałem mu jedynie tatuaż ze słowami Nathana sprzed tylu lat, na co szatyn zaśmiał się i poklepał mnie po ramieniu.
- Weź mu pokaż, że pamiętasz o tych słowach, które tak przewróciły w twoim życiu.

Tak. Pokażę mu, że liczy się dla mnie tylko on. Nikt inny... 

No i muszę się dowiedzieć w końcu, dlaczego pokierował do mnie te cztery słowa.


Nic nie dzieje się przypadkowo.
Wszystko ma swój cel.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top