| Za sześć narodów. |
‣ Rozdział 7 ‣ Za sześć narodów ‣
Następnego dnia rano nie mogli sobie poświęcić tyle czasu, do ilu przywykli. Ostatnie przygotowania do wielkiej rocznicy trwały odkąd wzeszło słońce, bo w końcu wszystko musiało być dociągnięte do końca, dopięte na ostatni guzik. Tego dnia nie miało być chwil wytchnienia, odpoczynku, czasu dla siebie. Wszystko musiało być idealnie — iść zgodnie z planem.
Tej nocy, zgodnie ze słowami starszego, liczyli się tylko oni. Zdanie to nie opuszczało głowy Terranina, aż do momentu, gdy zasnął, jak gdyby było obietnicą przyszłych, lepszych dni. Spali spokojnie, obok siebie — tak, jak miało być.
Rano, choć naprawdę nie chciał, Hwang musiał wstać i wrócić do swojego pokoju. Tego dnia nie mogli pozwolić sobie na naginanie zasad, zmienianie planu, dlatego też gdy tylko dzwony rozbrzmiały w całym Arhe, budząc miasto do życia, wraz z bolącym serce, czarnowłosy wydostał się spod kołdry i wyszedł z pokoju, zostawiając w nim nadal śpiącego Jisunga. Tak przynajmniej też myślał i nie zdawał sobie sprawy z tego, że było wręcz odwrotnie — że Terranin nie spał i był świadomy w momencie, gdy Hwang, prowadzony niejasnymi sygnałami jego serca, znów złożył pocałunek na jego czole.
Tego dnia nie było czasu na oficjalne śniadania, dlatego też po posiłku zjedzonym w swoim pokoju, zaczęły się przygotowania do wieczornej ceremonii oraz balu. Znał na pamięć plan tego dnia — wszystko zacząć się miało o godzinie dwudziestej, dokładnie tysiąc lat po zawarciu sojuszu. Początkowym punktem planu był wielki przemarsz — od samego pałacu królewskiego, aż do rozległych polan, które rozciągały się za bramami Arhe. Udział w marszu mieli brać wszyscy mieszkańcy miasta, rodzina królewska, przybyli na Święto oraz władcy z całego świata. Bramy miasta wraz z nadejściem przemarszu i w akompaniamencie śpiewów, i muzyki miały zostać otwarte na znak panującego pokoju. Całość zakończyć się miała na łąkach, na których rozpalone miało zostać wielkie ognisko — również na znak pokoju. Po raz kolejny wszystkie narody odmówić miały uroczystą przysięgę przymierza, a całość zwieńczona miała zostać wielkim balem, który miał ogarnąć wszystkie ulicy Arhe.
Mimo, że do godziny dwudziestej pozostawało jeszcze sporo czasu, oficjalny strój otulał już jego ciało. Wszystkie narody tego dnia ubrać się miały w stroje narodowe, które przypisywały ich krajom. Westchnął ciężko, po raz ostatni poprawiając mankiety czarnej jak jego oczy koszuli. Właśnie w takich barwach utrzymane były stroje Terran — krucza czerń, przeplatana złotymi zdobieniami. Koszula, której rękawy były wyszywane złotą nicią, ciasno opinała pierś Jisunga, będąc wpuszczoną za gruby pas, który okalał szczupłą talię chłopaka. Również ciemne spodnie kończyły się w masywnych butach, które też należały do tradycyjnego stroju Terran. Miał on symbolizować ich przywiązanie ziemi rodzinnej, trwałość i stabilność, i poniekąd przypomniał on stroje braci Lyn. Był on jedynie cięższy, potężniejszy i drożej zdobiony. Jedynym, czego mu brakowało, był potężny płaszcz, który nadal wisiał w jego szafie. Spuściwszy wzrok ze swojej sylwetki, która odbijała się w połaci lustra, skierował się w stronę szafy. Ściągnął z wieszaka płaszcz, po czym zarzucił go na ramiona. Gruby kołnierz okolił jego szyję, a czarne nakrycie resztę jego ciała, aż do połowy łydek. Zapiął guzik na szyi, przez co z każdym oddech zaczął odczuwać, jak kołnierz opina się na jego szyi. Resztę guzików pozostawił odpiętych, przez co koszula zaczęła mieszać się z wielkimi, złotymi guzikami, które zdobiły płaszcz.
Wyglądał jak przyszły władca, ten jeden raz idealnie.
Opuścił pokój wraz z dzwonami, które oznajmiły godzinę osiemnastą. Nie wiedząc, co zrobić z pozostałym czasem, postanowił przejść się na bramę północną, z której mógł dojrzeć przygotowań do Święta. Potrzebował chwili, by wszystko przemyśleć, odpocząć.
Przemierzał ciasne uliczki Arhe, które tego dnia były wyjątkowo mocno zatłoczone. Głosy rozemocjonowanych mieszczan rozchodziły się nie tylko po targu, ale po całym mieście, dobitnie pokazując, że to już dziś miały odbyć się obchody Święta. Gdy w końcu dotarł do murów północnych, za którymi rozciągały się zielone łąki, a dalej ziemie Montibusu, bez problemu wszedł na mury wartownicze. Był przecież księciem, to umożliwiało mu wejście praktycznie wszędzie.
Niebieska połać nieba rozciągała się aż po krańce krainy. Jedynie na samym horyzoncie, chmury zdawały się pożerać szczyty gór yhryjskich. Z murów widać było naprawdę rozległe tereny — od królewskiego portu, który leżał w zatoce, przez zielone polany i lasy, aż po nawet szczyty gór w Montibusie. To właśnie na tych polanach miała odbyć się dzisiejsza ceremonia, to tu od tysięcy lat koronowano kolejnych władców Terry. Łąki ahryjskie były miejscem wielu ważnych wydarzeń i tak samo wielu jeszcze miały doświadczyć.
Również i tu przygotowania szły pełną parą. Od bram zostały ułożone ścieżki wytyczone kamieniami, a na wzgórzu, które pięło się za niewielką doliną, która niegdyś była korytem rzeki wpadającej przed wieluset laty do oceanu, ułożono drewno, które miało posłużyć do rozpalenia wielkiego ogniska. Wszystko było już niemalże gotowe, a jedynym, czego jeszcze potrzebowali, był blask księżyca i chowające się za horyzontem słońce.
Westchnął, opierając się o mury. Wokół niego krążyli wartownicy, których zadaniem było pilnowanie miasta. Nie zwracali oni na niego większej uwagi, wiedząc, że najlepiej jest po prostu nie wchodzić sobie pod nogi. Brązowowłosy wpatrywał się w dal, szukając w głowie odpowiedzi na pytania, które męczyły go od tych paru dni.
Czy to naprawdę możliwe, że Hwang wzbudził w nim tak wiele, dotąd nieznanych uczuć w tak krótkim czasie? W końcu zawrócił w jego głowie, wywracając jego świat do góry nogami. A może te uczucia wcale nie były nowe?
‣‣
Tętent kopyt był w tej chwili jedynym, co rozchodziło się po zielonkawej polanie. Szum rwącego mocno wiatru uderzał w uszy obojga dwunastolatków, którzy w ciszy przemierzali rozległe łąki. Jeden z nich — znacznie drobniejszy — sunął na przedzie na karym rumaku. Uśmiech zdobił jego dziecięcą twarz, gdy tak mknął przed siebie — w końcu robił właśnie to, co kochał, a w dodatku nareszcie na jego własnym wierzchowcu. Wiatr mierzwił jego ciemnobrązowe włosy, ale jedynym, co się dla niego liczyło, było znajome uczucie lejców w ręku i chłód uderzający w jego ciało wraz z wzrastającym galopem.
Tego samego jednak nie mógł powiedzieć drugi z chłopców. Hyunjin jechał bowiem o wiele wolniej, z tyłu, ściskając mocno łydki. Czuł się niepewnie, jakby jego wierzchowiec miał zaraz go z siebie zrzucić. Od początków jazda konna nie szła mu za dobrze, nie, to stanowczo była domena młodszego z nich. Bo choć Hwang wygrywał każdy pojedynek na drewniane miecze treningowe, gdy wsiadali na konie, jego odwaga znikała natychmiastowo. Starał się zwolnić tempo konia jak najbardziej, najlepiej aż do stepu. Na jego twarzy nie widniało odprężenie i spokój, jakie jeżdżąc konno czuł Jisung — wręcz odwrotnie, był skupiony, poddenerwowany.
Im oczom mignęła osmalona trwa, która rozciągała się po ich prawej. To właśnie w tym miejscu parę miesięcy wcześniej obchodzono dziewięćset dziewięćdziesiątą piątą rocznicę zawarcia przymierza. Cała Area odnawiała przysięgi co pięć lat, zawsze, bez wyjątków zjeżdżając się do stolicy zwierzchniczego dystryktu.
To wtedy ostatnio Hyunjin widział swoich rodziców. W święto ujrzał ich po raz pierwszy, od wyjazdy na szkolenia, a teraz znów czekała go z nimi naprawdę długa rozłąka. Wiedział, że miał tu przyjaciela, swoją nową rodzinę — bo w końcu kochał Jisunga swoją dziecięcą, niewinną miłością, ale nadal tęsknił do prawdziwej rodziny i kraju.
Ta chwila roztargnienia, spowodowana nagłymi wspomnieniami, wystarczyła, by chłopak stracił równowagę, a koń wierzgnął, w następstwie spadając z klaczy śniadej maści. Nim minęła chwila, prawy bok chłopaka spotkał się z twardym podłożem. Może i tempo, z jakim poruszał się jego wierzchowiec, nie było duże, jednak ból i tak rozszedł się po jego ciele, wywołując z jego ust głośny szloch.
Jisung, choć istotnie był w swoim świecie, od razu wychwycił charknięcie konia, dźwięk uderzenia i następny płacz starszego. Automatycznie zaciągnął lejce, po chwili zeskakując z konia i biegiem rzucając się w stronę swojego przyjaciela.
— Jinnie? — krzyknął, kucając obok kulącego się na trawie czarnowłosego. Wyższy chłopiec spoglądał z przerażeniem na swoje przedramię, z którego szybko zaczynała sączyć się bordowa ciecz. — Co się stało? — zapytał, bez zastanowienia ściągając z siebie bawełniany sweter. Z ich dwójki to on był tym, który uważał na lekcjach medycyny, będących w mniemaniu Hwnaga wyjątkowo nudnymi.
— Ten koń mnie nie lubi! — załkał, odwracając wzrok od krwawiącej rany na jego przedramieniu. W głębi duszy czuł, że Jisung zajmie się nim najlepiej, jak potrafił — bo w końcu od tego byli, by pomagać sobie nawzajem. — Żaden koń mnie nie lubi! A ty potrafisz jeździć na każdym, a z Razielem łączy was jakaś magiczna więź.
Raziel był karym, młodym rumakiem, którego Jisung dostał na urodziny od swojego ojca, króla Jihyuna, parę dni wcześniej. Hyunjin miał rację — wystraszyło parę dni, by koń oswoił się ze swoim nowym właścicielem, a on tymczasem od lat nie potrafił okiełznać żadnego z ahryjskich rumaków. I może zdawał sobie sprawę z tego, że to jego przyjaciel miał prawdziwą smykałkę do tych zwierząt, ale nadal pamiętał o słowach, jakie otrzymał od swojego ojca wyjeżdżając do Terry — miał być najlepszy, najsilniejszy, najodważniejszy. Miał być po prostu królem idealnym i nic nie mogło zachwiać tego obrazu, a jego coraz to liczniejsze lęki i słabości zdawały się zaburzać pogląd jego ojca.
Policzki młodszego nagle przybrały różową barwę. Nie potrafił uwierzyć w to, że Ihryjczyk czegoś mu zazdrościł, bo według niego to on był idealnym następcą tronu. Zdjął ze swoich ramion sweter, który następnie przycisnął do rany Hwanga, tamując strużkę krwi. I gdy spojrzał na teraz siedzącego na trawie chłopaka, ujrzał w kącikach jego oczu pojedyncze łzy. Był zaskoczony, bo doskonale wiedział, że Hyunjin nie pozwalał sobie płakać. To było coś, co hańbiło jego osobę, nie, książę musiał być silny, nie mógł okazywać słabości, dlatego też tak bardzo zdziwił go ten widok. Przysunął się nieco bliżej, kładąc dłoń na jego drugim barku.
— Hyunnie, ty płaczesz? — zapytał, nie wiedząc, co powiedzieć. Znał prawdę o lękach czarnowłosego i nieraz wiedział go płaczącego, jednak Oceańczyk nigdy nie pozwalał sobie na okazywanie takich emocji za dnia. Wyższy pociągnął nosem, kręcąc przecząco głową. — Przecież widzę. Boli? — dopytał, widząc, jak Hwang zerka ku jego zranionej ręce.
— Trochę — odparł, starając się pokazać Jisungowi, że wcale nie jest tak źle. To w końcu on miał go chronić, to on był jego starszym przyjacielem. — Może trochę bardzo trochę — dodał, wiedząc, że nie ma szans na okłamanie Hana. Jego oczom i uszom nie umykało nic, nawet pojedyncze pociągnięcie nosem.
— Mam pocałować, by przestało boleć? — zaśmiał się, naśladując słowa swojej mamy. Nieraz słyszał, jak mówiła tak do niego gdy był jeszcze małym dzieckiem i jak to osoba w swoim wieku, zrobił sobie coś, nabawił się jakiejś niechcianej rany. Hyunjin obdarował go niezrozumiałym spojrzeniem, jakby powiedział coś niedorzecznego. — Przecież żartuję, głuptasku — dodał szybko. Uniesione dotąd brwi czarnowłosego opadły w dół. — Jesteś świetnym szermierzem, prawda?
Zapadła chwilowa cisza, w której rozbrzmiewały jedynie ich oddechy i odgłosy, jakie wydawały z siebie stojące nieopodal konie. Hyunjin po prostu nie miał pojęcia, co miał powiedzieć. O co mogło chodzić młodszemu?
— No tak, chyba — mruknął cicho, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
— A co robią szermierze i rycerze, gdy zostają ranni? — dopytał młodszy, siadając obok niego na trawie. Zrównali się dzięki temu poziomem, a Jisung nie patrzył teraz na jego przyjaciela z góry, co prawda teraz ukazało się to, że był od niego niższy, ale przynajmniej siedzieli, patrząc sobie w oczy.
— Podnoszą się i walczą dalej — odparł Hwang, teraz już przypuszczając, do czego zmierzają myśli Terranina.
— Więc podnieś się i pokaż, że jesteś prawdziwym wojownikiem — pokrzepił go, uśmiechając się zachęcająco. Uniósł się znad podłoża, wyciągając dłoń w kierunku Ihryjczyka.
— Ale ten koń mnie nie lubi — westchnął, niechętnie podając zdrową dłoń młodszemu.
On jednak zignorował go i nie puszczając jego dłoni, ruszył w kierunku pasących się koni. Stanął dopiero, gdy znaleźli się obok śniadej klaczy Hyunjina, Tamii. Gdy odwrócił się w jego kierunku, zobaczył, że łzy przestały już spływać po policzkach wyższego. Miał on jednak zaróżowiony nosek, a prawą rękę przyciskał do swojego torsu razem ze swetrem Jisunga. Młodszy obdarzył go pokrzepiającym uśmiechem, po czym nadal trzymając jego dłoń, ułożył ją nad chrapami od klaczy, która parsknęła. Poczuł, jak Hwang próbuje cofnąć swoją rękę pod wpływem głośnego dźwięku, jaki wydał z siebie zwierz, dlatego chwycił ją jeszcze mocniej.
— Nie możesz się jej bać, bo ona to czuje — powiedział, powoli puszczając dłoń przyjaciela, która nadal spoczywała na łbie Tamii. — Każdy z nas ma swoje słabości i nie możesz się tym martwić. One są po to, by je przełamywać, ale nie z przymusu — w tym momencie mniejszy chłopiec puścił dłoń Oceańczyka, odsuwając się nieco na bok.
I ku zaskoczeniu Hyunjina, koń nie wierzgnął, a jedynie uchylił łeb. Ta lekcja — chociaż może nie taka, jaką dawali im dzień w dzień nadworni nauczyciele, a taka płynąca wprost z serca jego przyjaciela, została w jego głowie na zawsze, a jazda konna z każdym dniem stawała się dla Hyunjina mniejszą katorgą.
‣‣
Z rozmyślań został wyrwany wraz z subtelnym dotykiem, który poczuł na swoim ramieniu. Wzdrygnął się, momentalnie odwracając się w stronę osoby która zakłóciła to, co robił. Stanął tyłem do rozciągającej się za jego plecami panoramy Terry. Jego oczom ukazała się znajoma twarz, dlatego gdy upewnił się, że nikt nie próbuje go właśnie zamordować, z powrotem odwrócił się. Nie potrzebował nic więcej, poza krótkim spojrzeniem Hwanga.
— Jakim cudem mnie tu znalazłeś? — zapytał, czując jak po chwili duże dłonie starszego oplatają go w pasie. Nawet nie zastanawiał się nad tym, co pomyśleć mogli przechodzący obok strażnicy — nie, po prostu liczyła się bliskość osoby, którą kochał.
Mimowolnie odchylił głowę do tyłu, opierając ją na ramieniu wyższego z nich. Mocna woń morza ogarnęła jego nozdrza, a ciepły oddech starszego zaczął drażnić jego kark. Momentalnie poczuł się lepiej, choć tak naprawdę robił coś, czego tak bardzo chciał uniknąć. Było to ironiczne już u podstaw — jedynie Hyunjin, który był powodem jego problemów, potrafił je załagodzić.
— Jesteś księciem Terry, każdy strażnik wie, gdzie jesteś — odparł, na co niższy westchnął. Uścisk Ihryjczyka zacieśnił się, a Han poczuł, jak ciepło zaczyna rozchodzić się po jego ciele. — Po co tu przyszedłeś?
— Chciałem pomyśleć — mruknął. W końcu nie mieli między sobą tajemnic, przynajmniej do momentu, w którym to odkrył prawdę o swoich uczuciach. — A ty dlaczego mnie szukałeś? Coś się stało?
— Za niedługo zaczynają się obchody Święta Sześciu — wytłumaczył. Jisung zagryzł mocno wargę, nie chcąc dać po sobie poznać tego, że liczył na inną odpowiedź. — A poza tym, to martwiłem się o ciebie. Rano nie mieliśmy czasu na to, by porozmawiać, a po tym, co wydarzyło się wczoraj... — przystał na chwilę. — Po prostu chciałem się upewnić, czy aby na pewno wszystko jest w porządku.
Jisung niepewnie obrócił się w ramionach wyższego, spoglądając w jego oczy. Jego policzki nie były wilgotne, tak, jak było to w jego wspomnieniach. Wręcz odwrotnie, na jego twarzy gościł przyjazny uśmiech. Tak jak on, był już ubrany w tradycyjny strój — niebieska, aksamitna, nieco prześwitująca koszula opinała jego pierś, a potężny miecz przypięty był do jego pasa. Na jego ramiona zarzucona była też granatowa kurtka, na którą naszyte były srebrne guziki. Wyhaftowane na niej były również symbole rodu Hwangów, czyli srebrny półksiężyc i fale oceanu. Robił na nim jeszcze większe wrażenie, niż zwykle, gdy tak stał, spoglądając na niego z czułością.
— Tak — westchnął w końcu, choć tak naprawdę od paru dni czuł się coraz gorzej. — Jest w porządku, po prostu... Boję się tego, co ma nadejść w następnych dniach.
Po tych słowach spuścił wzrok, zawieszając go na srebrnym guziku, który spinał obie części kołnierzyka Hwanga. Nie potrafił mówić o swoich emocjach i uczuciach, nie w tym miejscu i w ciągu dnia. Hyunjin westchnął cicho, bo choć naprawdę pragnął pomóc, jakoś załagodzić ból i strach młodszego, nie wiedział, jak to zrobić. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że rozwiązanie tej sytuacji miał tuż przed nosem i już naprawdę niedługo miał go dosięgnąć.
— Jeśli jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, to powiedz mi to. Zrobię dla ciebie wszystko, byle byś tylko poczuł się lepiej — zaanonsował, z czułością gładząc skórę jego pleców. Han zagryzł nerwowo wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Bo czy potrzebował czegoś więcej, niż bliskości Hyunjina?
— Przytul mnie, proszę — szepnął cicho, mimo wszystko licząc na to, że jego odpowiedź dotarła do starszego.
Nie doczekał się on jednak odpowiedzi werbalnej, gdyż przyszła ona w czynach. Hwang istotnie mocniej objął mniejsze ciało Jisunga, przyciskając go do swojej piersi. W końcu w istocie rzeczy potrzebowali tego oboje.
‣‣
Dzwony króla Lehana, które zawieszone były na wieży wschodniej, rozbrzmiały w Arhe równo o godzinie dwudziestej. Dzwony te szły w ruch jedynie w czasie świąt lub jak przewidywał dekret ich imiennika — w razie najazdu wrogów. Jednak jak głosiła historia, w tym celu nie zabiły jeszcze ani razu, gdyż dotąd nikt nie ośmielił się złamać świętego przymierza. Nikt — do czasu jutrzejszego dnia, lecz tego w końcu nikt nie miał jeszcze prawa wiedzieć.
Wraz z tym donośnym dźwiękiem potężne wrota zamkowe rozchyliły się, a oczom Jisunga oraz pozostałych arystokratów ukazały się tłumy ludzi zalewające ulice Arhe. Każdy czekał na rozpoczęcie uroczystości, jakim miał być oficjalny przemarsz na pola. Pochodnie rozjaśniały spowite mrokiem miasto wraz z lampionami, które spoczywały w rękach wszystkich zgromadzonych. Zgodnie z tradycją po odnowieniu przysięgi miały zostać one wypuszczone w nocne niebo, rozświetlając je milionem kolorowych lampek.
I gdy przemarsz w końcu ruszył, krok w przód musiał zrobić i on. Na samym czele szedł Ojciec Lyn, a następnie król Jihyun wraz z jego obstawą. Potem szli pozostali władcy, a za nimi ich rodziny, w tym Jisung i idący tuż po jego prawej Hyunjin. Szli obok siebie jako dwaj następcy tronów, ale również i najlepsi przyjaciele, w dłoniach też trzymając kolorowe, zapalone lampiony.
Po chwili wieczorne powietrze uderzyło w jego twarz. Nie było późno, ale ciemność ogarniała już świat, a to liczyło się najbardziej. Minęło właśnie okrągłe tysiąc lat, odkąd podpisano święte przymierze i zaiste był to powód do świętowania, dlatego też ani trochę nie zdziwił go widok tłumów gnieżdżących się na ciasnych, miejskich uliczkach. Z podziwem wpatrywali się w idących władców, również podążając ich szlakiem i zmierzając ku południowym bramom miasta. Radosne śpiewy towarzyszyły wydarzeniu już teraz, w bębny zgrywały się z dźwiękiem dzwonów.
Śpiewy rozbrzmiewały w wszelkich językach — tym uniwersalnym, którym posługiwał się każdy mieszkaniec Arei, ale i w pradawnym języku Terrańskim, Harenejskim, jakim posługiwały się ludy pustyni czy też Glacijskim, którym mówiły plemiona żyjące na skrajach odkrytych ziem lodowego królestwa. Tworzyło to magiczny klimat i Jisung nie mógł zaprzeczyć, że jego serce nie biło w szybkim tempie. Było to wydarzenie, którego przyszłe pokolenia nie miały doświadczyć, bo w końcu tysięczną rocznicę obchodzi się tylko raz. Ludzie, którzy przybyli ze wszystkich zakątków świata również zdawali się o tym wiedzieć, gdyż wkładali w swój śpiew prawdziwe emocje. Dla większości zgromadzonych to wydarzenie było czymś wyjątkowym, zapewniało duchowy spokój, bo w końcu nikt nie miał pojęcia o tym, co na następny dzień planowało Harenae.
Mocno zaciskał swoje drobne dłonie na bokach lampionu, coraz nerwowo zerkając na idącego obok Hyunjina. Jego obecność w jakiś sposób go uspokajała — w końcu oboje mieli spełnić dziś swoje role. Otóż podczas Święta Sześciu przysięgę odnawiali nie tylko królowie, ale również i następcy tronu, na znak, że ma ona trwać wiecznie, nie tylko teraz, a zawsze. Hyunjin jednak zdawał się zauważać te nikłe gesty Hana, bo odpowiadał na nie pokrzepiających uśmiechem. Naprawdę chciał w tamtym momencie rzucić ten lampion i po prostu przytulić mniejszego na środku ulicy, byleby tylko on poczuł się lepiej, nabrał odwagi. Nie mógł jednak zrobić nic więcej, bo w końcu wszystko tego dnia musiało być idealne — nie mógł zniszczyć planu, bez powodu wszystkiego zepsuć.
Lecz mimo tego, że stres i zdenerwowanie były wymalowane na twarzy Hana, on i tak wyglądał w oczach Hwanga jak najwspanialszy skarb. Mimo tego, że szli przed siebie, cały czas dążąc uliczkami miasta do południowej bramy, on i tak zerkał na idącego obok niego chłopca. Jego ciemnobrązowe włosy rozwiewały się delikatnie pod wpływem wiatru, a twarz była blada. Potężny, czarny płaszcz, który sięgał młodszemu niemal łydek, zdawał się ukrywać w środku drobną posturę mniejszego, chronić jego bezbronne ciało.
W końcu jednak minęli bramy, wydostając się poza miasto. Było tu ciemniej, ponieważ łąki te były pozbawione latarń i pochodni, którymi to rozświetlone było miasto. Lecz z każdą chwilą na rozległych łąkach pojawiało się coraz to więcej niosących w dłoniach lampiony Areiczyków, który zanieśli tam swoje własne światło, uosobienie słońca.
Wszystko było przemyślane, przygotowane na obchody święta. Wcale nie tak daleko, jakieś trzysta metrów na południe od miasta, na kolejnym, co prawda mniejszym wzgórzu, które sąsiadowało z tym, na którym wybudowane zostało Arhe, ułożony został stos drewna pod wielkie ognisko, które miało zostać podpalone po odnowieniu przysięgi. Robiono tak od tysiąca lat, uprzednio rzucając między drewno to, co symbolizowało poszczególne kraje, czyli na przykład wodę czy też odłamki górskich skał. Na ziemi, wzdłuż ciągu ustawionych już kamieni, wydzielono segmenty, w których to mieścić podczas samej ceremonii miała się ludność. Były one na ogół wydzielone w krąg wokół ogniska, jedynie dość pokaźny pas przecinał okrąg i prowadził wprost do bram Arhe. Właśnie tą wydzieloną ścieżką następnie miano wrócić do miasta, gdzie odbyć się miała pozostała część Święta — czyli prawdziwy, wielki bal, który miał ogarnąć wszystkie ulice stolicy, jak i jej domy, i pałace.
Po kilku minutach w końcu doszli do miejsca, w którym rozpalone miało zostać ognisko. Tłumy gromadziły się wokół, powoli zapełniając wyznaczone miejscami. I istotnie, było ich mnóstwo, gdyż wiele ludzi udało się w podróż życia, by tylko spędzić Święto Sześciu w stolicy Arei. Było to w końcu wydarzenie wyjątkowe, coś, co miało zostać zapamiętane w historii, bo w końcu miało być jedyne w swoim rodzaju.
W końcu i Ojciec Lyn, który z pochodzenia był Glacianinem, stanął naprzeciw przegotowanego na ognisko miejsca. Jego lampion również świecił się i to właśnie od tego ognia odpalić miano sześć pochodni, za pomocą których wszyscy następcy tronu mieli wzniecić ognisko. Wszyscy zgromadzeni ustawili się na swoich miejscach — Ojciec Lyn obok przyszłego ogniska, twarzą do miasta, mieszkańcy wokół serca ceremonii, jakim było ognisko, a władcy królestw, jak i ich następcy, i rodziny w sześciu kierunkach, również okalając nierozpalone ognisko. Narody ustawiono tak, by symbolizowały ich rozmieszczenie na mapie Arei, dzięki czemu po jego prawej stronie stał Hyunjin, a po lewej jego przyszła żona, Kalea. Dokładnie w tym momencie dzwony i śpiewy zgromadzonych ustały, a wokół zapadła cisza, przerywana jedynie przez szumiące w oddali morze.
— Witajcie bracia i siostry w tym szczególnym dla Arei dniu — głos Ojca Lyn rozbrzmiał wokoło. I choć na końcach polany jego głos mógł być bardzo cichy, każdy i tak wpatrywał się ze skupieniem w jego sylwetkę. Lampiony rozświetlały zapełnioną polanę. Każdy trzymał je mocno, by przypadkiem nie odleciały przed czasem. — Dziś zgromadziliśmy się tu, by świętować tysięczną rocznicę zawarcia przymierza. Jest to wydarzenie wyjątkowe, historyczne, bo pokazuje, jak długo udało nam się wytrwać w pokoju — jednak nikt nie wiedział, że mimo dzisiejszej rocznicy, już jutro pokój miał zostać zerwany. — Dziś już po raz tysięczny odnawiamy świętą przysięgę pokoju, pokazując, że jest on nieprzerwany i będzie trwał wiecznie — każdy zgromadzony Areiczyk z zainteresowaniem słuchał słów mężczyzny. Każdy w to wierzył, każdy poza zgromadzoną szlachtą Harenae. Wśród nich był w końcu też król Armen, który choć jutro miał wydać rozkaz o ataku na Arhe, dziś ponownie odnawiał przysięgę. — Już zaraz wszyscy odnowimy przysięgę, królowie i królowe na znak na znak wierności wrzucą w palenisko dary swoich ziem, a następcy tronu jako znak trwałości i wieczności przymierza wzniecą ogień. Następnie wypuścimy w niebo nasz własny ogień, lampiony, by potem przystąpić do wielkiego balu. Tej nocy się radujemy, porzucamy wszystkie troski — oznajmił zachęcającym głosem, a wrzawa rozemocjonowanego tłumu rozbrzmiała wokół. Było to wydarzenie wyjątkowe, które wielu biednym rodzinom dawało jedyną w życiu okazję na to, by się rozerwać, zgodnie ze słowami Ojca Lyn, porzucić wszystkie troski.
Następnie Ojciec Lyn, który dotąd krążył wokół specjalnie przygotowanego paleniska, niemalże krzycząc słowa w stronę tłumu, odwrócił się w stronę stosu drewna, unosząc ze specjalnie przygotowanego modułu potężną, świętą księgę Arei. Wziął ją w dłonie, uprzednio oddając swój lampion jednemu z pomagających mu braci, po czym otwarł księgę na odpowiedniej stronie, na której została zapisana przysięga w pradawnym terrańskim języku. Ustawił się w stronę ludu, po czym odchrząknął, zaczynając czytać słowa spisane przez Gunjeona Pierwszego.
— Ja, Gunjeon Pierwszy, na mocy nadanej mi przez pozostałych władców Sześciu Królestw ogłaszam, że dnia dzisiejszego, podczas przesilenia letniego, zawarte zostało święte przymierzę, które trwać ma przez wieki następne i jeszcze dłużej. Z tymże tekstem Terra, kraj mój ojczysty, staje się dystryktem naczelnym, lecz królestwa pozostałe, tak jak było ongiś, pozostają samodzielne. Takoż też zarządzam, że na znak wierności przysięga ta odnawiana ma być co pięć lat, w dzień przesilenia letniego, słowami tymi, które wymówić mają nie tylko władcy, ale i ich dzieci, i podwładne narody — w tym momencie przystał, na znak, że właśnie kończyły się osobiste słowa wielkiego króla, który zjednoczył Areę. — Niech powtórzą za mną narody wierne, które żyją na tych ziemiach. Ja, obywatel wierny przysięgam przez całe swoje życie służyć pokojowi i nie tylko narodowi swojemu, ale całej Arei. Przysięgam, bo tak było, jest i będzie.
— Przysięgam, bo tak było, jest i będzie.
Ludzie unieśli w górę swoje lampiony, wiernie wsłuchując się w słowa Ojca Lyn. Głośne słowa tysiąca zgromadzonych rozeszły się po polanie.
— Niech powtórzą za mną władcy oddani, którzy z poczciwością chronią swe narody i zapewniają im dom. Ja, władca poczciwy przysięgam przez całe swoje życie służyć pokojowi i nie tylko narodowi swojemu, ale całej Arei. Przysięgam, bo tak było, jest i będzie.
— Przysięgam, bo tak było, jest i będzie. — słowa władców nie brzmiały już tak głośno, lecz o ironio szczerze, ujmująco.
Władcy po kolei, uprzednio oddając swoje lampiony strażnikom, udali się w kierunku nierozpalonego nadal ogniska. Każdy z nich wrzucił między drewno dary przywiezione z daleka. Symbolizowały one te narody, pokazywały, że one również przystępują do przysięgi.
— Niech powtórzą za mną następcy uczciwi, którzy po przodkach swych opiekę nad narodami przejąć mają. Ja, następca poczciwy przysięgam przez całe swoje życie służyć pokojowi i nie tylko narodowi swojemu, ale całej Arei. Przysięgam, bo tak było, jest i będzie.
Jisung oblizał nieznacznie wargi, mocniej ściskając w dłoni pochodnię. Jego wzrok uciekł ku stojącemu parę kroków dalej Hyunjinowi, który posłał mu pokrzepiający uśmiech. Potrzebował tego, jego wsparcia. Już zaraz nadejść miał ich moment, w którym to oni podpalić mieli ognisko.
— Przysięgam, bo tak był, jest i będzie — wykrzyknęli, jak najgłośniej potrafili, a wtedy Ojciec Lyn odłożył księgę z powrotem na moduł i wziął od brata Lyn swój lampion. Wyciągnął z niego palącą się świeczkę, po czym po kolei zaczął odpalać od niej pochodnie, które trzymane były przez następców. W końcu podszedł i do Jisunga, sprawiając, że i i jego pochodnia zapłonęła żarzącym się ogniem, który zaczął odbijać się w jego ciemnych tęczówkach. To był kluczowy moment ceremonii i to właśnie dlatego każdy wpatrywał się teraz w nich, następców, dziedziców, którzy byli przyszłością Arei.
Gdy wszystkie pochodnie zostały odpalone, Ojciec Lyn z powrotem cofnął się w tył. To był ten moment, który miał przejść do historii.
— Na znak pokoju, rozpalcie ogień, który nie zgaśnie przez całą tę noc — polecił.
I zgodnie z jego poleceniem Jisung, jak i Hyunjin oraz pozostali następcy tronów ruszyli przed siebie, by po chwili, zapisując się w historii, wetknąć płonące pochodnie w drewniany stos. Zajął się on ogniem, który błyskawicznie pochłonął przygotowane palenisko. Dokonało się, przysięga po raz kolejny została odnowiona.
— In praeteritum!* — wykrzyknął Ojciec Lyn, również wpatrując się w ognisko. Był to widok zapierający dech w piersiach, nocne niebo przeszyte przez nagłą jasność.
— In praesenti! — wrzasnął, razem z pozostałą szlachtą. Z powrotem dostał do rąk lampion, który wcześniej oddał strażnikowi.
— In futuro! — na koniec, ostatnie słowa przysięgi wypowiedział lud, który to w końcu był podstawą narodu. Równocześnie z nimi, zgodnie z długowieczną tradycją, w górę pofrunęły też owe, trzymane przez wszystkich zgromadzonych lampiony. Rozświetliły one nocne niebo, zanosząc słowa przysięgi daleko wzwyż, w nieznane.
I choć ceremonia dobiegła końca, był to dopiero początek tej nocy i planowanych zabawach, które każdemu mieszkańcowi zapewnić miały niezapomniane wspomnienia. Jednak to, co w ich życiach zmienić miało najwięcej tej nocy mieli przeżyć ci dwaj zbłąkani książęta — Jisung i Hyunjin.
......................
[4707 słów]
*z łacińskiego: w przeszłości, w teraźniejszości, w przyszłości
Mam nadzieję, że się podobało. Jak widzicie, w nastepnym rozdziale (jak i w następnym) będzie się dużo działo, hehe.
Łapcie mema, który idealnie oddaje Hyunjina tu XD
Aloha, Altrey
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top